wtorek, 10 lipca 2012

Niebo? Nie, bo...

Zdziwiłem się kiedy wsiadł do windy.
Bo rozumiecie – anioł w windzie. Bez sensu. Przecież ma własny napęd.
Ale nic nie mówię. Patrzę tylko.
Dziwny jakiś ten anioł. Garniturek niezły, Armani zdaje się. Tyle, że pomięty cały i ubłocony. Skrzydła wyświechtane. Pióra połamane. Blond loczki posklejane w strąki. Kółeczko nad głową powyginane we wszystkie strony. Gęba pokancerowana. No mówię wam – koszmar.
Pod tira wpadł, czy co? Może pomocy potrzebuje? Tylko jak tu zagadać do anioła?
Głupio, nie?
Wytrzymałem do siódmego piętra.
- Będzie pochwalony – zagajam.
- Kto?
No też coś? Anioł to powinien najlepiej wiedzieć kto pochwalony.
- No... – mówię i pokazuję palcem w sufit. – Ten tam...
- Aa! – zaskoczył. – Tak, tak. Pochwalony. Wielokrotnie.
I gadaj tu z takim. Ale nie daję za wygraną.
- Co pan taki jakiś, nieszczególny? Szczególnie na twarzy?
- Upadam.
Aha, wszystko jasne.
- Znaczy, przewraca się pan? Choroba jakaś? Epilepsja, nie daj... khe, khe.
Popatrzył na mnie dziwnie. Jednym okiem. Bo drugie miał całe fioletowe i opuchnięte.
- Choroba? Ależ skąd. Khe, khe broń. My tam – popatrzył na sufit - nie chorujemy.
I wyszczerzył... Właściwie to nie wiem, czy wyszczerzył, bo zęby miał powybijane, a dziąseł chyba się nie da szczerzyć, nie?
Nieważne, grunt, że najwyraźniej jaja sobie ze mnie robi! Obraziłem się. Odwróciłem się do niego plecami i mruczę, niby pod nosem, ale tak żeby słyszał:
- Bądź tu człowieku miły dla takiego... Dłoń pomocną wyciągnij...
Winda akurat dojechała na siedemnaste. Koniec trasy. A aniołowi chyba się głupio zrobiło, bo poklepał mnie po ramieniu i powiada:
- No nie gniewaj się. Chodź na dach, to ci wszystko opowiem.
Wyszliśmy na dach. Usiadł na wywietrzniku, wyciągnął z kieszeni pomiętą paczkę fajek.
Poczęstował. Siedzimy. Palimy. Milczymy. Dziwnie tak.
- Byłeś kiedyś w niebie? – pyta w końcu.
Zacząłem mu opowiadać o nocy z Balbiną. Zarumienił się i mówi, że nie o to mu chodziło. Że właśnie wprost przeciwnie. I że pytanie było retoryczne.
- Dość już mam tego całego nieba. Ciągle tylko śpiewy i modlitwy. I sami nudziarze dokoła. Nic się nie dzieje. A w piekle? Ooo, piekło to zupełnie inna sprawa. Pełno znanych ludzi. No, dusz może raczej, ale zawsze. Non stop impreza. Panienki. Wódeczka. Kojarzysz?
Kojarzyłem. Zalatywało mi to wszystko banałem, ale w końcu banały są najbardziej życiowe.
Poopowiadał mi jeszcze trochę o tym jak cudownie jest tam na dole, i że to jego siódme podejście, a w końcu wrzasnął:
- Ja chcę do piekła!
Upadek! No tak! Jasne! Nareszcie zrozumiałem. No, prawie zrozumiałem, bo przecież:
- Wie pan, ja myślałem, że z tym upadkiem to tak bardziej metafizycznie jednak. Przenośnia taka. A nie tak na chama, jebudu z wieżowca.
- Tak jest szybciej. I pewniej. Bo wiesz, najpierw nagrzeszysz, potem ci wszystko odpuszczą i musisz zaczynać od początku. Albo wylądujesz w czyśćcu, a to dopiero kicha! No, ale późno się robi. Czas na mnie. Będę leciał.
Wstał, rozpędził się i skoczył.
Mam nadzieję, że mu się uda. Bo wtedy jest szansa, że kiedyś jeszcze się spotkamy.

[tekst był opublikowany w Science Fiction, Fantasy i Horror 5(55) 2010]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz