w którym Tadeusz nie czuje się najlepiej.
- Wiesz Marysiu, nie czuję się najlepiej – stwierdził Tadeusz odstawiając
pod stół pustą butelkę.
Marysia z westchnieniem odłożyła książkę. I, o dziwo, nie było w tym
westchnieniu ani grama zniecierpliwienia. Nowy pięcioksiąg Carda, wcale nie był
taki zajmujący, natomiast rozważania Tadeusza na tematy związane ze zdrowiem… O
to zupełnie inna para glanów. To powinna być lektura obowiązkowa dla każdego
początkującego pisarza science fiction. Oraz dla większości pisarzy już
uznanych i popularnych. Twórcy fantasy i horroru też mogliby się niejednego
nauczyć.
- Tak właściwie – kontynuował Yabolman, sięgając do plecaczka po kolejne
wino. – Tak właściwie, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że od jakiegoś czasu
nie żyję.
- Ojej.
Marysia nie była zaskoczona. W końcu to nie pierwszy raz.
- A od jakiegoż to czasu towarzyszy ci owo z gruntu fałszywe wrażenie? –
Spytała. Bez przesadnego może przejęcia, ale jednak dociekliwie. I cokolwiek
złośliwie.
- Tak mniej więcej od czternastej. – Odpowiedział zerkając na zegarek. I
pociągając solidnego łyka z nowo otwartej butelki.
- I skąd wiesz, że fałszywe? – Początkowo chciał się zaperzyć, ale
stwierdził, że skoro i tak nie żyje, nie ma sensu się emocjonować.
- Przecież poruszasz się, oddychasz, pijesz, czasami nawet jesz. I półkę
na ksiązki zrobiłeś. Bardzo ładną.
Zagranie z półką było niezłe. Łagodne gilanie po egu w normalnej sytuacji
na pewno by zadziałało i odwróciło uwagę Tadeusza od problemów zdrowotnych. Ale
sytuacja nie była normalna, a problemy wydawały się jakby ostateczne.
Przynajmniej Tadeuszowi się wydawały.
- Poruszam się… Piję… To przecież o niczym nie świadczy… - Tadeusz nie
był przekonany.
Ale Marysia miała w zanadrzu jeszcze kilka argumentów. Nie tylko ego
Yabolmana lubiło być gilane. Znała inne sposoby odwrócenia jego uwagi.
- Jabolku – wdzięcznie kołysząc biodrami przeszła przez pokój i lekko
opadła na kolana Tadeusza. – Rozmawialiśmy już o tym wielokrotnie. Nie jesteś
zombi.
- Skąd wiesz? – Wciąż nie był przekonany.
- Po pierwsze, nie snujesz się okolicy, jęcząc i gubiąc różne kawałki.
Delikatnie poruszyła pupą. Tadeusz jęknął. Jednak! Ale też wyraźnie
poczuł, że wszystkie kawałki ma na swoim miejscu. Przynajmniej te
najważniejsze.
- Po drugie – wyliczała dalej sięgając do bluzki i muskając lekko
najbardziej strategiczne guziki. Rozległ się cichy świst i dwa ebonitowe krążki
z cichym łupnięciem wbiły się w ścianę. – Wciąż bardziej interesuje cię mój
biust niż mój mózg.
To właściwie powinno wystarczyć. Zawsze wystarczało. Na wszelki wypadek
pogładziła go po coraz rzadszym irokezie.
- Sam widzisz, nie jesteś zombie.
Z trudem przełknął ślinę.
- Możesz mieć rację. Ale bycie zombie nie jest jedyną alternatywą.. Są
inne formy bytowania po śmierci.
Było gorzej niż myślała. Pewnie dlatego straciła na chwilę kontrolę nad
słowami.
- Och, z pewnością nie jesteś reinkarnacją zmartwychwstałego Chrystusa…
Tadeusz wcześniej nawet o tym nie pomyślał, ale widać było, że spodobał
mu się ta koncepcja.
- Nie Jabolku – Marysia postanowiła w zarodku zdusić nową, głupim żartem
wywołaną, wyraźnie i w niezłym tempie rodzącą się obsesję Yabolmana. – Na pewno
nie jesteś!
- No wiesz…
- Nie jesteś!!! Nie potrafisz nawet chodzić po wodzie!
- Zimą potrafię – zauważył, wyjątkowo jak niego, przytomnie.
- Zimą wszyscy potrafią.
- Powiadasz? To pewnie o tym był ten film: „Wszyscy jesteśmy
Chrystusami”…
No proszę. Nawet długo się nie opierał. Na szczęście. Tym niemniej
problem istniał i należało rzecz całą doprowadzić do końca.
- Sam widzisz, Jabolku. Nie umarłeś. Żyjesz i masz się nieźle…
Nagła myśl przemknęła jej przez głowę. Delikatne gładzenie irokeza (tego
coraz rzadszego) zmieniło się w całkiem silny uchwyt. Wzrok Marysi stwardniał,
głos nabrał dziwnego brzmienia. Bardzo dziwnego.
- Chyba, że kombinowałeś coś z Lou Gosią? – Wysyczała.
Temat atrakcyjnej i z reguły stroniącej od odzieży wampirki był tematem
niewygodnym. I chociaż Tadeusz, ku własnemu zresztą zaskoczeniu, okazał się
monogamistą i od lat był wierny Marysi, każdorazowa wzmianka o Lou Gosi sprawiała,
że czuł się jak zdrajca. Wciąż przekonany, że nie żyje Yabolman stwierdził, że
mimo wszystko pozostaje w jednym kawałku, co rokuje jakieś nadzieje na
przyszłość. Gniew Marysi mógł tę sytuację diametralnie odmienić. Zarówno w kwestii
jednego kawałka, jak i w kwestii jakiekolwiek przyszłości.
- Bo wino mi nie smakuje – rzucił desperacko.
- Bogowie! - Cała złość uleciała z Beerwoman jak… No, dość szybko
uleciała. – Jabolku, ty naprawdę nie żyjesz.
I już miała zalać się łzami nad, mocno zaskoczonymi jej nagłą zmianą
nastroju, zwłokami ukochanego, kiedy kątem oka zerknęła na etykietę wina, którą
zwłoki owe wciąż trzymały w martwej dłoni.
- Jabolku! – krzyknęła pełnym głosem. Co przy jej budowie oznaczało
lekkie drżenie wszystkich szyb w oknach oraz lustra w przedpokoju. I delikatne
opady tynku z sufitu.
- Jabolku! – powtórzyła dużo ciszej.
I wskazując rysunek na etykiecie, spytała:
- Co to jest?
Tadeusz, spojrzał na butelkę jakby widział ją po raz pierwszy. Nie
wykluczone zresztą, ze tak właśnie było. Zwykle, kiedy robił zakupy w
zaprzyjaźnionym monopolu, nadstawiał po prostu otwarty plecak i rzucał
sprzedawcy zwyczajowe: „Do pełna poproszę”.
- To jest kucyk. – odpowiedział. Na wszelki wypadek pełnym zdaniem.
Prawie pełnym.
- Jaki kucyk, do diaska?
- Pinkie Pie.
- Przecież nie o to...- z Marysi uszło powietrze. Zawsze była przekonana,
że istnieją jednak jakieś granice. Życie z Tadeuszem nauczyło ją, że
niekoniecznie. A jeśli już, to bardzo, ale to naprawdę bardzo odległe. I mowa
tu nie o jakichś konkretnych granicach czegoś, tylko raczej o nieokreślonych
granicach wszystkiego. A czasami czegokolwiek.
- Jabolku, nieoceniony mój ty znawco kucyków, to jest wino bezalkoholowe.
Na kinderbale. Nie zastanowił cię ten obrazek?
- Nie. – Odpowiedział zgodnie z prawdą. - Widziałem dziwniejsze.
To też była prawda. Beerwoman przypomniała sobie rysunek krasnoludka z
niewielkim młoteczkiem na etykiecie „Odyna Ekstra Krzepkiego” i roznegliżowaną,
jakby disnejowską wróżkę na „Bladej Mery”. Faktycznie, ten różowy kucyk wcale
nie był najdziwniejszy.
- Ale etykiety nie przeczytałeś?
- Jakbym chciał poczytać to bym nie szedł do monopolu tylko do biblioteki.
Albo wziął jakąś książkę z tej pięknej półki, którą ostatnio zrobiłem,
Marysia odetchnęła z ulgą. Życie wracało do normy. Albo przynajmniej do
tego dziwnego stanu, który przy odrobinie dobrej woli… Nie, nie przy odrobinie.
Przy niewyobrażalnie wielkich pokładach dobrej woli, uznać można było za coś
nieznacznie zbliżonego do normy.
- Gdybyś przeczytał, wiedziałbyś, że to wino dla dzieci.
- Wino dla dzieci?
Tadeusza łatwo było zadziwić. Permanentne zaskoczenie było dla niego
chlebem powszednim. Ale przyznać trzeba, że koncepcja wina dla dzieci wprawiła
go w prawdziwe osłupienie.
- Życie, kurwa, jest nowelą – mruknął zarzucając na grzbiet wytartą
ramoneskę. Złapał plecaczek i skierował się w stronę okna. – Muszę uzupełnić
zapasy.
- Wino dla dzieci – pokręcił głową z niedowierzaniem.
I dorzucił jeszcze na odlotnym:
- Ciekawe, kiedy zaczną do tego dodawać specjalne papierosy.
***
Bo wszystko ma granice. Jakieś. Chyba. Albo chociaż powinno mieć.
A choć opakowanie bardzo rzadko stanowi o zawartości, etykiety trzeba
czytać. Na wszelki wypadek.
Mnie pięcioksiąg Scotta Carda bardzo zajął. Czekam na film. :)
OdpowiedzUsuńTadeusze co raz lepsze.