Obcy nie był duży, mierzył niewiele ponad metr. Ale był niewiarygodnie
silny i niesamowicie szybki. Próbujący stawić mu czoła ludzie byli szans.
Pierwszych sześciu marines nie wiedziało nawet, że ginie. Pozostali z
pewnością też woleliby nie wiedzieć. Nie widzieć ciał towarzyszy rozrywanych na
strzępy. Nie słyszeć ich krótkich, urywających się nagle wrzasków. Nie czuć tej
koszmarnej bezsilności, kiedy lufy karabinów bezskutecznie próbowały nadążyć za
błyskawicznie poruszającym się
przeciwnikiem.
Elitarny, wielokrotnie sprawdzony w boju oddział topniał niby lody na
patyku w promieniach lipcowego słońca.
Po kilku minutach sierżant Lubomsky zorientował się, że pozostał sam.
Leżał na miękkiej trawie, krwawił obficie z rozoranego szponiastą łapą uda i patrzył
na zbliżającego się obcego. Ten już się nie spieszył. Podchodził powoli do
przerażonego człowieka. Choć z wyrazu gadziego pyska niewiele dało się
wyczytać, Lubomsky był przekonany, że bestia cieszy się jego strachem. Zamknął
oczy. Po chwili poczuł na twarzy chropowatą dłoń obcego. I usłyszał dobiegając
gdzieś z dali chrapliwy okrzyk.
Ciekawość okazała się silniejsza niż strach, sierżant nieznacznie uchylił
powieki.
Stali na skraju polanki. Wyglądali dokładnie tak, jak jego oprawca, ale
byli od niego prawie dwukrotnie więksi. Jeden z nich postąpił kilka kroków
naprzód, pokrzykując coś w dziwnym, przypominającym warczenie języku i przesadnie
gestykulując. Drugi najwyraźniej próbował go powstrzymać i pomrukiwał
uspokajająco.
- Alicjo! Proszę natychmiast przestać bawić się jedzeniem!
- Kaziu, nie denerwuj się tak, proszę. Przecież to jeszcze dziecko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz