“Gdy
Biały Wilk zginie, a to nieuniknione, wraz z nim zaginie upiorów świat” –
SKAMPARARAS
Yabolman nie mógł dojść
do siebie. W ogóle nie mógł się ruszyć. Nie był w stanie oderwać wzroku od
ekranu telewizora. To co przed chwilą zobaczył dosłownie wcisnęło go w fotel.
Dopiero po dłuższej
chwili udało mu się drżącą dłonią sięgnąć po ulubione “Łzy Sołtysa”. Kilka
solidnych łyków przywróciło mu zdolność myślenia. Czy może raczej coś, co on
sam uważał za zdolność myślenia. Odetchnął głęboko i zaczął nerwowo przechadzać
się po pokoju. Czas mijał, a on wciąż próbował usunąć z pamięci obejrzane
obrazy. Bezskutecznie.
Wiedział, jakoś
podświadomie wyczuwał, że w te nieliczne noce, które będzie spędzał bez wina,
samotny na swoim dmuchanym materacu, nawiedzał go będzie widok Agaty Buzek w
roli księżniczki Pavetty. Przygnębiony tą koszmarną perspektywą postanowił
wyruszyć w miasto.
- Połażę trochę, wypiję
coś pod nocnym, pogadam z kimś – mruczał zamykając drzwi – może zapomnę.
“Pod Kasztanem” kilku
miejscowych żuli żywo komentowało najnowsze posunięcia rządu. Oceniali postępy
reformy zdrowia, omawiali problemy restrukturyzacji górnictwa, wytykali rażące
błędy w strukturze ubezpieczeń społecznych. I nie używali przy tym więcej niż
trzech wyrazów. No, może czterech.
Tadeusz, który nie lubił
dyskutować o polityce, spakował swoje wina do plecaczka i poczłapał do parku.
Lubił to miejsce. Nawet w samym środku upalnego, letniego dnia panował tu
półmrok i przyjemny chłodek. Ćwierkały ptaki, brzęczały owady. Relaks i
ekologia. Fajnie. A w nocy spokój i cisza. Czasami tylko przerywana
przyspieszonymi oddechami jakiejś bezdomnej pary.
Usiadł na swojej
ulubionej, ukrytej w najgęstszych chaszczach, ławeczce i pogrążył się w
zadumie. Sącząc bez pośpiechu wino, myślał o najgorszej od czasu “Conana
Niszczyciela” próbie przeniesienia literatury fantasy na ekran. Myślał też o
tym, że ani najlepiej przeprowadzona akcja marketingowa, ani największy nawet
szum medialny, nie jest w stanie zrobić z pospolitego gniota serialu
wszechczasów. Myślał również o tym, że nie opłacił abonamentu telewizyjnego i
narastało w nim przekonanie, że postąpił słusznie.
W pierwszej chwili nie
zwrócił uwagi na sapanie, które nagle rozległo się za jego plecami. W końcu
sapanie słyszał tutaj dość często. To jednak nie było miłosne. Brzmiało raczej
groźnie. Błyskawicznie odwrócił głowę. To znaczy zrobił to na tyle szybko, na
ile pozwalały mu wypite do tej pory bałagany. Przeciętny ślimak byłby z niego
dumny. To co zobaczył powinno zmrozić mu krew w żyłach. Ale w żyłach Yabolmana
niewiele było krwi, a alkohol podobno nie zamarza. Dlatego spokojnie przyglądał
się zbliżającemu się ostrożnie “czemuś”. “Coś” było niewielkie i kudłate.
Trochę przypominało idącą na tylnych łapach Lassie, ale miało zdecydowanie
dłuższe zęby. Nie wspominając o potężnych, zakrzywionych pazurach.
- Co ty jesteś? – spytał
nieco bełkotliwie Igrek. “Coś” zawyło przeciągle i spojrzało na niego
przekrwionymi oczami.
- Jestem strzygą –
odpowiedziało nieprzyjemnym głosem. W równie przekrwionych oczach Tadeusza
pojawił się lęk.
- O nie, tylko nie to!
Nie dam się ostrzyc – z pewnym trudem wstał z ławki i rzucił się do panicznej
ucieczki.
Nie uciekł daleko. Po
dwóch krokach nogi odmówiły mu posłuszeństwa i runął na trawę. Bezsilnie
patrzył na zbliżającego się potwora. Powoli docierało do niego, że może chodzić
o coś więcej niż prosty zabieg fryzjerski.
Ociekające śliną kły
powoli sięgały do jego gardła. Poczuł na twarzy cuchnący oddech bestii. W tym
samym momencie strzyga poczuła oddech Yabolmana. Mając takie pazury, nie
powinna próbować zatykać nosa.
- Chyba sięgnęła do mózgu
– stwierdził Yabolman. I urwał mu się film.
Obudził się rano rześki i
wypoczęty. Ze zdziwieniem popatrzył na leżące tuż obok ciało.
- Biedny piesek –
pomyślał – ciekawe co mu się stało?
Westchnął ciężko i ruszył
w stronę najbliższego monopolu. Skończyło się wino i trzeba było temu jakoś
zaradzić.
* * *
Mijały tygodnie. Yabolman
oglądał kolejne odcinki serialu i cierpiał. Cierpiał bo nie wiedział dlaczego
właściwie ogląda te koszmarki.
Jako zatwardziały
heteroseksualista (obecnie, z powodu Marysi, w stanie spoczynku) nie czuł
drżenia łydek patrząc na poznaczony bliznami tors Geralda Żebrowskiego. Jego
łydki pozostawały w bezruchu nawet na widok daleko doskonalszego torsu
Yennefer.
Czemu więc spędzał
godzinę tygodniowo wpatrzony w szklany ekran?
Było to jedno z wielu
pytań, na które nie potrafił znaleźć odpowiedzi. To rodziło frustrację. Gdyby
już nie pił, pewnie by zaczął. Otworzył kolejną butelkę swego najnowszego
odkrycia. Zupełna nowość na rynku. Wino truskawkowe z ekstra dużymi kawałkami
owoców. Pyszności. Trzy minuty później wyszedł z domu i dziarskim, choć nieco
chwiejnym krokiem ruszył w stronę lasu. Po drodze zaszedł do czynnego całą dobę
sklepu.
Nie wykluczone, że po
bułkę.
* * *
Tadeusz nie bardzo
wiedział jak rozmawiać z rusałkami. Skąd miał wiedzieć. Nigdy przedtem nie
spotkał rusałek. Dlatego teraz siedział i bez słowa gapił się jak tańczą wkoło
niego. Było ich siedem. Wszystkie wysokie i smukłe. I wszystkie golusieńkie.
Nie dorównywały co prawda Beerwoman pod żadnym względem, ale i tak było na co
popatrzeć.
Patrzył więc i starał się
nie zapominać o oddychaniu. Próbował też przypomnieć sobie co jego sąsiad,
stary Błażej, opowiadał o rusałkach. Mazurzył straszliwie i trudno było w ogóle
zrozumieć co mówi, ale generalnie chodziło chyba o to, że są niebezpieczne.
Tylko co one mogły mu zrobić? Widział przecież dokładnie, że były bezbronne.
Pląsały i chichotały, zerkały też od czasu do czasu zalotnie i uśmiechały się.
Być może uwodzicielsko. Czas mijał.
Yabolman kończył właśnie
trzecie winko, kiedy rusałki przerwały swój taniec i zdyszane osunęły się na
trawę. Zaczęły rozmawiać. Miały bardzo przyjemne dla ucha głosy. Język, którego
używały, przypominał trochę węgierski i zapewne właśnie dlatego był zupełnie
niezrozumiały dla siedzącego wciąż pośrodku kręgu mężczyzny.
A szkoda. Mógłby się
bowiem dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy o rusałkach. Przede wszystkim wcale
nie pochodziły z Rosji. I były groźniejsze niż przypuszczał.
- Co za cholerny głupek –
mówiła pierwsza z nich – półtorej godziny tańca, a on ani drgnął. Żadnej
reakcji. Może to jakiś pedał?
- Drgnął, drgnął –
zaprzeczyła druga. – I to kilka razy. Wiem co mówię, patrzyłam na jego spodnie.
I u nich nie mówi się teraz pedał, tylko homoseksualista. Nienawidzi się tak
samo, ale lepiej brzmi.
- Mniejsza o to. Musimy
postanowić co z nim zrobimy. Według naszego prawa nie możemy go ruszyć, dopóki
go nie uwiedziemy. A to kołek, nie facet.
- Chrzanić prawo. Nikt od
lat nie przyszedł do tego lasu. Jestem zbyt głodna, żeby mu odpuścić. Bierzemy
go.
Chwyciły złojonego jak
szpadel Tadeusza i ciężko sapiąc pod jego, nie małym w końcu ciężarem, zniknęły
w gęstwinie.
* * *
Beerwoman martwiła się.
Był środowy wieczór, a Yabolman nie poprosił jej jeszcze w tym tygodniu o rękę.
Lubiła go bardzo. Świetnie czuła się w jego towarzystwie. Ale podświadomie
podejrzewała, że to nie ręka jest obiektem jego pragnień. Odrzucała więc
systematycznie jego oświadczyny. Teraz obawiała się, że uczyniła to o jeden raz
za dużo.
- To nie możliwe żeby
zrezygnował – myślała idąc do jego mieszkania. Było puste. Na kilku stojących w
kuchni butelkach winka osiadła cieniutka warstewka kurzu. Przeraziła się. Jeśli
w domu Tadeusza kurzyło się wino, on sam najprawdopodobniej nie żył. Albo
przynajmniej znajdował się w ciężkich opałach.
- Muszę go odnaleźć –
postanowiła. – żywego lub martwego. Wolałabym żywego.
Obejście miasta nie
trwało długo. Mrągowo nie jest duże. Gorzej było z okolicznymi lasami. Było w
nich wiele miejsc, w których uwielbiał, jak sam mawiał, kontemplować naturę. A
trudno przecież o coś bardziej naturalnego niż owocowe wino. Dopiero nad ranem
dotarła na polankę nad jeziorem, na której ćwiczył pierwsze loty. Tam właśnie
znalazła puste butelki. To utwierdziło ją w przekonaniu, że stało się coś
złego.
Yabolman nigdy i nigdzie
nie porzucał opróżnionych flaszek. Uważał to za niepotrzebną rozrzutność.
Rozejrzała się uważnie w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów. W nadbrzeżnym
piasku wgłębienia pozostawione przez glany były aż nadto wyraźne. Ale oprócz
nich dostrzegła również odciski bosych stóp. Drobnych stóp. Stópek właściwie.
Kobiecych? Wyglądało na to, że kilka bosych osób...
Oby nie kobiet. Bo jeśli
nie nosiły butów, równie dobrze mogły nie mieć na sobie niczego. Czym prędzej
odegnała od siebie wizję Yabola pośrodku gromady napalonych nagusek.
Oczywiście, że napalonych. To przecież bardzo atrakcyjny mężczyzna. A więc,
kilka bosych osób krążyło dokoła siedzącego Igreka, a potem pobiegło w głąb
lasu.
Beerwoman, nie
zastanawiając się długo, podążyła za śladami. Przez kilka godzin przedzierała
się przez chaszcze. Już dawno straciła poczucie kierunku. Nie straciła jednak
poczucia misji i ono właśnie popychało ją wciąż do przodu. Nagle, gdzieś w
pobliżu, rozległ się znajomy głos.
- Wszyscy pokutujemy... –
zabrzmiało zupełnie niedaleko.
- To on. Tylko Yabolek
potrafi tak wrzeszczeć – pomyślała Marysia i natychmiast skierowała się w
stronę, z której dobiegało przeraźliwe wycie.
- ...za to, że żyjemy –
nikt, z wyjątkiem Yabolmana nie nazwałby tych dźwięków śpiewem. Chociaż, z
drugiej strony, niewielu było takich, którzy w jego obecności odważyliby się
nazwać je inaczej.
Beerwoman widziała już
wyraźny prześwit pomiędzy drzewami. Z trudem pokonała ostatnie stojące jej na
drodze krzaki i stanęła jak wryta. Widok był naprawdę porażający.
Tadeusz siedział na
środku polany oparty plecami o pień wielkiego dębu i darł się bez opamiętania.
Po całej polanie walały się butelki. Butelki te były w większości puste. Czego
nie można powiedzieć o zalegających pomiędzy nimi rusałkach. Te sprawiały
raczej wrażenie zatankowanych do pełna. Niektóre z nich zachowały jeszcze
resztki świadomości i z pijackim entuzjazmem wtórowały Yabolmanowi.
- Piję żeby paść, padam
żeby wstać, wstaję żeby pić – stare piosenki Sedesu niosły się echem po lesie.
- Marysiu – zawołał
Igrek, który jako pierwszy dostrzegł przybyłą – Marysiu, kocham cię.
A potem, tradycyjnie już,
urwał mu się film. Półprzytomne rusałki zaczęły pełznąć w kierunku Beerwoman.
* * *
Yabolman i Beerwoman
siedzieli na molo. Pili swoje ulubione trunki i rozmawiali. To znaczy, mówiła
głównie Marysia. Tadeusz słuchał uważnie, potakując lub zaprzeczając od czasu
do czasu.
- Rozmawiałam ze starym
Błażejem. Opowiedział mi to i owo o rusałkach. Miałeś, jak zwykle zresztą,
więcej szczęścia niż rozumu, Jabolku.
- Ba!
- Wiesz, one potrafią
wyssać z człowieka duszę.
- Hę? – Igrek był
materialistą z krwi i kości. I nigdzie między tą krwią i tymi kośćmi nie było
miejsca na duszę.
- Oj, przestań. Wiesz o
czym mówię. Każdy człowiek ma jakieś pragnienia, marzenia, ukryte myśli, z
których czasami nawet sam nie zdaje sobie sprawy. Nawet ty. I tym właśnie żywią
się rusałki.
- Aha.
- No a ty ciągle masz
pragnienie. Stale cię suszy. Ledwo cię, że tak powiem, napoczęły i musiały
przestać, bo też zaczęło je suszyć. I prawdopodobnie nie prędko przestanie.
- No.
- Muszę przyznać, że
kiedy tak zbliżały się do mnie, nieźle się wystraszyłam. Ale na szczęście nie
zrobiły mi krzywdy.
- Nie?
- Zdążyły też skosztować
twojego drugiego wielkiego pragnienia. – Beerwoman zarumieniła się po czubeczki
kształtnych uszu. – I wiesz, były całkiem milutkie.
* * *
Tadeusz wchłonął właśnie
cotygodniową dawkę “Wiedźmina”. Nie smakowało. Nie mogło smakować.
- Zanim zaczęli kręcić,
powinni byli przeczytać książkę – stwierdził.
Czknął delikatnie,
osmalając nieco ścianę nad telewizorem. Ze współczuciem pomyślał o tych, którzy
oglądali to na trzeźwo. Z każdym odcinkiem było coraz gorzej. Wyobraźnia
pisarza najwyraźniej przerastała możliwości filmowców.
Magia nie mieściła się w
dziurawych jak rzeszoto ramach scenariusza. Wyciekała. Coraz więcej dziwnych
zjawisk miało miejsce w Mrągowie i okolicach. Ale z tego akurat Yabolman nie do
końca zdawał sobie sprawę.
Nie wiedział na przykład,
że zabawiając się po pijaku pluciem do celu, spalił przypadkiem ukrytego w
krzakach bobołaka. Puszczając po jeziorze kaczki płytami chodnikowymi, trafił w
głowę wynurzającego się właśnie utopca. Szybując w nocy nad miastem, kopnął
przypadkiem przelatującego obok pod postacią nietoperza wampira. Nawet nie
zauważył resztek mózgu na glanach. A gdyby zauważył? Cóż, stwierdziłby zapewne,
że nie jest to najdziwniejsza rzecz jaka mu się ostatnio przytrafiła.
* * *
To była ciężka walka.
Lenistwo walczyło z pragnieniem. I co dziwne – wygrywało. Yabolman nie był
pracusiem. Ale bardzo rzadko osiągał taki stan, że nie chciało mu się nawet iść
po następne winka. A teraz właśnie osiągnął. Choć nie był z tego osiągnięcia
specjalnie dumny. Leżał na trawie i patrzył na jezioro.
Bezmyślnie.
Widział łyskę i perkoza.
I dwa łabędzie. I płynącą ku brzegowi butelkę. Po jeziorze zawsze pływało
więcej butelek niż ptaków, ta jednak, w odróżnieniu od innych, wyglądała na
pełną. Kiedy osiadła na płyciźnie, Tadeusz wstał. Niechętnie, ale jednak. Po
chwili trzymał ją w ręku i oglądał ją z zaciekawieniem. Była inne niż te, z
którymi stykał się do tej pory. Przede wszystkim nie miała kapsla, tylko korek.
Solidnie zalakowany, z odciśniętą na wierzchu dziwną pieczątką.
- Specyficzna akcyza –
pomyślał Igrek.
We flaszce coś było. Ale
brak etykiety uniemożliwiał identyfikację zawartości. Yabolman zaczął więc
zdłubywać lak.
Nie trwało to długo.
Kiedy tylko odłamał kawałek pieczęci, butelka wypadła mu z ręki. Żeby tam
wypadła. Wyrwała się z silnym szarpnięciem. Korek wyskoczył i z głośnym
puknięciem uderzył Tadeusza w czoło. Stracił na krótką chwilę przytomność, a
kiedy ją odzyskał z butelki wydobywały się kłęby błękitnego dymu. Dym ten
przybrał kształt olbrzymiego mężczyzny i delikatnie kołysząc się na wietrze
zawisł nad lekko przymroczonym miłośnikiem winek.
- Kim ty, cholera,
jesteś? – spytał Yabolman i masując rosnącego szybko nad prawym okiem guza,
dorzucił z wyraźną niechęcią – szlag by cię trafił, łachmyto.
Zagrzmiało, błysnęło i
dziwna postać zniknęła. Tadeusz podejrzliwie obwąchał pustą już butelkę.
- Tak to jest, kiedy wino
za długo leżakuje – mruknął. I ruszył w stronę miasta. Kupi pewnie kilka winek.
Świeżutkich. Z krótkim okresem przydatności do spożycia. Takich, jakie jeszcze
nigdy go nie zaatakowały.
* * *
W sumie trochę szkoda. To
był najprawdopodobniej ostatni prawdziwy dżin na świecie. Można było załatwić
kilka spraw. A tak co? Dalej wybory co cztery lata. Na wszelki wypadek
rozglądajcie się uważnie, kiedy będziecie gdzieś nad wodą. Tylko uważajcie na korek.
I starajcie się być grzeczni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz