piątek, 1 czerwca 2012

Punk Tadeusz. Epizod dziewiąty


 “Gdy Biały Wilk zginie, a to nieuniknione, wraz z nim zaginie upiorów świat” – SKAMPARARAS
Yabolman nie mógł dojść do siebie. W ogóle nie mógł się ruszyć. Nie był w stanie oderwać wzroku od ekranu telewizora. To co przed chwilą zobaczył dosłownie wcisnęło go w fotel.
Dopiero po dłuższej chwili udało mu się drżącą dłonią sięgnąć po ulubione “Łzy Sołtysa”. Kilka solidnych łyków przywróciło mu zdolność myślenia. Czy może raczej coś, co on sam uważał za zdolność myślenia. Odetchnął głęboko i zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju. Czas mijał, a on wciąż próbował usunąć z pamięci obejrzane obrazy. Bezskutecznie.
Wiedział, jakoś podświadomie wyczuwał, że w te nieliczne noce, które będzie spędzał bez wina, samotny na swoim dmuchanym materacu, nawiedzał go będzie widok Agaty Buzek w roli księżniczki Pavetty. Przygnębiony tą koszmarną perspektywą postanowił wyruszyć w miasto.
- Połażę trochę, wypiję coś pod nocnym, pogadam z kimś – mruczał zamykając drzwi – może zapomnę.
“Pod Kasztanem” kilku miejscowych żuli żywo komentowało najnowsze posunięcia rządu. Oceniali postępy reformy zdrowia, omawiali problemy restrukturyzacji górnictwa, wytykali rażące błędy w strukturze ubezpieczeń społecznych. I nie używali przy tym więcej niż trzech wyrazów. No, może czterech.
Tadeusz, który nie lubił dyskutować o polityce, spakował swoje wina do plecaczka i poczłapał do parku. Lubił to miejsce. Nawet w samym środku upalnego, letniego dnia panował tu półmrok i przyjemny chłodek. Ćwierkały ptaki, brzęczały owady. Relaks i ekologia. Fajnie. A w nocy spokój i cisza. Czasami tylko przerywana przyspieszonymi oddechami jakiejś bezdomnej pary.
Usiadł na swojej ulubionej, ukrytej w najgęstszych chaszczach, ławeczce i pogrążył się w zadumie. Sącząc bez pośpiechu wino, myślał o najgorszej od czasu “Conana Niszczyciela” próbie przeniesienia literatury fantasy na ekran. Myślał też o tym, że ani najlepiej przeprowadzona akcja marketingowa, ani największy nawet szum medialny, nie jest w stanie zrobić z pospolitego gniota serialu wszechczasów. Myślał również o tym, że nie opłacił abonamentu telewizyjnego i narastało w nim przekonanie, że postąpił słusznie.
W pierwszej chwili nie zwrócił uwagi na sapanie, które nagle rozległo się za jego plecami. W końcu sapanie słyszał tutaj dość często. To jednak nie było miłosne. Brzmiało raczej groźnie. Błyskawicznie odwrócił głowę. To znaczy zrobił to na tyle szybko, na ile pozwalały mu wypite do tej pory bałagany. Przeciętny ślimak byłby z niego dumny. To co zobaczył powinno zmrozić mu krew w żyłach. Ale w żyłach Yabolmana niewiele było krwi, a alkohol podobno nie zamarza. Dlatego spokojnie przyglądał się zbliżającemu się ostrożnie “czemuś”. “Coś” było niewielkie i kudłate. Trochę przypominało idącą na tylnych łapach Lassie, ale miało zdecydowanie dłuższe zęby. Nie wspominając o potężnych, zakrzywionych pazurach.
- Co ty jesteś? – spytał nieco bełkotliwie Igrek. “Coś” zawyło przeciągle i spojrzało na niego przekrwionymi oczami.
- Jestem strzygą – odpowiedziało nieprzyjemnym głosem. W równie przekrwionych oczach Tadeusza pojawił się lęk.
- O nie, tylko nie to! Nie dam się ostrzyc – z pewnym trudem wstał z ławki i rzucił się do panicznej ucieczki.
Nie uciekł daleko. Po dwóch krokach nogi odmówiły mu posłuszeństwa i runął na trawę. Bezsilnie patrzył na zbliżającego się potwora. Powoli docierało do niego, że może chodzić o coś więcej niż prosty zabieg fryzjerski.
Ociekające śliną kły powoli sięgały do jego gardła. Poczuł na twarzy cuchnący oddech bestii. W tym samym momencie strzyga poczuła oddech Yabolmana. Mając takie pazury, nie powinna próbować zatykać nosa.
- Chyba sięgnęła do mózgu – stwierdził Yabolman. I urwał mu się film.
Obudził się rano rześki i wypoczęty. Ze zdziwieniem popatrzył na leżące tuż obok ciało.
- Biedny piesek – pomyślał – ciekawe co mu się stało?
Westchnął ciężko i ruszył w stronę najbliższego monopolu. Skończyło się wino i trzeba było temu jakoś zaradzić.
* * *
Mijały tygodnie. Yabolman oglądał kolejne odcinki serialu i cierpiał. Cierpiał bo nie wiedział dlaczego właściwie ogląda te koszmarki.
Jako zatwardziały heteroseksualista (obecnie, z powodu Marysi, w stanie spoczynku) nie czuł drżenia łydek patrząc na poznaczony bliznami tors Geralda Żebrowskiego. Jego łydki pozostawały w bezruchu nawet na widok daleko doskonalszego torsu Yennefer.
Czemu więc spędzał godzinę tygodniowo wpatrzony w szklany ekran?
Było to jedno z wielu pytań, na które nie potrafił znaleźć odpowiedzi. To rodziło frustrację. Gdyby już nie pił, pewnie by zaczął. Otworzył kolejną butelkę swego najnowszego odkrycia. Zupełna nowość na rynku. Wino truskawkowe z ekstra dużymi kawałkami owoców. Pyszności. Trzy minuty później wyszedł z domu i dziarskim, choć nieco chwiejnym krokiem ruszył w stronę lasu. Po drodze zaszedł do czynnego całą dobę sklepu.
Nie wykluczone, że po bułkę.
* * *
Tadeusz nie bardzo wiedział jak rozmawiać z rusałkami. Skąd miał wiedzieć. Nigdy przedtem nie spotkał rusałek. Dlatego teraz siedział i bez słowa gapił się jak tańczą wkoło niego. Było ich siedem. Wszystkie wysokie i smukłe. I wszystkie golusieńkie. Nie dorównywały co prawda Beerwoman pod żadnym względem, ale i tak było na co popatrzeć.
Patrzył więc i starał się nie zapominać o oddychaniu. Próbował też przypomnieć sobie co jego sąsiad, stary Błażej, opowiadał o rusałkach. Mazurzył straszliwie i trudno było w ogóle zrozumieć co mówi, ale generalnie chodziło chyba o to, że są niebezpieczne. Tylko co one mogły mu zrobić? Widział przecież dokładnie, że były bezbronne. Pląsały i chichotały, zerkały też od czasu do czasu zalotnie i uśmiechały się. Być może uwodzicielsko. Czas mijał.
Yabolman kończył właśnie trzecie winko, kiedy rusałki przerwały swój taniec i zdyszane osunęły się na trawę. Zaczęły rozmawiać. Miały bardzo przyjemne dla ucha głosy. Język, którego używały, przypominał trochę węgierski i zapewne właśnie dlatego był zupełnie niezrozumiały dla siedzącego wciąż pośrodku kręgu mężczyzny.
A szkoda. Mógłby się bowiem dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy o rusałkach. Przede wszystkim wcale nie pochodziły z Rosji.  I były groźniejsze niż przypuszczał.
- Co za cholerny głupek – mówiła pierwsza z nich – półtorej godziny tańca, a on ani drgnął. Żadnej reakcji. Może to jakiś pedał?
- Drgnął, drgnął – zaprzeczyła druga. – I to kilka razy. Wiem co mówię, patrzyłam na jego spodnie. I u nich nie mówi się teraz pedał, tylko homoseksualista. Nienawidzi się tak samo, ale lepiej brzmi.
- Mniejsza o to. Musimy postanowić co z nim zrobimy. Według naszego prawa nie możemy go ruszyć, dopóki go nie uwiedziemy. A to kołek, nie facet.
- Chrzanić prawo. Nikt od lat nie przyszedł do tego lasu. Jestem zbyt głodna, żeby mu odpuścić. Bierzemy go.
Chwyciły złojonego jak szpadel Tadeusza i ciężko sapiąc pod jego, nie małym w końcu ciężarem, zniknęły w gęstwinie.
* * *
Beerwoman martwiła się. Był środowy wieczór, a Yabolman nie poprosił jej jeszcze w tym tygodniu o rękę. Lubiła go bardzo. Świetnie czuła się w jego towarzystwie. Ale podświadomie podejrzewała, że to nie ręka jest obiektem jego pragnień. Odrzucała więc systematycznie jego oświadczyny. Teraz obawiała się, że uczyniła to o jeden raz za dużo.
- To nie możliwe żeby zrezygnował – myślała idąc do jego mieszkania. Było puste. Na kilku stojących w kuchni butelkach winka osiadła cieniutka warstewka kurzu. Przeraziła się. Jeśli w domu Tadeusza kurzyło się wino, on sam najprawdopodobniej nie żył. Albo przynajmniej znajdował się w ciężkich opałach.
- Muszę go odnaleźć – postanowiła. – żywego lub martwego. Wolałabym żywego.
Obejście miasta nie trwało długo. Mrągowo nie jest duże. Gorzej było z okolicznymi lasami. Było w nich wiele miejsc, w których uwielbiał, jak sam mawiał, kontemplować naturę. A trudno przecież o coś bardziej naturalnego niż owocowe wino. Dopiero nad ranem dotarła na polankę nad jeziorem, na której ćwiczył pierwsze loty. Tam właśnie znalazła puste butelki. To utwierdziło ją w przekonaniu, że stało się coś złego.
Yabolman nigdy i nigdzie nie porzucał opróżnionych flaszek. Uważał to za niepotrzebną rozrzutność. Rozejrzała się uważnie w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów. W nadbrzeżnym piasku wgłębienia pozostawione przez glany były aż nadto wyraźne. Ale oprócz nich dostrzegła również odciski bosych stóp. Drobnych stóp. Stópek właściwie. Kobiecych? Wyglądało na to, że kilka bosych osób...
Oby nie kobiet. Bo jeśli nie nosiły butów, równie dobrze mogły nie mieć na sobie niczego. Czym prędzej odegnała od siebie wizję Yabola pośrodku gromady napalonych nagusek. Oczywiście, że napalonych. To przecież bardzo atrakcyjny mężczyzna. A więc, kilka bosych osób krążyło dokoła siedzącego Igreka, a potem pobiegło w głąb lasu.
Beerwoman, nie zastanawiając się długo, podążyła za śladami. Przez kilka godzin przedzierała się przez chaszcze. Już dawno straciła poczucie kierunku. Nie straciła jednak poczucia misji i ono właśnie popychało ją wciąż do przodu. Nagle, gdzieś w pobliżu, rozległ się znajomy głos.
- Wszyscy pokutujemy... – zabrzmiało zupełnie niedaleko.
- To on. Tylko Yabolek potrafi tak wrzeszczeć – pomyślała Marysia i natychmiast skierowała się w stronę, z której dobiegało przeraźliwe wycie.
- ...za to, że żyjemy – nikt, z wyjątkiem Yabolmana nie nazwałby tych dźwięków śpiewem. Chociaż, z drugiej strony, niewielu było takich, którzy w jego obecności odważyliby się nazwać je inaczej.
Beerwoman widziała już wyraźny prześwit pomiędzy drzewami. Z trudem pokonała ostatnie stojące jej na drodze krzaki i stanęła jak wryta. Widok był naprawdę porażający.
Tadeusz siedział na środku polany oparty plecami o pień wielkiego dębu i darł się bez opamiętania. Po całej polanie walały się butelki. Butelki te były w większości puste. Czego nie można powiedzieć o zalegających pomiędzy nimi rusałkach. Te sprawiały raczej wrażenie zatankowanych do pełna. Niektóre z nich zachowały jeszcze resztki świadomości i z pijackim entuzjazmem wtórowały Yabolmanowi.
- Piję żeby paść, padam żeby wstać, wstaję żeby pić – stare piosenki Sedesu niosły się echem po lesie.
- Marysiu – zawołał Igrek, który jako pierwszy dostrzegł przybyłą – Marysiu, kocham cię.
A potem, tradycyjnie już, urwał mu się film. Półprzytomne rusałki zaczęły pełznąć w kierunku Beerwoman.
* * *
Yabolman i Beerwoman siedzieli na molo. Pili swoje ulubione trunki i rozmawiali. To znaczy, mówiła głównie Marysia. Tadeusz słuchał uważnie, potakując lub zaprzeczając od czasu do czasu.
- Rozmawiałam ze starym Błażejem. Opowiedział mi to i owo o rusałkach. Miałeś, jak zwykle zresztą, więcej szczęścia niż rozumu, Jabolku.
- Ba!
- Wiesz, one potrafią wyssać z człowieka duszę.
- Hę? – Igrek był materialistą z krwi i kości. I nigdzie między tą krwią i tymi kośćmi nie było miejsca na duszę.
- Oj, przestań. Wiesz o czym mówię. Każdy człowiek ma jakieś pragnienia, marzenia, ukryte myśli, z których czasami nawet sam nie zdaje sobie sprawy. Nawet ty. I tym właśnie żywią się rusałki.
- Aha.
- No a ty ciągle masz pragnienie. Stale cię suszy. Ledwo cię, że tak powiem, napoczęły i musiały przestać, bo też zaczęło je suszyć. I prawdopodobnie nie prędko przestanie.
- No.
- Muszę przyznać, że kiedy tak zbliżały się do mnie, nieźle się wystraszyłam. Ale na szczęście nie zrobiły mi krzywdy.
- Nie?
- Zdążyły też skosztować twojego drugiego wielkiego pragnienia. – Beerwoman zarumieniła się po czubeczki kształtnych uszu. – I wiesz, były całkiem milutkie.
* * *
Tadeusz wchłonął właśnie cotygodniową dawkę “Wiedźmina”. Nie smakowało. Nie mogło smakować.
- Zanim zaczęli kręcić, powinni byli przeczytać książkę – stwierdził.
Czknął delikatnie, osmalając nieco ścianę nad telewizorem. Ze współczuciem pomyślał o tych, którzy oglądali to na trzeźwo. Z każdym odcinkiem było coraz gorzej. Wyobraźnia pisarza najwyraźniej przerastała możliwości filmowców.
Magia nie mieściła się w dziurawych jak rzeszoto ramach scenariusza. Wyciekała. Coraz więcej dziwnych zjawisk miało miejsce w Mrągowie i okolicach. Ale z tego akurat Yabolman nie do końca zdawał sobie sprawę.
Nie wiedział na przykład, że zabawiając się po pijaku pluciem do celu, spalił przypadkiem ukrytego w krzakach bobołaka. Puszczając po jeziorze kaczki płytami chodnikowymi, trafił w głowę wynurzającego się właśnie utopca. Szybując w nocy nad miastem, kopnął przypadkiem przelatującego obok pod postacią nietoperza wampira. Nawet nie zauważył resztek mózgu na glanach. A gdyby zauważył? Cóż, stwierdziłby zapewne, że nie jest to najdziwniejsza rzecz jaka mu się ostatnio przytrafiła.
* * *
To była ciężka walka. Lenistwo walczyło z pragnieniem. I co dziwne – wygrywało. Yabolman nie był pracusiem. Ale bardzo rzadko osiągał taki stan, że nie chciało mu się nawet iść po następne winka. A teraz właśnie osiągnął. Choć nie był z tego osiągnięcia specjalnie dumny. Leżał na trawie i patrzył na jezioro.
Bezmyślnie.
Widział łyskę i perkoza. I dwa łabędzie. I płynącą ku brzegowi butelkę. Po jeziorze zawsze pływało więcej butelek niż ptaków, ta jednak, w odróżnieniu od innych, wyglądała na pełną. Kiedy osiadła na płyciźnie, Tadeusz wstał. Niechętnie, ale jednak. Po chwili trzymał ją w ręku i oglądał ją z zaciekawieniem. Była inne niż te, z którymi stykał się do tej pory. Przede wszystkim nie miała kapsla, tylko korek. Solidnie zalakowany, z odciśniętą na wierzchu dziwną pieczątką.
- Specyficzna akcyza – pomyślał Igrek.
We flaszce coś było. Ale brak etykiety uniemożliwiał identyfikację zawartości. Yabolman zaczął więc zdłubywać lak.
Nie trwało to długo. Kiedy tylko odłamał kawałek pieczęci, butelka wypadła mu z ręki. Żeby tam wypadła. Wyrwała się z silnym szarpnięciem. Korek wyskoczył i z głośnym puknięciem uderzył Tadeusza w czoło. Stracił na krótką chwilę przytomność, a kiedy ją odzyskał z butelki wydobywały się kłęby błękitnego dymu. Dym ten przybrał kształt olbrzymiego mężczyzny i delikatnie kołysząc się na wietrze zawisł nad lekko przymroczonym miłośnikiem winek.
- Kim ty, cholera, jesteś? – spytał Yabolman i masując rosnącego szybko nad prawym okiem guza, dorzucił z wyraźną niechęcią – szlag by cię trafił, łachmyto.
Zagrzmiało, błysnęło i dziwna postać zniknęła. Tadeusz podejrzliwie obwąchał pustą już butelkę.
- Tak to jest, kiedy wino za długo leżakuje – mruknął. I ruszył w stronę miasta. Kupi pewnie kilka winek. Świeżutkich. Z krótkim okresem przydatności do spożycia. Takich, jakie jeszcze nigdy go nie zaatakowały.
* * *
W sumie trochę szkoda. To był najprawdopodobniej ostatni prawdziwy dżin na świecie. Można było załatwić kilka spraw. A tak co? Dalej wybory co cztery lata. Na wszelki wypadek rozglądajcie się uważnie, kiedy będziecie gdzieś nad wodą. Tylko uważajcie na korek. I starajcie się być grzeczni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz