- Dzieciaki,
proszę się nie bawić przy grzejniku!
Huk
przewracanego olejaka, wrzask Stasia. Jasna cholera!
Jedziemy na
pogotowie. Najbliższe. Niestety, nie mogą nam pomóc. No jasne, że nie mogą.
Przecież to pogotowie. Kierują nas do szpitala dziecięcego. Badanie,
prześwietlenie, na szczęście żadnych złamań, tylko mocne stłuczenie paluszka.
Uf!
Opatrunek,
szyna usztywniająca stopę, wizyta kontrolna za tydzień.
Tydzień
później…
Godzina 9.10.
Wchodzimy do
przychodni.
Co prawda
zarejestrowałem Stasia już wcześniej, telefonicznie, na 9.50, ale
Pani-Z-Rejestracji kazała być wcześniej i potwierdzić wizytę. Słusznie.
Przecież mogłem sam, w domu, zdjąć dziecku bandaże i usztywnienie, i w ogóle
olać wizytę u lekarza. Wielu tak robi. A zaklepane miejsce – przepada.
Potwierdzenie
wizyty nie trwa długo. Podaję pani skierowanie, zawierające wszystkie możliwe
dane synka, z wyjątkiem może rozmiaru buta, wysłuchuję ochrzanu za brak
książeczki zdrowia dziecka (muszę sprawdzić w domu, może faktycznie wymiary
stopy są wpisane w tę książeczkę) i już po dwudziestu minutach kieruję się do
pokoju numer 110, na zdjęcie opatrunku.
Pan w pokoju
110 bierze wielkie, metalowe nożyce i zaczyna ciąć bandaż. Staś trochę drży, bo
kiedy w domu poprawialiśmy opatrunek, nie używaliśmy żadnych narzędzi. Ani
wielkich, ani małych. Ale widocznie co innego poprawiać, a co innego zdejmować.
Zresztą, nie mogę przecież wymagać od pana, żeby mozolnie odwijał prawie dwa metry
bandaża tylko dlatego, że mój trzyletni syn boi się wielkich i jak się okazało
– zimnych nożyc.
Po chwili jest
po opatrunku. Szyna usztywniająca ląduje w koszu a my mamy przejść pod pokój
numer 109.
Przechodzimy.
Godzina 9.45.
Sporo osób w
poczekalni.
- Dzień dobry
– mówię.
Chyba nie
wierzą, ale mruczą coś w odpowiedzi.
Zagaduję
siedzącą tuż przy drzwiach starszą panią:
- Przepraszam,
pani na którą?
- Na dziewiątą
– odpowiada.
Ma szczęście.
Lekarz przyjmuje od dziewiątej, więc jest pierwsza. Zaraz…
Godzina 10.00
Korytarzem sunie
postać w bieli. Większość pacjentów rozpoznaje Panią-Z-Rejestracji.
- O której
przyjdzie doktor? – pyta równocześnie kilka osób.
- Niestety –
odpowiada Pani-Z-Rejestracji. – Nie mogę państwu podać dokładnej godziny.
- To może
chociaż orientacyjną datę? – proponuję.
Patrzy na mnie
z wyrzutem i odchodzi bez słowa.
Czekamy.
Myślę sobie:
„Nie jest tak
źle. Nawet jeśli lekarz jeszcze trochę się spóźni, to w końcu ile osób może być
przed nami”.
Okazuje się,
że dziewięć.
Stłuczenia,
pęknięcia, złamania. I pięć minut na każdego. To musi być naprawdę świetny
ortopeda. Dobrze, że na niego trafiliśmy.
Godzina 10.15
Kończymy
czytać zabraną tak na wszelki wypadek książeczkę z wierszami Brzechwy. Staś
zaczyna się nudzić. Marudzi. Tak po prawdzie, to coraz więcej osób marudzi, ale
kudy tam dorosłym do mojego trzylatka.
Godzina 10.25
Przychodzi
lekarz. Bez słowa mija kłębiący się w korytarzu tłum i znika za drzwiami
gabinetu. Po dłuższej chwili wzywa pierwszego pacjenta. Starsza pani z
dziewiątej żegna się znakiem krzyża i wchodzi. Wraca po dziesięciu minutach.
Nic to,
najważniejsze, że ruszyło.
Teraz to już z
górki.
Godzina 11.30
Przed nami
jeszcze tylko dwie osoby. Trochę się martwię. Nie wiem, czy pan z pokoju 110
nie za wcześnie zdjął Stasiowi ten opatrunek. W sumie nóżka już od dwóch godzin
jest bez żadnego zabezpieczenia.
„Przecież to
fachowcy” próbuję się pocieszać. „Wiedzą co robią.”
Godzina 11.47
Wchodzimy do
gabinetu. Pan doktor ogląda stopę młodego. Każe smarować stłuczony paluszek
altacetem.
Godzina 11.49
Opuszczamy
gabinet.
Zakładamy
kurtki i wychodzimy z przychodni.
Podobno gdzieś
w okolicy przyjmuje autentyczny znachor. Trzeba będzie popytać…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz