„Kolejny będziesz Ty, jabolowe ofiary” – KSU
Szprychy Yabolmobilu skrzypiały przeraźliwie. Zgięty wpół na tylnym
siodełku, zasapany Tadeusz pedałował zawzięcie wpatrzony w... hm, plecy
siedzącej przed nim Marysi.
- Po co mi to było - myślał sięgając po bidon z winem - wycieczka
krajoznawcza, cholera. Tłukę się jak idiota drugi tydzień po Polsce zamiast
drzemać spokojnie nad jakimś jeziorkiem. Kretyńskie pomysły tego babska...
- Jak tam Jabolku – spytało “to babsko”, przerywając Yabolmanowi całkiem
ładnie rozwijające się użalanie się nad samym sobą.
- Świetnie. Naprawdę świetnie – wychrypiał w odpowiedzi.
- No widzisz. Nie chciałeś się zgodzić na tę wyprawę, a tymczasem jeszcze
tylko ze dwa dni i będziemy w Krakowie.
- Hura – mruknął pod nosem Yabolman.
- Słucham?
- Nie, nic. Cieszę się.
Dwa dni później radosny i pełen entuzjazmu Tadeusz wjeżdżał na ulice
Krakowa. Dziwnie ciche i wyludnione. Bezładnie, jakby w pośpiechu zaparkowane
samochody, puste chodniki, pozamykane sklepy z pamiątkami. Tylko czasami, w którymś
z okien, mignęła blada, przerażona twarz.
- Coś tu nie gra – zauważył przenikliwie Tadeusz.
- Cicho – szepnęła Beerwoman – słyszysz?
Zza rogu pobliskiej kamieniczki wybiegł mały, ośmioletni najwyżej
chłopiec. Pędził środkiem ulicy i chyba nawet nie zauważył dwójki bohaterów.
Kiedy ich mijał Yabolman złapał go za kołnierz.
- Jak ci na imię chłopczyku? – spytała Marysia pochylając się nad malcem.
Jej głęboki ponad wszelką przyzwoitość dekolt znalazł się na wysokości
oczu chłopca. Ten jednakże, chyba jedynie z racji młodego wieku, pozostał
całkowicie nieczuły na magnetyczną moc roztaczającego się przed nim widoku.
Pociągał jedynie nosem i podskakiwał dziwnie w miejscu.
- Ja z nim pogadam – Tadeusz przykucnął i położył dłoń na ramieniu
Krakowiaczka. – przestań cijać i powiedz nam co się tu dzieje?
- On wrócił! – wrzasnął brzdąc. Wyrwał się Yabolmanowi i z podziwu godną
szybkością zniknął za węgłem.
- On wrócił? – powtórzyła zamyślona Marysia.
– Kto wrócił?! – spojrzała zdezorientowana na swojego towarzysza. Ten z
rozdziawioną gębą wpatrywał się w niebo.
- Jasna cholera – szeptał – to smok. Najprawdziwszy smok.
I faktycznie. Nad miastem unosił się olbrzymi, zielony, całkowicie realny
smok. Bohaterowie porzucili Yabolmobil na ulicy i ukryli się w najbliższej bramie.
- Co robić? Co robić? – Tadeusz miotał się od ściany do ściany.
- Jak to: co robić? – w głosie Beerwoman pobrzmiewały nuty histerii. –
Idź tam i zabij go!
- Sam? To nie jaszczurka, tylko najprawdziwszy smok. Skąd on w ogóle się
tu wziął. Sam nie dam rady. Co ja jestem jakaś pieprzona Dratewka. Zresztą
Dratewce też się, jak widać nie udało. Pójdziemy razem, to zwiększy nasze
szanse.
- Ja nie pójdę. To bydlę na pewno pożera kobiety.
- Tak, ale tylko dziewice...
- No właśnie – dziewczyna zarumieniła się nagle i skromnie spuściła oczy.
Tadeusz zaniemówił. Ale już po chwili odzyskał głos.
- Dobrze Marysiu. Pójdę walczyć z tym smokiem, ale nie ma przecież
pewności, że zwyciężę. Wiesz, może mnie i nie pożre. Może tylko pogryzie i
wypluje. Tak czy inaczej musimy zapewnić ci bezpieczeństwo. I ja chyba wiem jak
to zrobić...
Beerwoman, mimo braku doświadczenia, w lot pojęła jego intencje.
Zarumieniła się jeszcze bardziej. Trzeba przyznać, że do twarzy było szelmie z
tym rumieńcem.
- Jabolku... chyba nie myślisz w takiej chwili o...
- A myślę, myślę – zapewnił ją żarliwie.
- Ale przecież nie tutaj..., nie teraz...
“Nie tutaj”. “Nie teraz”. To pozwalało żywić nadzieję, że jednak
“gdzieś”, “kiedyś”. Serce Yabolmana zabiło żywiej. No tak, ale najpierw trzeba
pokonać smoka.
- No dobra, to idę – w jego głosie było wszystko prócz entuzjazmu.
Zawiązał porządnie glany, westchnął ciężko i powoli wyszedł z bramy.
Wlókł się ulicami wymarłego miasta. Przechodząc obok drzwi sklepu
monopolowego ze zdziwieniem zauważył, że są otwarte. Nie namyślając się długo
wszedł do środka. Gruby sprzedawca spojrzał na niego wyczekująco.
- Chyba raczej niewielki dzisiaj ruch – zagaił Tadeusz przeliczając
wyjęte z kieszeni drobniaki.
- Ano niewielki.
- I nie zamyka pan? Nie boi się pan tego gada?
- Cholernie się boję, ale jak można zamknąć monopol? To nie apteka – musi
być czynne całą dobę. Co podać?
- Dwa razy “Łzy Sołtysa”. Raz na miejscu i raz na wynos.
- Na miejscu? Na miejscu nie wolno. W domu pan sobie wypijesz.
- Nie mogę. Idę walczyć ze smokiem i muszę nabrać mocy.
- Jak to - nabrać mocy?
- A tak to – Tadeusz błyskawicznie odkapslował butelkę, pociągnął
solidnego łyka i splunął przez otwarte drzwi sklepu.
Łupnęło i spory kawałek bruku wyleciał w powietrze. Szczęka sprzedawcy z
cichym stuknięciem uderzyła o kontuar. Tadeusz wykorzystał tę chwilę i z
głośnym bulgotaniem opróżnił butelkę. Sapnął zadowolony.
- Ile płacę?
- Panie – sprzedawca odzyskał głos – bierz pan tę flaszkę i masz tu
jeszcze kilka. Na koszt firmy. Tylko idź pan i pokonaj tę bestię. Coś mi się
widzi, że masz pan szansę.
Yabolman podziękował, zapakował wina w reklamówkę i ruszył w stronę
Wawelu.
Smok siedział i czochrał się o własny pomnik. Niezbyt zresztą udany. Był
spory (smok, a nie pomnik), mniej więcej trzy piętra. Wyglądał... no, jak smok.
Paszcza, łuska, czerwone, błyszczące ślepia. Pazury, kły i błoniaste skrzydła.
Po prostu - smok.
Yabolman nie bardzo wiedział jak zacząć. Usiadł na trawie i otworzył
wino.
- Na pohybel – rzucił w stronę smoka.
- Na pohybel komu? – spytał smok.
Tadeusz zakrztusił się pierwszym łykiem.
- Ty gadasz?!? – krzyknął kiedy już przestał kaszleć.
- Ty też.
- Ale ja jestem człowiekiem.
- A ja jestem smokiem.
W tym była nawet jakaś logika. Nieco może pokrętna, ale jednak logika. Bo
niby kto powiedział, że smok nie może mówić.
- Pewnie przyszedłeś ze mną walczyć? – powiedział smok i splunął od
niechcenia.
- Pewnie tak – odparł Yabolman i też splunął.
Pobliskie drzewka zapłonęły wesoło. Smok zmarszczył brwi. A właściwie
zmarszczył to coś, co miał nad oczami.
- Taaak... trochę goło wyglądasz bez zbroi.
- Eeee tam. Może nie będę potrzebował.
Pomilczeli chwilę. Smok rozpostarł skrzydła. Na oko dwa tiry, jeden za
drugim, rozpiętości.
- Wiesz, zawsze mogę podlecieć i zaatakować cię z góry.
- Ja nie latam – stwierdził Tadeusz przeciągając się.
- Ale się uczę – dodał pospiesznie i zamachał ramionami (jeden mały fiat,
niecały).
Kolejna chwila milczenia. Tadeusz bez pośpiechu sączył wino.
- Co masz w tym naczyniu? – zainteresowała się bestia. – Pewnie jakaś
czarodziejska mikstura?
- W pewnym sensie. Ale to głównie owoce.
- Owoce? – ucieszył się smok – Od rana szukam jakiś owoców. Od wieków nic
w pysku nie miałem.
- Jak to? To ty nie jadasz tych, no wiesz... – Yabolman nie wiadomo
dlaczego ściszył głos do szeptu - ...dziewic?
- Coś ty! Od tamtego numeru z faszerowaną owcą unikam mięsa jak zarazy.
- To dlaczego nie powiesz o tym ludziom?
- Bo wszyscy uciekają na sam mój widok. Ty jesteś pierwszym, z którym
udało mi się pogadać. Ale dość o tym. Daj no trochę tych swoich owoców.
Tadeusz otworzył kolejną butelkę i podał smokowi. Po raz kolejny okazało
się, że butelka wina pasuje do każdej ręki. Nawet łapy. Smok odchylił nieco
łeb. To była chwila.
- Ma przełyk, skubaniutki – pomyślał Yabolman z zazdrością. A przecież i
jemu niczego w tym względzie nie brakowało.
- Nawet niezłe – mruknęło smoczysko – choć nieco cierpkie. I pozostawia
taki dziwny osad na języku.
- To witaminy – wyjaśnił Tadeusz – mam jeszcze kilka butelek, chcesz?
- Pewnie, ale szybciutko. Mamy przecież jeszcze walkę do odwalenia.
- Chyba żartujesz. Nie będę się bił z kumplem od butelki.
I tak to się skończyło. Nie było żadnej walki, nikt nie zginął. To tylko
bujdy wymyślone przez żądnych krwi dziennikarzy. Yabolman przekonał mieszkańców
Krakowa, że smok jest nieszkodliwy. Władze miasta zdecydowały utrzymywać
Maciusia (tak miał na imię smok, naprawdę) z funduszu odnowy zabytków, a Maciuś
zgodził się w zamian zostać atrakcją turystyczną. Gruby właściciel monopolu
miał dostarczać odpowiednią ilość przedestylowanych owoców. Nieliczne dziewice
odetchnęły z ulgą, a Beerwoman i Yabolman powrócili na Mazury.
Ten ostatni ponury i zamyślony. Wobec braku zagrożenia Marysia
postanowiła, przynajmniej jeszcze przez jakiś czas, wytrwać w dziewictwie. A on
musiał się zadowolić całusem. W policzek.
Aha, smok zdechł trzy lata później. Na marskość wątroby. Różnił się od
ludzi bardziej niż wszyscy przypuszczali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz