wtorek, 11 grudnia 2012

Sługa koci



[Grzegorzowi Drukarczykowi, w podziękowaniu za ciąg popieprzonych skojarzeń]


Nie wiem dlaczego, ale przy czyszczeniu kuwety zawsze opanowuje mnie lekko filozoficzny nastrój.
- Skoro usuwanie robaków nazywamy odrobaczaniem… - zacząłem.
Zgromadzone dokoła koty słuchały mnie uważnie. Takie przynajmniej sprawiały wrażenie.
- A likwidowanie szczurów nosi miano odszczurzania… - kontynuowałem. – To sądzę, że wybieranie waszych kup z kuwety śmiało można określić jako odkupianie, prawda?
Nie odpowiedziały. Nigdy nie odpowiadają.
- W pełni zatem zasługuję na miano odkupiciela. – Zakończyłem zadowolony.
Zawiązałem plastikowy worek i poszedłem wyrzucić śmieci.
Koty ruszyły ku kuwecie. Zapewne po to, by sprawdzić jakość wykonanej usługi.
***
Strasznie chce mi się pić.
Dłonie i stopy właściwie już nie bolą.
Zabawne, nie czuję bólu poranionych kończyn, a dokładnie wyczuwam wbijającą się gdzieś w plecy drzazgę.
Rana w boku przestaje krwawić.
Coraz trudniej jest mi oddychać.
To chyba koniec.
Oczy powoli zachodzą mgłą. Widzę jeszcze zgromadzone u stóp krzyża koty.
- Niesamowite – myślę. I to ostania moja myśl. – Niesamowite, że te małe dranie potrafią utrzymać w tych puchatych łapkach młotek.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Nie pytam



Anna mówi, że nie może zrozumieć tego, iż jest mi całkowicie obojętne, kto jest prezydentem mojego kraju. O wójcie mojej gminy nie wspomnę.
Powinienem wyrosnąć wreszcie z idiotycznego, młodzieńczego buntu i zainteresować się tym, co naprawdę ważne. Głosować w wyborach prezydenckich i parlamentarnych. A nawet samorządowych.
Powinienem zrozumieć, jak bardzo ważne jest to, by wszyscy obywatele mojej ojczyzny wnosili jakiś, choćby nawet skromny, wkład w jej rozwój.
Powinienem uwierzyć, że mój głos także się liczy i że zostanie wysłuchany.
Powinienem otrząsnąć się z marazmu i zacząć działać.
I nie pytać co mój kraj zrobił dla mnie…
Przecież nie pytam.
Wiem.

Sita pamięci



Anna mówi, że z moją pamięcią jest coraz gorzej.
Niby rzecz w moim wieku wcale częsta, ale martwi ją tempo, w jakim ten proces postępuje.
Umawiam się na spotkania, a potem nie przychodzę. Albo mylę terminy. Zdarza się, że miejsca.
Nie potrafię powiedzieć co robiłem w poniedziałek, tak mniej więcej o dwudziestej drugiej. Trzydzieści.
Zaczynam coś mówić, przerywam w pół zdania, zamyślam się na chwilę i nie kończę rozpoczętej myśli.
Opowiadam jej czwarty raz tę samą historię. Tego samego dnia.
Aniela to mądra kobieta i z reguły się z nią zgadzam, ale tym razem uważam, że stanowczo nie ma racji.

wtorek, 20 listopada 2012

Telewizja



Anna mówi, że nie powinienem oglądać telewizji.
Telewizja ogłupia i zniewala. Nawet nie zdaję sobie z tego sprawy, ale do mojej głowy wtłaczane są idee i pomysły, które same z siebie nigdy by się w niej nie pojawiły.
Powolutku, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, telewizja zmienia mój sposób myślenia. Staję się jedną z milionów bezosobowych postaci, które snują się po ulicach naszych miast. Odczłowieczonym trybikiem ogólnoświatowej machiny.
A wszystko przez telewizję.
Wynik meczu znajdę sobie w internecie. Bez trudu. W końcu to finał mistrzostw świata.
Sięgam po pilota i wyłączam telewizor.
Nie dam się przecież dobrowolnie ogłupiać i zniewalać.

niedziela, 18 listopada 2012

W głąb siebie



Anna mówi, że powinienem zajrzeć w głąb siebie i odnaleźć ukrytą gdzieś tam kobiecą część mojej osobowości.
To pozwoli mi inaczej spojrzeć na świat. Zrozumieć sprawy, których moje „męskie ja” nie jest w stanie ogarnąć. Takie doświadczenie z pewnością wzbogaci moje postrzeganie rzeczywistości. Stanę się innym człowiekiem. Dojrzalszym. Bardziej wrażliwym. Rozwinę się emocjonalnie. Szczególnie jeśli chodzi o te emocje, które do tej pory odrzucałem, jako zupełnie nieistotne i niepotrzebne.
Zaczynam zatem szukać tej ukrytej gdzieś we mnie kobiety. A kiedy już ją odnajdę, kiedy odbębnimy te pierdoły związane z osobowością, cóż…
Mam nadzieję, że będę mógł pobawić się jej cyckami.

piątek, 16 listopada 2012

Prosto w oczy



Anna mówi, że jestem strasznym tchórzem i często boję się spojrzeć prawdzie prosto w oczy. Pozostawianie problemów samym sobie nie służy ich rozwiązywaniu. Przeciwnie, rzucając swoje „jakoś to będzie”, powinienem zdawać sobie sprawę z tego, że jeśli już nawet „będzie”, to z pewnością gorzej.
Przecież nie muszę się ze swoimi kłopotami borykać sam. Mogę wziąć przykład z ludzi, którzy owszem, nie radzą sobie z wieloma rzeczami, ale mają dość odwagi, żeby stanąć przed innymi, przyznać się do swoich słabości i poprosić o pomoc.
Dobra!
Mam na imię Krzysztof, jestem strasznym tchórzem i często boję się spojrzeć prawdzie prosto w oczy…

Podstawa



Anna mówi, że udany związek powinien opierać się na całkowitym zaufaniu i równie całkowitej, bezwarunkowej szczerości.
Podstawą jednego i drugiego są codzienne rozmowy, składające się z dociekliwych, często wielowątkowych pytań i oczywiście jak najbardziej szczerych odpowiedzi. To pomaga partnerom otworzyć się i poznać się wzajemnie.
Otwartość i szczerość dotyczyć powinna zarówno spraw ważnych, takich jak na przykład: „Czy spałeś z Mariolką spod siódemki?”, jak i pozornie błahych, typu: „Czy w tej sukience nie wyglądam zbyt grubo?”.
Anna oczekuje od partnera szczerych odpowiedzi i zawsze rewanżuje się tym samym.
To podstawowa zasada, która sprawdziła się we wszystkich siedemnastu jej dotychczasowych związkach.

wtorek, 2 października 2012

Du ju spik?



Anna mówi, że człowiek powinien znać przynajmniej jeden język obcy.
Przecież znam biegle rosyjski, w mowie i w piśmie.
Do niczego mi się to nie przyda? Rosyjski to nie język obcy, tylko relikt minionej epoki? Podobnie jak ja?
Po angielsku całkiem nieźle mówię.
Nie ma się czym chwalić? Nie można nie znać angielskiego? Wymóg czasów? To chyba oczywiste?
Dość długo uczyłem się łaciny i miałem nawet niezłe rezultaty.
Nie, nie potrafię powiedzieć po łacinie: „Samolot transportował mikro-chipy do laptopów”.
Jeśli się porządnie skupię, mogę spróbować poszprechać trochę po niemiecku.
Jaką Dankę?
Bardzo trudno o język, który zadowoli naprawdę wymagającą kobietę.

poniedziałek, 1 października 2012

Odrobina mistyki



Anna mówi, że powinienem czasami pomyśleć o Bogu.
Czasami myślę. Zastanawiam się, czy czytuje Prattcheta w oryginale i czy Śmierć jest jego ulubionym bohaterem? Czy oglądał drugi sezon „Gry o tron”? Czy pomidorową woli z kluskami, czy może raczej z ryżem? Czy Zygmunt Chajzer przekonał go do używania „Vizira”? Czy przeprosił Izaaka za ten żarcik z ofiarą? Czy uważa, że Marillion bez Fisha jest równie dobry? Czy sypia na wznak, czy na prawym boku, z ręką pod poduszką? Czy grał w trzecią część „Diablo”?
I czy przez ostatnie czterdzieści parę lat choć raz, choć przez krótką chwilę, pomyślał o mnie.

niedziela, 30 września 2012

Cyferki



Miałem napisać mądrego drabbla o cyferkach. Ale ja i cyferki nie lubimy się za bardzo. Od pierwszego wejrzenia. Do trzech, owszem, jakoś zliczę, ale dalej… Dalej to już tylko tak, piąte przez dziesiąte.
Choćbym się nie wiem jak starał, choćbym nie wiem od której strony podchodził do wielokrotności, wychodzą mi teksty w stylu starego disco-polowego szlagieru: „Cztery razy po dwa razy”. Jest to niby realizacja tematu, ale jakoś nigdy nie byłem zwolennikiem przesadnej dosłowności. Ani disco-polo, skoro już o tym mowa.
Miałem napisać mądrego drabbla o cyferkach, a wyszło na to, że jak zwykle plotę tylko coś trzy po trzy.

niedziela, 23 września 2012

Krew. Morze krwi



Refleks światła na stalowym ostrzu, zgrzyt metalu na kości i porażający ból. I krew, morze krwi.
Bogowie! Dlaczego? Dlaczego właśnie ja?
Podnoszę do oczu zakrwawione dłonie. Robi mi się słabo. Już? Przecież człowiek nie wykrwawia się tak szybko!
Nie! Nie chcę jeszcze umierać! Jestem taki młody. Tak wiele mam jeszcze do zrobienia.
Słabnę z każdą chwilą. Powoli osuwam się na kolana. Czuję, że za chwilę stracę przytomność.
Tunel. Powinienem zobaczyć tunel. I światełko na jego końcu. Ale otacza mnie tylko coraz głębsza ciemność.
I zanim całkowicie pogrążę się w tej ciemności, słyszę jeszcze głos żony: „Kochanie, obrałeś już te ziemniaki?”

sobota, 15 września 2012

Konsylium



Przy łóżku chorego, jak co piątek, zebrali się lekarze.
Rozpoczęła się dyskusja. Krzyczeli, klepali się po plecach i pluli sobie na buty. Wreszcie, wspólnymi siłami, postawili diagnozę. Taką samą, jak w zeszły piątek.
Zaczęli omawiać kurację. Krzyczeli, klepali się po plecach i pluli sobie na buty. Omawiali szlachetne bakterie, które mogły zniszczyć panoszące się w organizmie chorego prymitywne wirusy. Padło wiele ciekawych, często bardzo nowatorskich propozycji. Dokładnie tak samo, jak w zeszły piątek.
Wreszcie lekarze uścisnęli sobie dłonie i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, rozeszli się do domów.
Chory westchnął ciężko i przymknął oczy.
- Może kiedyś - pomyślał - podadzą choć witaminy.

poniedziałek, 10 września 2012

Vis maior



Anna mówi, że czasami ma takie wrażenie jakby jej życiem kierował ktoś inny. Jakaś nie do końca sprecyzowana Siła Wyższa. Wszystko co Anna robi i mówi, wszystkie zachodzące w jej życiu wydarzenia, są jedynie cząstką Wielkiego Planu przez ową Siłę Wyższą ułożonego. Nawet kiedy Anna staje przed jakimś wyborem, kiedy ma podjąć jakąś samodzielną, zdawać by się mogło, decyzję, to i tak w rzeczywistości może wybierać jedynie między narzuconymi jej z góry rozwiązaniami.
Natchniona, opowiada mi o tym wszystkim przez prawie godzinę. Wreszcie pyta, czy ja również miewam podobne odczucia.
Oczywiście. Tylko że ja, w odróżnieniu od Anny, jestem żonaty.

niedziela, 9 września 2012

Bydlem



Anna mówi, że nasz stosunek do zwierząt jest miarą naszego człowieczeństwa. Im lepiej traktujemy zwierzęta, tym lepszymi jesteśmy ludźmi.
Powinienem dbać o bezdomne kotki i pieski. I dokarmiać zimą ptaszki. Oraz sarenki i zajączki. Oczywiście koniecznie muszę przestać jeść mięso. Ocalę wiele niewinnych istnień i oczyszczę organizm z toksyn.
Nagle milknie. Spod skropionej sosem winegret sałaty, którą właśnie pałaszuje, wyłazi jakiś robak i rozgląda się ciekawie. Potem macha wesoło czułkami i na dziesiątkach małych nóżek rusza w kierunku Anny. Anna wrzeszczy i zrzuca talerz na podłogę. Zrywam się z krzesła i rozdeptuję robala zanim wbiegnie pod dywan.
Jestem złym człowiekiem.

środa, 5 września 2012

Się mam



Anna mówi, że powinienem zadbać o swoje zdrowie. Przebadać się gruntownie, wysłuchać diagnoz i wyciągnąć wnioski.
Idę do lekarza pierwszego kontaktu. Ciągle tak o nim mówię, choć widzimy się przecież nie pierwszy raz. Dostaję od niego plik skierowań i podejmuję żałosną próbę zarejestrowania się do kilku specjalistów w ramach Narodowego Funduszu Zdrowia. Nie, to nie. Zapłacę, skoro trzeba. Przynajmniej nie będę musiał czekać w kilometrowych kolejkach. Płacę. A potem i tak tkwię w kolejkach.
Wydaję całą pensję i muszę jeszcze trochę uszczknąć z tego, co mam odłożone na motor. Ale przynajmniej mam pewność, że wszystkie moje choroby mają się dobrze.

wtorek, 14 sierpnia 2012

Koniec lata


Anna mówi, że lato ma się ku końcowi.
Rzeczywiście. Słońce grzeje coraz słabiej. Niby jeszcze jest ciepło, ale prawdziwe upały definitywnie się skończyły i coraz częściej trzeba zakładać kurtkę.
Kiedy wracam z pracy jest już ciemno. A jeszcze parę dni temu mogłem poczytać książkę czekając na przystanku na autobus.
Liście zaczynają żółknąć. I spadają. Kiedy wyglądam przez okno, widzę pierwsze „łyse” drzewo. Trawa też nie jest już soczyście zielona.
Coraz częściej pada. I nie jest to przyjemny, ciepły deszczyk, tylko chłodna, niemiła siąpawica. Do tego wiatr… Nie myzia łagodnie resztek włosów, oj nie…
Kończę czterdzieści trzy lata.
Jesień coraz bliżej.

wtorek, 7 sierpnia 2012

80's


Anna mówi, że nie rozumie mojej tęsknoty za latami osiemdziesiątymi.
A to przecież takie proste.
To w latach osiemdziesiątych Janusz Zajdel wydał „Limes Interior” i „Paradyzję”. Najlepsze polskie książki fantastyczne.
To w latach osiemdziesiątych Juliusz Machulski nakręcił „Seksmisję” i obydwa „VaBanki”. „Seksmisja” była chyba ostatnim polskim filmem, przed którym trzeba było postać kilka godzin w kolejce po bilet. Nikomu do tej pory nie udało się stworzyć lepszych polskich komedii filmowych.
To w latach osiemdziesiątych Lady Pank, Republika, Oddział Zamknięty i Maanam nagrali swoje pierwsze płyty. Żadne ich późniejsze nagrania nie miały takiej energii.
To w latach osiemdziesiątych miałem siedemnaście lat.

środa, 1 sierpnia 2012

Marnuję czas


Anna mówi, że marnuję mnóstwo czasu grając.
Czas przepływa mi między palcami, a ja pozwalam mu na to, zamiast zacisnąć dłoń w pięść i wziąć się do roboty. Mógłbym przecież napisać powieść, która wstrząśnie krajowym światkiem fantastycznym. Albo chociaż nowego drabbla, który co prawda niczym i nikim nie wstrząśnie, ale przynajmniej będzie. A co pozostanie po moim graniu? Jakieś sejwy, gdzieś w zapomnianych rejonach twardego dysku.
A ja akurat zainstalowałem trójkę „Diablo” i mam wielką ochotę pograć choć chwilę. Tylko nie mogę się dopchać do komputera, bo Anna od pięciu godzin ogląda po raz trzeci ósmy sezon swojego ulubionego serialu.

wtorek, 31 lipca 2012

Konik


Anna mówi, że powinienem znaleźć sobie jakieś hobby.
Powinno to być hobby z prawdziwego zdarzenia, adekwatne do mojego wieku i temperamentu. Powinno to być coś spokojnego i monotonnego, tym specyficznym rodzajem monotonii, niosącym pewność i powtarzalność zdarzeń. Równocześnie zaś musi to być zajęcie na tyle frapujące, by owa monotonia, cała ta przewidywalność, nie prowadziły do znudzenia i zniechęcenia. Hobby powinno mi zapewniać jakiś dreszczyk emocji, dawać niewielki zastrzyk adrenaliny, który doda mi energii do działania. I dzięki któremu nabiorę dodatkowej chęci do życia.
Anna zawsze używa przesadnie okrągłych zdań i mnóstwa niepotrzebnych słów. A przecież wystarczą trzy: „Piwo, szlugi, karcięta”.

niedziela, 29 lipca 2012

Kwestia cycków


Anna mówi, że wkurzają ją faceci zaglądający jej w dekolt.
Bo Anna, bez względu na porę roku, nosi zawsze mocno wydekoltowane sukienki. Albo bluzki, które więcej odsłaniają, niż zasłaniają. W zasadzie, to nie zasłaniają prawie wcale. Do tego Anna nie uznaje staników. Mówi, że są niewygodne, krępują jej ruchy i nie pozwalają oddychać. A Anna ma czym oddychać.
Głęboki dekolt i brak stanika zapewniają Annie wygodę i poczucie swobody. I Anna nie widzi powodu, dla którego miałaby z tego rezygnować. Słusznie, jest przecież wolnym człowiekiem.
A ja nie mogę oderwać wzroku od jej cycków. Ale ja jestem szowinistyczną męską świnią.

sobota, 28 lipca 2012

Meandry miłości


Anna mówi, że najbardziej na świecie kocha swojego Kocurka.
Kocurek to wielkie i spasione bydlę. Wredne i złośliwe. Jest kotem rasowym. Wielorasowym nawet. Ale kiedy raz nazwałem go dachowcem, Anna prawie wydrapała mi oczy.
Anna kocha Kocurka. Kocurek ma własny pokoik w domu Anny. W pokoiku łóżeczko i mnóstwo zabawek. Kłębuszki, piszczałki i nakręcane myszki. Wszystko, czego tylko kocia dusza zapragnie.
Anna kocha Kocurka. Kocurek często wychodzi z Anną na długie spacery. Ma bardzo gustowną obróżkę i prześliczną smyczkę. A zimą, kiedy leży głęboki śnieg, Anna zakłada Kocurkowi eleganckie, kocie ubranko.
Anna kocha Kocurka. W zeszłym roku kazała go wykastrować.

piątek, 27 lipca 2012

Kwiat dmuchawca


Anna mówi, że żaden mężczyzna nie jest w stanie zrozumieć kobiety.
Wstaje rano. Włosy ma w nieładzie, każdy w inną stronę. Trochę to przypomina kwiat dmuchawca czekający na silniejszy podmuch wiatru.
Mruczy, że koniecznie musi coś z tym zrobić i rusza do łazienki. Przez prawie godzinę słyszę plusk wody, bulgotanie tajemniczych płukanek i szum sprejów. Wreszcie wychodzi. Z przedziałkiem i jakby trochę bardziej blond.
Oznajmia, że idzie do fryzjera. Wraca po czterech godzinach. Zadowolona. Ma torbę pełną nowych płukanek, pianek i sprejów. I nową fryzurę.
Zachwycam się. „Kwiatem dmuchawca” identycznym jak ten poranny.
Czego niby miałbym w tym nie rozumieć?

środa, 25 lipca 2012

Nowy komendant


Przyznać trzeba, że budynek posterunku Pretorii Obywatelskiej w Trzynastej Dzielnicy robił naprawdę imponujące wrażenie. Jeżeli komuś akurat imponowały dziurawe drewniane dachy, poszczerbione parapety, pokryte grubą warstwą ptasiego guana i zwisające smętnie, powykrzywiane ze starości okiennice. A także naścienne malunki, przedstawiające głównie fragmenty damskiej i męskiej anatomii oraz rozliczne, bardzo częstokroć pomysłowe sposoby, fragmentów tych wykorzystania. Osoba obdarzona niebanalnym poczuciem estetyki mogła spędzić długie godziny, kontemplując w zachwycie ów budynek, odnajdując bez trudu coraz to nowe powody do prawdziwie głębokich, artystycznych wzruszeń.
Obrazu dopełniały pordzewiałe, metalowe drzwi i smętnie zwisający nad nimi, postrzępiony transparent, który wielkimi, choć koślawymi i nieco wyblakłymi literami głosił:
„Syrdecznie witamy nowego kumendanta!!!!!!!!”
- To o mnie – pomyślał Bo’Re’Vitz.
Popatrzył jeszcze raz na powitalny transparent. Było w nim coś, co budziło niepokój. Ortografia? Owszem, ortografia odbiegała znacznie od ogólnie przyjętych norm. Ale w końcu transparent wykonali pretorianie, a nie najlepsi emtebiańscy literaci. Zresztą, wśród tych ostatnich również zdarzali się tacy, którzy znajomość ortografii uważali za niegodną prawdziwego artysty. Wykrzykniki? Fakt, było ich sporo. Być może miały wyrażać szczery entuzjazm wywołany zjawieniem się nowego przełożonego. Być może. Jednakże Bo’Re’Vitz wątpił, aby jego przyszli podwładni aż tak cieszyli się z jego przybycia. Nie, zdecydowanie nie chodziło ani o ortografię, ani o wykrzykniki. To było coś innego, irytującego, bo zarazem oczywistego i nieuchwytnego.
- Nic to – stwierdził Bo’Re’Vitz. – Będzie jeszcze czas o tym pomyśleć. Na razie jednak pora w końcu obejrzeć moje nowe „królestwo” od wewnątrz.
Podszedł do drzwi posterunku, nacisnął zardzewiałą klamkę i mocno pchnął. Zaklął cicho i pchnął jeszcze raz. A potem wbił obcasy służbowych butów w piasek ulicy i naparł całym ciężarem ciała. Oporne drzwi otworzyły się wreszcie. Powoli, z piekielnym zgrzytem nie oliwionych chyba od lat zawiasów. Bo’Re’Vitz przekroczył próg.
Obejrzawszy budynek z zewnątrz, powinien być przygotowany na to, co zastanie w środku. Ale i tak był zaskoczony. Właściwie, jeśli zdołał dobrze dojrzeć w panującym pomieszczeniu mroku, znajdowały się tu wszelkie niezbędne do prawidłowego funkcjonowania posterunku meble. Z tym, ze wszystkie były połamane i zrzucone na wielką stertę pośrodku izby. Ściany, choć mogło się to wydawać niemożliwe, wyglądały jeszcze gorzej niż na zewnątrz. Gruba warstwa śmieci i kurzu pokrywała podłogę. Spod sufitu zwisały potężne, przypominające rybackie sieci, pajęczyny. W jednym z kątów leżały sterty śmierdzących przeraźliwie szmat.
- Co to, do jasnej cholery, ma być? – krzyknął młody komendant, wciąż stojąc w drzwiach i nie mogąc się przemóc by wejść głębiej. Jedna ze śmierdzących stert zamruczała dziwnie i zachrypniętym basem zapytała:
- I czego się drzesz, młokosie? Stało się co?
Bo’Re’Vitza zatkało. Na chwilę.
- Czego się drzesz? Młokosie? – krzyczał coraz głośniej. – Co się stało? To ja się pytam, co tu się do jasnej cholery, stało?
- Strasznie krzyczy – powiedziała druga sterta. Równie basowo i równie ochryple. – Znaczy wolno mu. Musi ktoś ważny. Może lepiej wstańmy, bo gotów jeszcze po pyskach prać.
Obie sterty poruszyły się, zaczęły rosnąć i po chwili przed Bo’Re’Vitzem stało dwóch wielkich, zarośniętych i niesamowicie brudnych drabów. Podobnych do siebie jak dwie krople wody. Wyjątkowo nieświeżej wody. Z niejakim zdziwieniem patrzyli na nowiutki, prosto spod igły mundur Bo’Re’Vitz-a. Szczególnie zaś na umieszczone na nim dystynkcje. Ogromnymi łapskami próbowali przyczesać zmierzwione włosy i doprowadzić do porządku cuchnące i poniszczone odzienie. Bezskutecznie.
- Łaski się upraszam – zaczął jeden z nich. Wyjątkowo, trzeba przyznać, grzecznie. -  Ale kim wy właściwie, wasza miłość, jesteście?
- Kim jestem? Bogowie! Kim jestem? – Bo’Re’Vitz wciąż krzyczał. Nieco jednak ciszej. - Jestem komendantem tego posterunku. Od dzisiaj. Ale kim, na litość wszystkich Dwunastu Bogów, wy jesteście?
- Mnie wołają Or’Mo, wasza wielmożność. A to mój brat, Zo’Mo. Pretorianie.
Rzeczywiście, po uważniejszym obejrzeniu zwisających z obu drabów łachmanów, można w nich było dostrzec resztki pretoriańskich mundurów.
- Aha, to znaczy, moi podwładni – powiedział Bo’Re’Vitz trochę spokojniej. – W takim razie, może wytłumaczycie mi co właściwie ma znaczyć cały ten bałagan?
- Wybaczcie, wasza godność, nie spodziewaliśmy się…
- Jak to nie spodziewaliście się? A transparent powitalny?
- A będzie ze dwa lata jak wisi. Nie warto zdejmować. Tu u nas co i rusz pojawia się nowy komendant.
Dwa lata! Ten cholerny transparent był po prostu stary i zniszczony. Dlatego budził w Bo’Re’Vitzu niepokój. Co dziwne, niepokój ten, mimo wyjaśnienia zagadki, wcale się nie zmniejszył. Wprost przeciwnie, rósł z każdą chwilą. No bo jak to – dwa lata? Jak to – nie warto zdejmować? Jak to – co i rusz?
- To ilu niby było tych komendantów przez te dwa lata – zapytał.
Wiedział, że nie powinien, ale i tak zapytał. To jak z dziurawym zębem. Niby wiesz, że zaboli, ale i tak dotykasz językiem. Or’Mo przez chwilę liczył na palcach.
- No będzie tak ze siedmiu.
Siedmiu w ciągu dwóch lat. To w sumie nie było aż tak straszne.
- Ale żaden nie zabawił tu dłużej niż tydzień.
- A ten ostatni – dodał Zo’Mo – to nawet do środka nie wszedł. Coś go porwało ze progu.
Zapadło kłopotliwe milczenie.
- I co się nimi wszystkimi stało? – zapytał po chwili Bo’Re’Vitz. Zasada ząb – język była silniejsza niż wszelkie instynkty.
- Nie wiemy – odparł Or’Mo. – Żadnego żeśmy nie znaleźli.
- W każdym razie, nie w całości – uściślił jego brat.
Kolejna chwila ciszy. Niezręcznej raczej.
- A mieszkanie macie, wasza miłość, na piętrze – powiedział wreszcie Zo’Mo.
Bo’Re’Vitz, dziwnie nagle zamyślony, powlókł się z stronę schodów, wzbijając po drodze tumany kurzu.
***
Godzinę później Bo’Re’Vitz, wciąż zamyślony, siedział przy biurku swojego poprzednika, czy też może raczej poprzedników i przeglądał papiery. Nie było tego wiele. Przeważały dobre rady zawarte w krótkich notatkach, których treść sprowadzała się do prostego przesłania: siedź cicho, nie wychylaj się, najlepiej w ogóle nie opuszczaj posterunku.
Cóż, można było i tak. Ale czy to w czymś pomoże? Im nie pomogło. A on nie zamierzał spędzić reszty życia na tym zapomnianym przez Bogów posterunku.
Bo przecież miało być tak pięknie.
Pochodzący z jednego z najstarszych, chociaż obecnie mocno zubożałych i praktycznie pozbawionych znaczenia, emtebiańskich rodów Bo’Re’Vitz ukończył z celującym wynikiem Akademię Pretoriańską. Wróżono mu wspaniałą karierę. I to już w niedalekiej przyszłości. Ale jemu owa „niedaleka przyszłość” wydawała się zbyt odległa.
Romans z młodziutką żoną Naczelnego Pretora miał mu otworzyć drogę do szybkich awansów. Miał bywać na salonach. Poznawać wpływowych ludzi i korzystać z ich wpływów. Miał zdobyć bogactwo i kto wie, może nawet sławę.
Bogowie chcieli inaczej. Sędziwy Pa’Lan’Too’Nyo, od prawie dwudziestu lat dowodzący Pretorią, chociaż z reguły tego nie robił, wszedł którejś nocy do sypialni żony. Zastał tam swego podwładnego, w pocie czoła i z wyraźną przyjemnością przyprawiającego mu rogi. Nie okazał bynajmniej zrozumienia dla ambicji młodzieńca. Co więcej, nie zabił go jedynie dlatego, że zaplątawszy się w porozrzucane po całej komnacie części garderoby, upadł i uderzywszy głową o kant stołu, omdlał. Zmarł dwa tygodnie później, nie odzyskawszy przytomności.
Od tego nieszczęśliwego wypadku zaczęły się wszystkie kłopoty Bo’Re’Vitza. Brat zmarłego, arcykapłan Siódmego Boga, okazał się człowiekiem nadzwyczaj mściwym. A że jego perfidia nie ustępowała mściwości, skazał młodego pretorianina na coś w rodzaju wyjątkowo wrednego, zesłania. “Załatwił” mu awans na komendanta posterunku w Trzynastej Dzielnicy.
Bo’Re’Vitz ukrył twarz w dłoniach. Wszystko wskazywało na to, że będzie to zesłanie dożywotnie. I fakt, że niezbyt długie nie stanowił w tym momencie specjalnego pocieszania.
- Muszę się ratować – pomyślał. – Muszę za wszelką cenę wrócić za mury miejskie.
Powrót do Em’Te’Be, jakkolwiek mało prawdopodobny, był przecież możliwy. Musiał być!
- Trzeba się tylko jakoś wykazać. Czynów jakichś bohaterskich dokonać, czy co?
Czego jednak może dokonać komendant dwuosobowego posterunku Pretorii w zakazanej dzielnicy? Może jakieś błyskotliwe śledztwo? Pojmanie wyjątkowo groźnego bandyty? Tak, zdecydowanie musi pokazać na co go stać. Odwrócić los. Choćby i siłą.
Wstał energicznie i wrzasnął w głąb korytarza:
- Zo’Mo! Or’Mo! Do mnie!
Na schodach zadudniły ciężkie kroki.
- Słuchamy, wasza miłość.
- Posprzątacie dokładnie cały posterunek. Zmieciecie wszystkie pajęczyny. Umyjecie podłogi. Wstawicie nowe okna. Nowe stoły, krzesła i ławy. Odmalujcie ściany. Wynajmiecie cieśli i murarzy. Mają do końca tygodnia odnowić cały budynek. Łącznie z dachem.
- Rozkaz, wasza dostojność. Czy macie, wasza godność, jeszcze jakieś polecenia?
Bo’Re’Vitz zastanawiał się przez chwilę.
- Owszem. Przestańcie mnie tak idiotycznie tytułować. Zwracajcie się do mnie po prostu – szefie. Wszystko. Odmaszerować.
Zo’Mo i Or’Mo zniknęli za drzwiami.
- I zdejmijcie ten cholerny transparent – zawołał jeszcze za nimi. - Przez jakiś czas nie będzie potrzebny.

Miasto Tuzina Bogów - wstęp


Bywa czasami tak, że siadając na niedbale wyheblowanej ławie, nie poczujemy nawet ukłucia wbijającego się w nasz pośladek drewienka. A jeśli nawet poczujemy, zbagatelizujemy to zdarzenie. W końcu ból to niewielki, a zapach posiłku, do którego właśnie zasiadamy, aż wierci w nozdrza. Zaczynamy przeto jeść, popijając przednimi trunkami, żartując i przekomarzając się ze zgromadzonymi przy stole kompanami. O tkwiącym w naszym ciele drewienku zwyczajnie zapominamy. Ale ono tam jest. Po kilku dniach w miejscu ukłucia pojawia się mała ranka. Rozrasta się ona z czasem i zaczyna jątrzyć. Wreszcie po miesiącu, mając dość spania na  brzuchu i nie mogąc znieść dojmujące bólu, udajemy się do cyrulika. Ten poddaje nas długotrwałej i niezwykle bolesnej operacji. Płacąc rachunek z żalem myślimy o tym, że gdyby nie nasze lenistwo, do usunięcia problemu wystarczyłaby pęsetka i krótka chwila odosobnienia.
Tym właśnie była dla Miasta Tuzina Bogów Trzynasta Dzielnica – ropiejącą drzazgą w dupie.
Em’Te’Be, Miasto Tuzina Bogów leżało dokładnie w środku mającej kształt prawie doskonałego koła pustyni Soo’Ho’Mee. Samo miasto również zamykało się w idealnym okręgu potężnych murów miejskich. Z lotu sępa, o inne ptaki było w okolicy naprawdę trudno, Em’Te’Be przypominało tort urodzinowy. Taki, jakie wypiekano w popularnej cukierni Ve’Del-a. Porównanie, mało może poetyckie, lecz w pełni oddające kształt i podział miasta.
Tak jak w środku urodzinowego tortu tkwiła zwyczajowo lukrowa róża, tak w geometrycznym środku miasta znajdowała się świątynia Pierwszego Boga. Nazywano ją często sercem Em’Te’Be. Z dwóch powodów.
Po pierwsze, w jej podziemiach znajdowało się jedyne w całym mieście źródło wody. Trzydziestu akolitów dniem i nocą obracało potężny kołowrót napędzający przemyślną machinę czerpiącą bezustannie kryształowo czystą wodę, która następnie skomplikowanym system akweduktów docierała do najodleglejszych zakątków miasta. Przypominało to, jako żywo, serce i cały układ krwionośny niosący życie wielkiemu organizmowi.
Po drugie zaś, to właśnie w świątyni Pierwszego Boga zbierała się Rada Kapłańska, od wielu pokoleń, choć oczywiście w różnych składach, rządząca miastem. To znaczy, rządzili oczywiście Bogowie. Kapłani jedynie przekazywali ich wolę obywatelom. Tak przynajmniej twierdzili. Kapłani, nie Bogowie. W historii miasta nie brakowało niedowiarków, którzy podważali tę oczywistą, zdawać by się mogło, prawdę. Nie było ich jednak zbyt wielu. Głównie dlatego, że Rada rozwiewała wszelkie wątpliwości umożliwiając wątpiącym bezpośredni kontakt z Bogami. Rozwiązanie nieco może ostateczne, ale porażająco skuteczne w swej prostocie.
Dokoła świątyni Pierwszego Boga leżała poświęcona mu Pierwsza Dzielnica. Tu przyznać należy, że mieszkańcy Em’Te’Be, obdarzeni rozlicznymi talentami nie mieli jakoś smykałki do wymyślania przesadnie fantazyjnych nazw. Bogowie występowali incognito i nie raczyli zdradzić wiernym swych imion, zadawalając się całkowicie kolejnymi numerami. Które jednakże, co wielokrotnie podkreślano, nie stanowiły o boskiej hierarchii, a jedynie pozwalały ich odróżniać. Przeto i poświęcone poszczególnym bogom dzielnice po prostu ponumerowano. Nikomu to nie przeszkadzało, nie widziano więc powodów, by istniejący stan rzeczy zmieniać.
Pozostałe jedenaście dzielnic, wyglądało z  góry jak jedenaście kawałków sprawiedliwie podzielonego wspomnianego wcześniej tortu.
I na tym kończy się właściwie to słodkie porównanie. O ile bowiem wypieki Ve’Del-a były bajecznie kolorowe, o tyle Miasto Tuzina Bogów porażało wręcz wszechobecną bielą. Mury miejskie, świątynie (po jednej dla każdego z Bogów) i pałace, wille bogatych arystokratów i kamienice, w których mieszkali ubożsi mieszkańcy miasta, wszystkie te budynki wzniesione zostały z idealnie białych emtebiańskich cegieł. Były one zarówno estetyczne, jak i tanie. Miejscowi ceglarze wyrabiali je, sobie tylko znanym sposobem, poddając obróbce zwykły, pustynny piasek. A tego było pod dostatkiem. Starsi cechu twierdzili, że są w stanie osiągnąć każdy dowolny kolor popularnego budulca. Jednakże używane do koloryzowania cegieł składniki sprawiały, że cena produktu finalnego wzrastała, w zależności od otrzymanej barwy, nawet stukrotnie. A to studziło zapędy największych nawet ekscentryków.
Tak więc miasto pozostawało białe. A przynajmniej ta jego część, która znajdowała się obrębie murów miejskich.
Przez wiele lat jedynym budynkiem, który znajdował się poza tymi murami był skład celny. Emtebianie nie chcieli bowiem wpuszczać przemierzających pustynię Soo’Ho’Mee karawan, na wyłożone białymi płytami ulice. Niechęć nieco dziwna, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że leżące na pustyni miasto prosperowało (i to całkiem nieźle) głównie dzięki handlowi. Tuż obok Em’Te’Be przebiegała bowiem przecinająca pustynię droga, zwana Kupieckim Traktem, choć z prawdziwym traktem niewiele miała wspólnego. Ale była to jedynym droga łącząca południowe wybrzeże wielkiego kontynentu z górami na północy. I ze wszystkimi krainami leżącymi za tymi górami. Handel zatem kwitł, a pracownicy składu celnego nie narzekali na brak zajęcia. I bardzo dobrze. Inaczej nudzili by się straszliwie.
Emtebianie bowiem bezsprzecznie szanowali celników. Podziwiali ich ciężką i jakże pożyteczną pracę. Doceniali regularne i wcale niemałe wpływy, jakie ich działalność przynosiła miastu. Z nieznanych jednakże przyczyn woleli szanować, podziwiać i doceniać z pewnej odległości. Celnikom zatem grzecznie, acz zdecydowanie, zabraniano wstępu do miasta. Podjęcie pracy w podmiejskim składzie wiązało się zatem z dobrowolną, dożywotnią banicją. Absolwenci celnej szkoły cechowej chętnie zgadzali się na to wygnanie, mogli bowiem liczyć na wysokie pensje wypłacane przez miasto, dużo wyższe „datki” składane przez przybywających do Em’Te’Be kupców i na to, że już nigdy nie zobaczą świątyni żadnego z Dwunastu Bogów. Młodzi celnicy przez rok lub dwa pracowicie napełniali sakiewki, a później dołączali do którejś z karawan i wyruszali na południe, gdzie z reguły dożywali w szczęściu i zdrowiu sędziwego wieku, otoczeni wszelkim zbytkiem. Stąd też w niektórych krajach, chcąc dosadnie określić żyjącego w przepychu starca, nazywano go po prostu „emtebiańskim celnikiem”.
Pewnego dnia tuż przy składzie pojawiła się kuźnia. Pomysł w sumie niegłupi i jak się okazało nader dochodowy. Przeciętna karawana składała się z kilku lub nawet kilkunastu wielkich wozów. Do każdego z nich zaprzężone były przynajmniej cztery zwierzęta pociągowe. Konie, muły, woły, wielbłądy. Całe mnóstwo uszkodzonych kół i podków zniszczonych podczas długiej wędrówki przez pustynię. Kowal szybko stał się człowiekiem zamożnym. Podobnie jak oberżysta, który otworzył niewielki lokal opodal kuźni. Po kilku latach w pobliżu murów miejskich funkcjonowała całkiem spora osada, nazwana z czasem Trzynastą, lub znacznie częściej Niechcianą, Dzielnicą.
Trzynasta Dzielnica od początku swego istnienia stanowiła swoisty azyl dla tych wszystkich, którzy nie chcieli, lub znacznie częściej nie pozwolono im, mieszkać w samym mieście. Przesadnie awangardowi artyści. Ladacznice, które odważyły się publicznie przyznawać do swojego fachu. Najemnicy, których akurat nikt nie chciał nająć. Wszelkiej maści huncwoty i obiboki, którym obowiązujące w mieście prawa wydawały się przesadnie restrykcyjne. Pechowi medycy, ścigani przez żądne zemsty rodziny równie pechowych pacjentów. Nieliczni ateiści. Nie sposób wymieć wszystkich. Dość powiedzieć, że była to społeczność wielobarwna i nader zróżnicowana. Dodatkowego kolorytu dodawali jej liczni nie-ludzie, dla których również nie zabrakło miejsca w Niechcianej Dzielnicy. Głównie krasnoludy i elfy, lecz nie brakowało również przedstawicieli innych, bardzo czasem egzotycznych ras. Do tego kilku nieumarłych. Wszyscy oni żyli zgodnie z ludźmi i mogli z dumą określać się mianem obywateli Miasta Tuzina Bogów. Chociaż, na dobrą sprawę nigdy nie było im dane ujrzeć to miasto od środka.
O Niechcianej Dzielnicy zwykło się było mawiać, że to dzielnica bezprawia. Nie do końca była to prawda. Chociaż obowiązujących w niej praw próżno było szukać w słynnym emtebiańskim Kodeksie Objawionego Prawa. Dzielnica rządziła się własnym kodeksem. Naczelna jego zasada głosiła: „nie będziesz okradał ani zabijał sąsiada swego”. Cała reszta była w zasadzie dopuszczalna. Ale to w zupełności wystarczało. Trzynasta Dzielnica funkcjonowała od dziesięcioleci w miarę sprawnie ku powszechnemu zadowoleniu wszystkich jej mieszkańców. I ogromnemu niezadowoleniu Rady Kapłańskiej.
Nic zatem dziwnego, iż nadszedł wreszcie dzień, w którym kapłani stwierdzili, że sytuacja dojrzała do podjęcia jakichś, najlepiej radykalnych decyzji. Że czas wreszcie ucywilizować tę, jak to oględnie określono, ‘podmiejską hołotę’.
W świątyni Pierwszego Boga zwołano nadzwyczajne posiedzenie Rady. Przewodniczył mu, jak zwykle, Strażnik Tuzina Kluczy. Dziwna, choć niewątpliwie zaszczytna była to funkcja. Strażnika wybierali w powszechnym, acz niejawnym głosowaniu mieszkańcy wszystkich dzielnic. To znaczy – mieszkańcy wszystkich dwunastu dzielnic. Oczywiście raz na dwanaście lat. Teoretycznie Strażnik Tuzina Kluczy był zwierzchnikiem Rady Kapłańskiej, która (mowa cały czas o teorii) stanowiła niejako organ doradczy. W praktyce zaś Strażnik zawsze robił to czego, wymagali od niego kapłani. I chociaż zastrzegał sobie prawo veta, nigdy z niego nie korzystał. W końcu funkcja Strażnika poza zaszczytami, przynosiła również całkiem pokaźne dochody. Nie opłacało się więc narażać kapłanom. Tym bardziej, że to oni liczyli głosy podczas wyborów.
Obywatele miasta dumni byli z takiego systemu sprawowania rządów i nazywali go “demokracją”. Mieszkańcy Trzynastej Dzielnicy, nie znający w większości tak trudnych słów, używali raczej określenia “bagno”. Było ono ich zdaniem prostsze i znacznie pełniej oddawało wszelkie subtelności kapłańskich rządów.
Ale to kapłani zasiadali w Radzie. I to oni mieli zadecydować o losie Niechcianej Dzielnicy.
- Pora oczyścić ulice naszego miasta z plugastwa – zawołał Con’Cor’Dath, uznawany  nawet przez pozostałych członków Rady za fanatyka, najwyższy kapłan Drugiego Boga, otwierając nadzwyczajne posiedzenie. I zupełnie nie przeszkadzał mu fakt, że mieszkańcy Trzynastej Dzielnicy nie mieli w ogóle wstępu w obręb murów miejskich. A co za tym idzie, nie mieli również okazji by plugawić jego ulice.
- Lecz jak tego dokonać? - spytała natychmiast Shan’Tra’Pa, kapłanka Jedenastej Bogini. Nie była specjalnie bystra, ale nadrabiała to urodą. Zdaniem pozostałych członków Rady, fakt, iż jej bogini zabraniała noszenia jakiejkolwiek odzieży, ożywiał nudne nierzadko posiedzenia. Albo przynajmniej pozwalał dotrwać jakoś do ich zakończenia. No i ci, którzy nigdy nie zabierali głosu mieli czym zająć myśli. A tych była w Radzie zdecydowana większość. Milczeli i potakująco kiwali głowami. Albo kręcili przecząco. Zależnie od okoliczności. Świadomość, że współtworzą władzę całkowicie zaspokajała ich ambicje. Zaś pokaźne diety wypłacane z miejskiego skarbca przyjemnie obciążały ich sakiewki.
- Jak tego dokonać? - powtórzyła i przechyliła się przez stół ku Con’Cor’Dath-owi. Większość obecnych widząc ten przechył, jęknęła z podziwem. Kilku co starszych omal nie przypłaciło tego widoku zawałem.
- Ogniem! Morzem oczyszczających płomieni! – oczy Con’Cor’Dath-a już płonęły. Fanatycy tak mają. Rozpalają się z byle powodu. Wystarczy drobiazg i od razu łapią za pochodnie. Prawdopodobnie dzieje się tak z powodu celibatu.
- Wyrzucić wszystkich za bramę i podpalić to szczurze gniazdo.
- Po co wyrzucać? Wystarczy podpalić. – Ka’Ba’Wa, podobnie jak jego Ósmy Bóg, uważał, że należy ograniczać niepotrzebne czynności. I w miarę możliwości koszty, ma się rozumieć.
- Zresztą, tam zdaje się nie ma bramy – dodał po chwili, wykazując się nieczęstą wcale wśród członków Rady znajomością realiów.
- Oni twierdzą, że nie ma sensu stawiać w jednym mieście stawiać dwunastu świątyń, dwunastu różnym bogu – odezwał się, nieco nie na temat, siedzący nieco z boku Ab’Ve’Rha, najlepiej z całego grona poinformowany o tym co dzieje się w mieście. Oprócz świątyni Czwartego Boga nadzorował bowiem również służby specjalne. Kilku jego szpiegom udało się powrócić cało z Trzynastej Dzielnicy. Był więc prawdziwą kopalnią wiedzy na temat panujących tam obyczajów i poglądów. I bardzo lubił się tą wiedzą popisywać. Nie zawsze sensownie.
- To co robić? Postawić dwanaście świątyń jednemu bogowi? Przecież to głupota. –Shan’Tra’Pa wzruszyła kształtnymi ramionami.
I przyznać trzeba, że wyjątkowo miała rację. Nie rozgorzała jednak typowa w takich razach dysputa teologiczna, gdyż pozostali kapłani zbyt byli pochłonięci kontemplowaniem falowania jej biustu, by zwracać uwagę na to co mówi. Ka’Ba’Wa twierdził zawsze, że kiedy Jedenasta Bogini stworzyła takie piersi, nie mogło już wystarczyć tkanki na mózg. Zgadzano się z nim powszechnie. I w milczeniu. Czasami tylko chrząkając znacząco. I nieco lubieżnie. W końcu nie wszyscy bogowie wymagali od swych kapłanów celibatu.
- Nie będzie morza oczyszczających płomieni – odezwał się nagle Be’Ne’Dickt, najstarszy członek Rady, kapłan Pierwszego Boga. – Inne są sposoby niesienia światła między błądzących w ciemności. Trzeba dać im Prawo.
Tym razem milczała nawet Shan’Tra’Pa. Be’Ne’Dickt, chociaż uznawany za niegroźnego dziwaka, cieszył się powszechnym szacunkiem. I rzadko kwestionowano jego pomysły. Szczególnie, że z reguły, nie stały w rażącej sprzeczności z zamierzeniami Rady.
- A zatem – Ab’Ve’Rha, wykazując się rzadką jak na niego bystrością, spojrzał pytająco na Be’Ne’Dickt-a - otwieramy w Trzynastej Dzielnicy posterunek Pretorii Obywatelskiej.
Najwyższy Kapłan Pierwszego Boga lekko skinął głową. Obrady można było uznać za zakończone. Strażnik Tuzina Kluczy, zgodnie z tradycją potrząsnął pękiem dwunastu szczerozłotych kluczy. Wyglądał przy tym jak woźny wyganiający uczniów na przerwę. Ale nikt nie miał sumienia mu o tym powiedzieć.
Postanowienie Rady rychło wprowadzony w czyn. W Niechcianej Dzielnicy stanął budynek Pretorii Obywatelskiej. Jednakże kwestia „niesienia światła między błądzących w ciemności” wciąż pozostawała otwarta. Trzeba bowiem wiedzieć czym była Pretoria Obywatelska.
Były czasy, chociaż wielu chciałoby wymazać ten okres z kart historii, kiedy na czele miasta wcale nie stała Rada Kapłańska. Rządy sprawowali ludzie uznawani przez nie oświeconych jeszcze obywateli, za bożych pomazańców. Tytułowani przez tychże obywateli mianem cesarzy. Podnosiło to znacznie samoocenę Emtebian, z których każdy mógł się dzięki temu uważać za obywatela cesarstwa. Samym władcom nie sprawiało to w zasadzie żadnej różnicy, jeśli tylko pozwolono im się w spokoju nurzać we właściwym większości cesarzy przepychu i rozpuście.
W celu zapewnienia cesarzom tak upragnionego przez nich spokoju, powołano Pretorię. W czasach tak zwanego „cesarstwa” pretorianie stanowili najbardziej elitarne oddziały Miasta Tuzina Bogów. Synowie najznamienitszych rodów stali murem u boku, oraz plecami władcy, a ich jedynym zadaniem była ochrona cesarskiego życia i zdrowia. I bynajmniej nie narzekali na brak zajęcia. Cesarze robili wszystko aby dać się znienawidzić jak największej liczbie poddanych. Począwszy od własnej rodziny, a na najbiedniejszych wyrobnikach skończywszy.
Taki na przykład Ka’Lee’Goo’La. Organizatorką pierwszego zamachu na jego życie była jego własna siostra. Krążyły różne plotki na temat przyczyn, które skłoniły ją do tego kroku. Większość z nich dotyczyła wyuzdanego seksu, bądź jego braku. Mówiono także, jak zwykle w takich przypadkach, o przepowiedniach dotyczących cesarskiego siostrzeńca. Jakby nie było, zamach się nie powiódł, a Ka’Lee’Goo’La kazał zabić siostrę i jej syna. Niejako przy okazji pozbył się również reszty rodzeństwa. Na wszelki wypadek. Później często narzekał na smutny los jedynaka. Obłudnik.
Kolejny spisek, zwany przez historyków Sprzysiężeniem Rogaczy, zawiązali mężowie kilkunastu młodych patrycjuszek, które cesarz, podstępem czy też przemocą sprowadzał do swej sypialni, a po tygodniu lub dwóch nieco zużyte, choć przeważnie dziwnie zadowolone oddawał swoim najwierniejszym pretorianom. Ku uciesze zarówno pretorianów, jak i podobno samych zniewolonych mężatek.
Ka’Lee’Goo’La był może szaleńcem, ale naturę niewieścią znał jak nikt inny. Powiadają, że to właśnie było przyczyną jego obłędu. Tak czy inaczej, dzięki staraniom wiernej gwardii cesarz dożył sędziwego wieku i zmarł we własnym łożu. W ramionach, czy też może raczej między nogami szesnastoletniej kochanki. Szczęśliwy.
Jego następcy, w większości obdarzeni równie pokręconymi charakterami, nie oszczędzali na żołdach pretoriańskich, przedłużając sobie w ten sposób zarówno życie, jak i panowanie. I zadając kłam niewydarzonym idealistom twierdzącym, że nie da się kupić miłości czy wierności za pieniądze. Pretorianie kochali cesarzy i byli im wierni.
Nic jednakże nie trwa wiecznie. Cesarstwo nie było bynajmniej wyjątkiem od tej reguły. Powód jego upadku wydaje się banalny – wygaśnięcie dynastii. Po raz pierwszy od ponad dwustu lat zabrakło następcy tronu. Był to po trosze skutek powszechnego wśród panujących stosowania bratobójstwa jako podstawowego środka na zapewnienie sobie długowieczności. Oraz siostrobójstwa. A także, od czasu do czasu, matkobójstwa i ojcobójstwa. Były to rzeczy uznawane za coś w rodzaju tradycji rodzinnej, lecz mimo swej nagminności nie one stały się główną przyczyną upadku cesarstwa. Zawiniły odmienne preferencje erotyczne ostatniego cesarza – De’Lee’Ka’Tess-a. Homoseksualizm był w rodzinie cesarskiej dość popularny. Do tej pory traktowano go jednakże jako swoistą ciekawostkę. Przyjemną odmianę w ciągnących się nieraz tygodniami pałacowych orgiach. Dopiero De’Lee’Ka’Tess okazał się na tyle ortodoksyjny w swych upodobaniach, że nie potrafił się zmusić do przedłużenia rodu. Zmarł w wieku pięćdziesięciu sześciu lat otoczony gromadką młodych chłopców. Bezpotomnie.
Szykował się niezgorszy kryzys polityczny. I wtedy właśnie do akcji wkroczyli kapłani Dwunastu Bogów. Tempo przeprowadzonych zmian sugerowało staranne i długotrwałe przygotowania. Wyglądało na to, że jak twierdzili złośliwi, kapłani knuli od dawna. Błyskawicznie powołano Radę Kapłańską, równie szybko przeprowadzono pierwsze demokratyczne wybory i zanim najbardziej zainteresowani tronem zdążyli się zorientować, zasiadał na nim pierwszy Strażnik Dwunastu Kluczy.
Bogowie byli zadowoleni. Tak przynajmniej utrzymywali kapłani, a oni przecież wiedzieli najlepiej.
Nie wszyscy jednak potrafili odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Zabarykadowani w koszarach pretorianie odmówili stanowczo złożenia broni. Ale zgodzili się pertraktować.
Rozpoczęły się długie i męczące negocjacje.
Miasta nie stać na utrzymywanie kosztownych i co tu ukrywać nie najlepiej wyszkolonych oddziałów, dowodzili przedstawiciele Rady.
Może to i prawda, odpowiadali pretorianie, ale miasto musi się liczyć z tym, że nawet kiepsko wyszkolone oddziały są w stanie spalić kilka świątyń. I wymordować pokaźną ilość kapłanów. Poczynając, na przykład, od tu obecnych.
To prawda, przyznali przedstawiciele Rady, przełykając nerwowo. Ale później pozostałaby jedynie ucieczka na otaczającą Miasto Tuzina Bogów pustynię. A tam to już nic, jeno piach.
I to prawda, stwierdzili pretorianie, ale pośród tego piachu jest przecież Kupiecki Szlak, jedyna droga łącząca Em’Te’Be z resztą świata. Kto kontroluje ten szlak, kontroluje również karawany z żywnością i dobrami wszelakimi do miasta i z miasta ciągnące. A żeby zatrzymać karawany wystarczy niewielki oddział zdesperowanych wojowników. Takich jak na przykład bezrobotni pretorianie.
A może by tak wzmocnić przygraniczne posterunki? Mówią, że to łatwa i przyjemna służba, sugerowali kapłani z Rady.
Mówią też, że zimy w Północnych Górach, gdzie posterunki owe stacjonują nie są wcale takie mroźne, odpowiedzieli pretorianie. A latem temperatura rzadko spada poniżej trzydziestu stopni.
To może wreszcie sami coś zaproponujecie, skoroście tacy cwani, zniecierpliwili się kapłani.
Proszę bardzo, odpowiedzieli pretorianie, zostawmy wszystko po staremu. Będziemy dalej strzec bezpieczeństwa władcy.
Ale teraz nie ma już władcy, roześmiali się przedstawiciele Rady. Teraz rządzi Strażnik wybierany przez wszystkich obywateli.
Będziemy tedy bronić wszystkich obywateli, stwierdzili stanowczo pretorianie.
I już następnego dnia powołano Pretorię Obywatelską, której odziały miały właśnie wkroczyć do Trzynastej Dzielnicy.
Minęło parędziesiąt lat…

Silna wola


Anna mówi, że powinienem rzucić palenie. Lepiej się poczuję, a za zaoszczędzone pieniądze będę mógł, od czasu do czasu, kupić sobie jakiś drobiazg.
Ma rację.
Dzień pierwszy. Jestem pełen energii. Ze śmiechem opowiadam znajomym jaki kiedyś, to znaczy jeszcze wczoraj, byłem głupi. I jak wreszcie zmądrzałem.
Dzień drugi. Strasznie mnie jakoś tak w środku ćmi. Żrę popcorn. Przecież ja nienawidzę popcornu.
Dzień trzeci. Czuję się kiepsko, a wszystkie zaoszczędzone pieniądze wydaję na ten cholerny popcorn. Ludzie mnie wkurzają. Krzyczę bez powodu.
Dzień czwarty. Idę do kiosku po papierosy. Postanawiam nigdy więcej nie rzucać palenia.
Wytrwam. W końcu mam silną wolę.