Ten rok właściwie niczym nie różnił się od innych. Tyle tylko, że wiosna
przyszła wyjątkowo późno. Ale za to kiedy już przyszła, wydawać się mogło, iż z
całych sił stara się stracony czas odrobić. Wszystko co tylko kwitnąć mogło –
kwitło. A zieleniło się, a wszystkimi tęczy kolorami mieniło. Ptaki śpiewały
gardziołków nie żałując. Słoneczko grzało, aż miło. Przyroda cała, po długim
zimowym śnie obudzona, tętniła nowym życiem.
A w panu Zerwiskórskim obudziła się tęsknota za dawnymi przyjaciółmi.
Ostatnie od nich listy z chreptiowskiej stanicy otrzymał późną jesienią,. Dawno.
A do tego, żaden przecież list, choćby nie wiadomo z jakim kunsztem pisany i
nie wiadomo jak serdeczny, spotkania z ukochanym przyjacielem nie zastąpi. Bo i
jak tu list uściskać? Jak z dubeltówki siarczyście wycałować? Jak wreszcie do
listu przepić? Nijak.
Nie namyślając się tedy długo, samojeden, konno, z jedną jeszcze tylko
juczną szkapiną, uginającą się nieco pod ciężarem słusznie na długą drogę
zaopatrzonych sakw, wyruszył pan Michał ku Dzikim Polom.
Podróż, nie dość, że długa, okazała się również wyjątkowo nudną. Owszem,
dziewek kilka w mijanych wioskach zbałamucił, łbów kilka szlacheckich po przydrożnych
karczmach poszczerbił, ale płoche te rozrywki na chwilę jeno monotonię
samotnego wędrowania rozwiewały.
Nic zatem dziwnego, że widok chretpiowskich wałów ucieszył go
niezmiernie. Zaraz też w siodle się poprawił i popędził koniki. Te zaś, chociaż
mocno już utrudzone, jakby wyczuwając koniec podróży i rychły wypoczynek,
dziarsko przyspieszyły.
- W stepie szeeeeeerokim… - zaintonował donośnie, acz nieco fałszywie pan
Michał wjeżdżając w bramę stanicy. I zaraz zamilkł. Dobry humor zaś uleciał z
niego niczym kartacz z dobrze sprawionej armaty.
Stanica bowiem zwykle tak rojna i gwarna, okazała się wyjątkowo cichą i
bez mała wyludnioną. Nieliczni dragoni snuli się po podwórzu ze smętnie
zwieszonymi głowami, spodziewanych Lipków nie widać było w ogóle, a z wcale
licznego towarzystwa oficyjerów i panów braci jednego tylko dało się na
pierwszy oka rzut dostrzec.
A i ów, dziwnie czemuś smętny i zamyślony, siedział przygarbiony na
zwalonej pośrodku podwórca kłodzie i grotem strzały rozgarniał węgle wygasłego prawie
ogniska.
- Panie Muszalski! – Zawołał pan Michał, który od razu rozpoznał starego
druha.
- Panie Muszalski! – Powtórzył po chwili.
A gdy zawołany łucznik nie reagował, podbiegł ku niemu i mocno
pochwyciwszy za ramiona, zakrzyknął po raz trzeci:
- Panie Muszalski! Ocknijże się waść, do stu piorunów!
Podziałało. Smutny szlachcic poderwał się z pniaka.
- Panie Michale! – szepnął. – Dalibóg, panie Michale!
I wsparłszy głowę na ramieniu Zerwiskórskiego, zapłakał.
Kilka pacierzy później siedzieli już w świetlicy przy suto zastawionym
stole. Zerwiskórski posilał się po podróży, solidnie popijając pieczoną
dziczyznę zacną gorzałką. Muszalski zaś z rzadka jeno pociągał ze swego
kielicha, popatrując na gościa i czekając aż ten pokrzepi się wreszcie.
Czekał długo, ale w końcu pan
Michał beknął siarczyście, odsunął talerz i usadowiwszy się wygodniej na
krześle, spojrzał na niego wyczekująco.
- Ciężkie przyszły na nas terminy panie Zerwiskórski, oj ciężkie.
- Ale co się stało, opowiadaj wasze. Gdzie Wołodyjowski? Gdzie Zagłoba? Gdzie
wszyscy, do pioruna! Czemuś sam niby palec pechowego drwala w tak ciężkich,
jako mówisz, terminach pozostał.
- Kiedy nie wiem od czego zacząć…
- Najlepiej od początku, panie bracie, od początku i po porządku.
- Skoro tak… Zaczęło się, uważasz waść, od owej protestacyji. Zjawiło się
tu u nas, w Chreptiowie, któregoś dnia kilka miejscowych szlachcianek. Córki i
żony miejscowych szaraczków. Bo też i karmazynów w okolicy nie uświadczysz.
Wszystkie młode, jedna w drugą gładkie, szelmy… I żądają posłuchania u
komendanta. Pan Wołodyjowski przyjął je tutaj, w tej świetlicy, w przytomności
pani pułkownikowej i kilku oficyjerów, i o powody przybycia z właściwą sobie
serdecznością zapytał.
„Oto protestów naszych przyczyny i treść” woła na to jedna z przybyłych.
I dalejże odzienie zrzucać. Pozostałe takoż.
- Że co? – przerwał mu Zerwiskórki przekonany, iż się przesłyszał.
- Jako żywo, panie Michale, jako żywo. W kilka chwil giezełka z siebie
pozrzucały i wypisanymi pod niemi hasłami w oczy pułkownikowi zaświeciły.
- Jak to?
- A tak to! Jak tutaj przed tobą siedzę.
- I czego też owa protestacyja tyczyła? Opowiadaj wasze!
- A któż by to panie Zerwiskórski treści dochodził, skoro na takich
kartach spisaną była? Zresztą, tumult się straszny w izbie podniósł, panowie
oficerowie rzucili się panny okrywać, te zaś wyrywały się larum straszliwe
czyniąc, na krzesła i stoły wskakiwały, i groziły, że nie ustąpią, dopóki ich
postulata spełnione nie zostaną.
- Niepodobna…
- Ano niepodobna… Wyłapali je wreszcie dragoni i na rozkaz
Wołodyjowskiego w lamusie zamknęli. Do ojców i mężów natychmiast umyślnych
pchnięto, aby niewiasty swoje do domów zabrali.
- Tedy po kłopocie! – ucieszył się pan Michał.
Muszalski popatrzył na niego ponuro.
- Prawdziwe kłopoty dopiero miały nadejść – powiedział.
I po chwili ciężkiego milczenia podjął opowieść.
- Oto bowiem pani pułkownikowa, białogłowa gołębiego serca, sama uwięzionych
szlachcianek doglądała. Już ci to posiłki im nosiła, już ci to wszelkie
białogłowskiej płci potrzebne ingrediencje… Słowem, czasu w lamusie spędzała
sporo. I kiedy za ostatnią protestantką, przez rodzonego ojca solidnie
powrozami skrępowaną i do konia przytroczoną, wrota stanicy się zawarły…
- Cóż wtedy? Opowiadaj waszmość.
- Opowiadam przecież! Po wieczerzy już było, ale o spaniu nikt jeszcze
nie myślał. Siedzieliśmy w świetlicy i słuchali opowieści pana Zagłoby, kiedy
pani Wołodyjowska z krzesła się podniosła i na środku izby stanąwszy oznajmiła,
iż o buławę hetmańską starania czynić zamierza.
- Dziwnego w tym nie ma nic. Wołodyjowski żołnierz zawołany, mir wśród
żołnierzy i szacunek pośród szlachty ma, dawno już powinien…
- Kiedy nie o pana komendanta jej szło, jeno o nią samą! A w czymże ja,
powiada, od was tu zebranych gorsza? Szablą robię? Robię! Konno jeżdżę? Jeżdżę!
Tyłka, uważasz waść – tyłka powiedziała, w kolaskach nie wytrząsam. Tatara
kaczym śrutem położyłam? A juści! Czemuż zatem hetmanem waszym zostać nie mogę?
Tak jej, uważasz waść, owe w lamusie zamknięte przechery w słodkiej główce
namieszały, że nijak jej tego pomysłu wyperswadować nie szło. Gorzej nawet. Z
dnia na dzień wizje coraz śmielsze przed nami roztaczała, a słów przy tym
używała takich, że ci ich przez szacunek dla jej osoby powtarzał nie będę.
Pojął wreszcie Wołodyjowski, że bez pomocy medyka się nie obędzie. Że tutaj
zwykłe perswazje na nic i że trza mu żonę do stolicy, po ratunek wieźć. Ruszył
tedy biedaczyna, komendę nad Chreptiowem młodemu Tuhajbejowiczowi powierzywszy.
- Biedny Michał – westchnął Zerwiskórski. – Boże dopomóż jemu i jego nieszczęsnej
małżonce.
- Ale, ale… - dodał po chwili. – Gdzie zatem Azja?
- Nie masz go już wśród żywych.
- Nie może być!
- Ano może, panie bracie. Słuchaj, jeśli nie dość ci jeszcze mej smutnej
opowieści…
- Mów waćpan. Choć smutek twój przez to mniejszym się nie stanie, to przecie
z wiernym druhem dzielony łatwiejszy do zniesienia okazać się może.
- Słuchaj przeto. Historię Azji – Melechowicza znasz. O jego dla
Rzeczypospolitej zasługach i staraniach także słyszałeś. Dziwić się zatem, że
mu pan Wołodyjowski tak ważną funkcje powierzył nie będziesz.
- Jako żywo – nie będę.
- Ostał się więc Azja komendantem na Chreptiowie. Trzeba trafu, że kilka
dni później zawitał do nas stary pan Nowowiejski.
- Uch! – Zerwiskórski aż sapnął.
- Ano właśnie, ano właśnie. Co gorsza zjechał ku nam wraz z córką.
- Uch! – Zerwiskórski sapnął po raz wtóry.
- Ba! Azja żadnej chęci do amorów z Ewką nie przejawiał. Ona zasię
najwyraźniej nadal silnym do niego afektem pałała. Widać to było po niej, oj
widać. Kiedy tylko Tuhajbejowicza ujrzała, tak kolanem o kolano tarła, że
powiadam ci, panie Zerwiskórski, mało iskier nie krzesała. Nie bardzo jednak
wiedziała, jak rzecz całą po swojej myśli przeprowadzić. W sukurs przyszedł jej
pan Przymanowski, któren z niewielkim pocztem pancernym na zachód zmierzał i
droga mu właśnie w onych dniach przez Chreptiów wypadła. Opowiedział on pannie
Nowowiejskiej o pewnym, bardzo pośród Tatary popularnym, zwyczaju. Oto,
imaginuj sobie asan, jeśli pannie młodzieniec jakiś w oko wpadnie, staje ona
przed nim, choćby i pośrodku drogi, i tańczyć zaczyna. I tańczy tak długo, aż
chłopca w sobie rozmiłuje. I do małżeństwa nakłoni.
Wychodzi tedy któregoś ranka nasz Azja na podwórze, a tu nagle! Jak coś
nie świśnie! Jak nie gwizdnie! Powiadam ci, panie Zerwiskórski, ziemia
zadrżała, kiedy panna Nowowiejska ruszyła w tan. Azja postał chwilę w
osłupieniu i chodu. Bo musisz wiedzieć, że przez ostatnie lata strasznie nam Ewka
wyrosła. Powiadam ci – strasznie. Coraz bardziej do brata swojego podobną się
staje. Wąs jeno zdaje się mieć dorodniejszy. A Azja przecie mikrus. Chudzina.
Nic zatem dziwnego, że choć w bitwie nieulękły, tym razem czmychnął, jak nie
przymierzając zajączek.
Niejedna białogłowa w takiej sytuacji dałaby sobie spokój z amorami. Ale
nie Ewucha. Ta postanowiła tańczyć dla Tuhajbejowicza do skutku. Biedny Azja
nie mógł być pewny dnia ani godziny. Gdzie się ruszył, kiedy tylko z chaty swojej wychynął, trafiał na tańczącą
Nowowiejską. Coraz bardziej nerwowy, coraz bardziej przerażony w coraz
dziwniejszych krył się przed nią miejscach.
Pamiętam, któregoś dnia otwieram skrzynię, w której zazwyczaj flasze z
najprzedniejszym węgrzynem przechowuję, a w skrzyni – Azja. Patrzy na mnie, a
wzrok ma dziki, i szepce:
„Panie Muszalski, ona tu jest”.
„W skrzyni?” pytam zdziwiony.
„Tak. I tańczy dla mnie…”
- Straszne – nie wytrzymał Zerwiskórski. – Co też słaba białogłowa może
zrobić z mężnym wojownikiem. Ale mówiłeś waćpan, że Azja nie żyje?
- Ano. Słaba… Nie widziałeś waćpan co owa słaba białogłowa z podkowami
czyniła… A Azja w istocie nie żyje. Rozum najwyraźniej do końca postradawszy,
do lasu uciekł, palik niewielki przysposobił i z okrzykiem „Hałła” nań się
nadział.
- Boże miłosierny…
- Cóż, Tatarzy innego, mniej miłosiernego Boga wyznają. A ja widzisz pan,
panie Zerwiskórski, sam na Chreptiowie ostałem.
- Jakże to sam? A pan Zagłoba? Gdzieżeś w swej opowieści pana Onufrego
zatracił?
- Pan Zagłoba? Widzisz wasze, okazało się, że w świetle nowych rozkazów
naszego Najjaśniejszego Pana, braknie mu jeszcze trzech lat służby. Zaciągnął
się tedy do chorągwi pana Koniecpolskiego i na Turków ruszył.
- Niech go Bóg prowadzi.
- Amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz