Pracę w Szpitalu Położniczym pod Wezwaniem Najświętszej Marii Panny
Zawsze Dziewicy dostałem bez trudu. Po przeczytaniu listu rekomendacyjnego od Księdza
Biskupa, dyrektor nawet nie sprawdził mojego dyplomu. Od razu zaproponował, że
oprowadzi mnie po placówce.
Trzeba przyznać, że robiła wrażenie. Przestronne, czyste korytarza. Urocze,
zaciszne pokoje. Głownie trzyosobowe. Niewielkie, ale gustownie urządzone
kapliczki na każdym piętrze. Całodobowe dyżury kapelańskie. Wszystko na
najwyższym poziomie. Nie, oczywiście, że nie światowym. Kudy tam światowej
służbie zdrowia do naszego poziomu!
- Na koniec zapraszam jeszcze, panie kolego, przed budynek.
Wyszliśmy. Otoczenie szpitala było równie urokliwe, jak jego wnętrze. Nienachalny,
ale jednak doskonale widoczny krzyż na podjeździe, figura Patronki na niedużym
postumencie pośrodku pełnej kwitnących kwiatów rabaty. Uroczo. Doprawdy uroczo.
Cały efekt psuły jedynie niewielkie kopczyki nieregularnie pokrywające
pobliski trawnik.
Zapewne kłopoty z kretami.
Zapewne chwilowe.
Usiedliśmy na ławeczce.
- Jak pan zapewne pamięta ze studiów, panie kolego – zaczął dyrektor. –
Spory odsetek zapłodnionych komórek jajowych obumiera.
Nigdy nie lubiłem tego pseudonaukowego słownictwa, ale owszem, coś tam
pamiętałem. Chociaż wiecie jak to jest na studiach. Rekolekcje… Pielgrzymki…
Kto ma czas na naukę?
- Dziesiątki istnień ludzkich – kontynuował dyrektor wyraźnie wzruszony –
kończą swój żywot spływając w tampony i podpaski.
Głos coraz bardziej mu się łamał, po policzkach zaczęły spływać łzy.
- I tutaj właśnie… - nie mógł mówić dalej. Ręką wskazał na trawnik.
Dopiero teraz zauważyłem wetknięte w każdy kopczyk niewielkie krzyżyki.
Sięgnąłem po chusteczkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz