Rojno i gwarno było tego dnia na placu zabaw. I śmiechu było co niemiara.
Nie śmiał się tylko mały Zyzio, który utknął w połowie wyjątkowo wysokiej
drabinki i teraz wrzaskiem i płaczem dawał znać światu, że nie może się ruszyć
ani w górę, ani w dół.
Nie śmiała się również mama małego Zyzia, która miotała się u podnóża
drabinki, daremnie próbując namówić zwisające z owej drabinki dzieci do
ustąpienia jej przejścia ku górze.
Ponieważ jednak ani ciche i spokojne prośby, ani nieco mniej ciche i dużo
mniej spokojne groźby nie przynosiły pożądanych rezultatów, zaczęła delikatnie,
acz stanowczo usuwać pojedyncze cząstki dziecięcego winogrona i z okrzykiem:
„Już idę maleńki!”, ruszyła ku płaczącemu wciąż synowi.
- Czemu pani tak krzyczy na te dzieci? - Zapytał przyglądający się tej
scenie facet o twarzy obficie poznaczonej śladami po ospie. Wyraźnie miał
ochotę na kłótnię i właśnie znalazł pretekst.
- Jestem matką! - Zawołała Mama Zyzia nie przerywając wspinaczki z
przeszkodami. - Mój syn jest w niebezpieczeństwie i spieszę mu na ratunek!
- Ale to nie powód, żeby tak krzyczeć - stwierdził Ospowaty. - Sam jestem
ojcem i…
Stojąca obok Ospowatego niepozorna kobieta delikatnie pociągnęła go za
rękaw.
- Wiesz Kaziu - szepnęła. - Już dawno chciałam ci coś wyznać, ale jakoś
tak nie było okazji…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz