Siedziałem w fotelu i pykałem z fajeczki. Patrzyłem na szybujące
swobodnie pod sufitem kłęby aromatycznego dymu. W pewnej chwili spostrzegłem, że owo swobodne szybowanie nabiera cech pewnej celowości. Dym zaczął się
przemieszczać w kąt pokoju i dziwnie gęstnieć.
„Co jest?” pomyślałem lekko zaniepokojony.
I wtedy dym nagle opadł. A właściwie, rozwiał się jak… No cóż, jak dym
właśnie.
A w kącie pokoju, tuż przy balkonie, na niewielkim taboreciku, siedział
jakiś nieznany mi facet. Facet, w odróżnieniu od taborecika, był raczej spory.
Ba, duży nawet.
Ale nie wyglądał jakoś szczególnie groźnie. Owszem, długowłosy i brodaty,
ale siwiuteńki jak gołąbek. I rumiany jak jabłuszko. Do tego ubrany w mocno
znoszony szlafrok, spod którego wystawały spodnie od piżamy i bambosze w
kształcie króliczków.
Gdyby nie pojawił się nagle w moim pokoju, późnym wieczorem, w zamkniętym
od wewnątrz na klucz mieszkaniu, na dziewiątym piętrze, uznałbym go nawet za
sympatycznego.
Spojrzał na mnie, a oczy pod krzaczastymi brwiami miał niewiarygodnie
błękitne i uśmiechnął się przyjaźnie.
- Ho, ho, ho! – Powiedział.
Uważnie obejrzałem trzymaną w dłoni fajkę. Sięgnąłem po kapciuch z
tytoniem i starannie obwąchałem jego zawartość. Niby w porządku, skąd zatem…
- Ho, ho, ho! – Powtórzył siwowłosy.
- Tobie też „ho, ho, ho” – odpowiedziałem. Bo czułem, że coś powiedzieć
muszę, a nie miałem lepszego pomysłu.
Na tym nasza konwersacja się urwała i zapanowała niezręczna cisza.
Patrzyliśmy na siebie bez słowa. On wciąż się uśmiechał, ja przypominałem sobie
wszystkie co bardziej znane choroby psychiczne i kombinowałem, której z nich
symptomów właśnie doświadczam. W końcu zdecydowałem, że najprościej będzie
zasięgnąć informacji niejako u źródła.
- Jesteś majakiem? – Zapytałem. Może zbyt obcesowo, ale przecież wariatom
wybacza się nie takie rzeczy.
- A skąd. – Zaprzeczył.
Nie powiem, żeby mnie to uspokoiło. Tym bardziej, że od razu dodał:
- Jestem duchem.
Aha…
- Duchem świąt. – Uściślił.
Policzyłem na palcach.
- Ale których świąt?
- Jak to: których? Bożego Narodzenia!
Znowu policzyłem.
- Ale jest dopiero początek listopada. Do świąt sporo czasu.
Kiedy już pogodziłem się z faktem, że oszalałem, rozmowa z gościem nie
sprawiała mi najmniejszego problemu.
Zmarkotniał.
- Wszyscy tak mówią. Jest jeszcze czas… Zdążę… A potem wszystko na
ostatnią chwilę. Wszystko w pośpiechu. I w końcu zziajani, umęczenie, nie mają
nawet siły iść na pasterkę.
Trzeba przyznać, że trochę racji miał. Przypomniało mi się, że ciągle
miałem w szufladzie biurka kartki świąteczne,
które kupiłem w zeszłym roku i których nie zdążyłem nawet wypisać.
Głupio mi się zrobiło.
- Wie pan… - Zacząłem.
- Wiem, wiem. Duch czasów.
- No właśnie.
- No właśnie. – Powtórzył jakoś tak ciepło. I jak mi się wydało –
znacząco. A potem uśmiechnął się do mnie jeszcze raz i zniknął z cichutkim
pyknięciem.
Przez chwilę patrzyłem w opustoszały nagle kąt pokoju.
„Do dupy z takimi czasami” – pomyślałem. A potem usiadłem przy biurku i
zacząłem wypisywać te cholerne kartki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz