poniedziałek, 11 maja 2015

Michał sączy… [popcorn]



Siedzimy…
Sączymy…
Wysuszone okruszki wspomnień zaczynają pęcznieć w alkoholu.
Puk…
Puk…
- Koncert Moskwy. Wrzesień 1986.
- No, ponad godzina spóźnienia.
- Godzina dwadzieścia.
- Ten tłum na schodach przed wejściem do klubu.
- Koleś stanął na poręczy, wrzasnął ‘dziewczyny kochajcie łysych’ i skoczył. Zjechał ludziom po głowach na sam dół.
- Nawet ziemi nie dotknął.
- W takim ścisku? Nie miał prawa.
- Dezerter. Zima stulecia, a my w tych idiotycznych ramoneskach. W życiu tak nie zmarzłem.
- Swoją drogą, człowiek nie ma nawet pięćdziesiątki, a co najmniej osiem zim stulecia za sobą. Zabawne.
- Jak zaczęli grać, jakiś idiota rzucił butelką na scenę.
- A Robal mówi: ‘Dlaczego w nas rzucacie? My w was niczym rzucamy!’
- Dobry koncert wtedy zagrali.
- Izę wtedy poznałem.
- Tę z agrafką w uchu? Fajna była.
- Fajna. Oczy miała tak bardzo zielone…
- A ‘Reggae na Wartą’? Ten dzieciak, który całą noc tańczył na scenie?
- Ze dwa latka miał. I takie śmieszne, czerwone porteczki.
- I sandałki ciągle gubił.
- Daab wychodzi na scenę i zadyma…
- Ktoś rzucił w wokalistę woreczkiem z piciem. Pomarańczowym takim. Ohydne było to picie w woreczkach.
- A wokalista powiada: ‘Niech za to na was wszystkich spadnie wielki deszcz’.
- I kwadrans później lunęło.
- Ulewa była, jak w zeszły poniedziałek.
Chwila ciszy.
- No coś ty? W poniedziałek nie padało.
- Jak nie? Lało tak, że ziemię z doniczek na balkonie mi wypłukało.
- Ale to nie w poniedziałek było. W środę!
- Poważnie?
- Poważnie. Akurat nowy serial się zaczynał. Ten z tym… No… Jak mu tam… Młody aktor... Cholera, nie przypomnę sobie…

piątek, 1 maja 2015

Michał sączy... [po raz drugi]



Siedzimy…
Sączymy…
Kolejne piwa pękają z cichym brzękiem.
Powietrze gęstnieje od papierosowego dymu.
Rozmawiamy…
- Krzychu, wiem jak pomnożyć nasz majątek.
- Pomnożyć co?
Chwila zadumy.
Zrozumienie.
- Krzychu, wiem jak zdobyć majątek, a potem go pomnożyć. Będziemy mieli więcej, niż jesteśmy w stanie przepić.
Fajnie. Może sobie książkę kupię.
Patrzy na mnie.
Czekam.
Wiem, że długo nie wytrzyma.
I rzeczywiście. Podnosi w górę palec, o dziwo – wskazujący i triumfalnie oznajmia:
- Religia.
- Katechetą chcesz zostać? To takie dochodowe?
- Coś ty. Kościół!
- Aha. Kościół. Ale wiesz, to jednak ryzykowne jest. Zresztą, gdzie byśmy sprzedali fanty.
Chwila zadumy.
Zrozumienie.
- Krzychu, kościół. Własny kościół. Założymy własny kościół.
- Aha. I na tym właśnie zarobimy?
- Oczywiście. Popatrz tylko…
Wyjmuje z kieszeni długopis. Sięga po serwetki. Zaczyna rysować jakieś schematy. Pierwszy szkic naszej własnej, zupełnie nowej, gminy wyznaniowej. Gmina szybko zmienia się w powiat. Na czwartej serwetce ma już rozmiary sporego województwa. Pojawiają się tabele. Po lewej stronie wydatki, po prawej zyski. Prawa strona pięknie się rozrasta. Błyskawicznie mijamy punkt, w którym udaje mi się nareszcie skompletować „Ucztę Wyobraźni” i pędzimy dalej. Ale czegoś mi tu brakuje… No tak…
- Michu, wstrzymaj konie. Przeoczyłeś jeden szczegół.
Łapie oddech. Przerzuca zapisane serwetki. Przez chwilę mruczy coś pod nosem.
- Niemożliwe. Wszystko jest jak trzeba.
- Niby tak, ale wiesz, każda sekta…
- Nie sekta Krzychu, kościół!
- A co za różnica?
- Różnica tkwi w ilości wiernych…
- No właśnie! Jeśli chcesz mieć wiernych, to musisz mieć jakiegoś boga.
- Po co nam jakiś bóg?
- Nam po nic, ale wierni mogą potrzebować.
Chwila zadumy.
Zrozumienie.
- Faktycznie. Nie pomyślałem.
Kolejna chwila zadumy.
Ponowny przegląd notatek.
Poprawki.
Jeszcze kilka poprawek.
I jeszcze.
Łagodna rezygnacja.
- Cholera. Obecność boga niepotrzebnie wszystko skomplikuje.