“Żondzi xionc” – BRYGADA KRYZYS
Wyluzowany i całkowicie zadowolony z siebie i ze świata Yabolman
przelatywał powolutku nad miastem. Tak, tak Drogie Dzieci - przelatywał. Bowiem
dzięki uporowi oraz ciężkiej, systematycznej pracy nauczył się w końcu latać. Patrzył
na malutkie figurki mieszkańców Mrągowa. Machali rękami i wołali coś do niego.
On także machał i uśmiechał się do nich życzliwie.
- Kochają mnie, – myślał rozczulony – kochają za to wszystko co dla nich
zrobiłem. Jestem ich bohaterem.
Ze wzruszenia zaschło mu w gardle. Wylądował lekko obok całodobowego
monopolu “Pod Kasztanami” i wszedł do środka. Kolejka była dość długa, jak to w
monopolowym. Ale, że w pełni profesjonalna obsługa uwijała się jak w ukropie,
nie zabawił w sklepie dłużej niż kwadrans. Dlatego zdziwił się, kiedy wychodząc
zobaczył zgromadzony na chodniku tłum. Gromadę milczących ludzi, których średni
wiek oscylował w okolicach siedemdziesiątki i których zacięte miny nie wróżyły
niczego dobrego.
- Oni chyba nie czekają na autografy – stwierdził Tadeusz.
I miał rację. Stojący przed innymi mężczyzna... Prawdopodobnie mężczyzna.
Miał wąsy i brodę. Był łysy. No i nie miał biustu. Tadeusz widywał wprawdzie
kobiety, u których występowały podobne cechy, ale nigdy wszystkie trzy
równocześnie. A łysy, bezbiustny brodacz miał na sobie długą, czarną suknię.
Bardzo mylącą.
- To sutanna – rozpoznał po chwili Yabolman i odetchnął z ulgą – ksiądz
nie pozwoli zrobić mi krzywdy.
Jednakże już po chwili okazało się, że nie miał racji. Ksiądz,
prawdopodobnie proboszcz jednej z siedmiu miejscowych parafii, postąpił dwa
kroki w jego stronę, uniósł nad głowę olbrzymi krucyfiks i zawołał wdzięcznym
altem:
- Apage Satanas!
- Słucham? – Tadeusz nie rozumiał. Jak już wspomniano, był to stan dla
niego dość częsty. I niestety następował z reguły w najmniej odpowiednich
chwilach. Ot, chociażby takich jak obecna.
- Zgiń, przepadnij siło nieczysta! Śmierdzący siarką pomiocie szatana!
Albo i nawet sam szatanie! Antychryście wcielony!
- Słucham? – do Yabolmana nadal nie bardzo docierało, co się dzieje. – O
co właściwie chodzi?
- Nie słuchajta go ludziska! – wrzasnęła jedna ze staruszek – Będzie
mamił! Brać piekielnika!
Przepełniony miłością bliźniego i tolerancją tłum zawył dziko, choć nieco
astmatycznie. Powolutku, stękając i utykając, starsi ludzie ruszyli na Igreka.
Ten nie czekał na dalszy rozwój, nieprzyjemnej w końcu sytuacji, tylko poderwał
się do lotu i błyskawicznie zniknął w chmurach.
Minął tydzień. Niecały. Właściwie minęło niewiele więcej niż pół
tygodnia. Krótko mówiąc, pięć dni później, Tadeusz ciągle ukrywał się w lesie.
W przytulnej, choć niezbyt obszernej ziemiance, zwanej pieszczotliwie “Kwaśną
Dziurą”. Beerwoman systematycznie dostarczała mu świeże wino i świeże
informacje. Nie było dobrze. Poszukiwania diabelskiego pomiotu wciąż trwały.
Doszło nawet do kilku przypadkowych kamienowań. Na szczęście bez ofiar
śmiertelnych. Starsi ludzie mają wiele uporu, ale niewiele siły.
- Łatwo się z tego nie wykręcisz Jabolku – Marysia sprawiała wrażenie
naprawdę zatroskanej.
- Jakoś to będzie – Tadeusz zgrywał chojraka. – Wiesz, jakieś modlitwy,
jakieś egzorcyzmy, nie będę więcej latał nad miastem i wszystko wróci do normy.
- Wątpię. Staruszkowie od wczoraj gromadzą chrust na placu. Ułożyli już
całkiem spory stos.
- Jak to stos?! Jaki stos?! Przecież te czasy dawno minęły. Kościół
przeprosił...
- Za ciebie pewnie też przeprosi, jakby co. Ale czy to coś zmieni?
- MASZ RACJĘ. WTEDY BĘDZIE JUŻ ZA PÓŹNO NA ZMIENIENIE CZEGOKOLWIEK –
dodał Głos.
Yabolman podskoczył gwałtownie, uderzając głową o sufit ziemianki. Jęknął
cicho, odruchowo i całkiem niepotrzebnie rozejrzał się dokoła, a potem opadł na
rozłożony pod ścianą materac i sięgnął po wino.
- No proszę, któż to do nas wrócił? – to chyba miało brzmieć ironicznie.
Zabrzmiało raczej płaczliwie. – Czy to aby nie ten sam Głos, przez który
siedzimy po uszy w gównie...
- Ja właściwie nie siedzę w gównie – wtrąciła Beerwoman – ja jestem tutaj
tylko dla towarzystwa.
- I z sympatii... – dodała po krótkiej chwili, rumieniąc się nieco.
- O zdrajczyni – pomyślał Tadeusz. – Jaka ona śliczna z tym rumieńcem.
- SPOKOJNIE – Głos postanowił chyba przejąć kontrolę nad sytuacją –
YABOLMANIE MILCZ, ZANIM OBRAZISZ JEDYNĄ KOBIETĘ, KTÓRA CIĘ..., KTÓRA CZUJE DO
CIEBIE SYMPATIĘ I JEDYNY GŁOS, KTÓRY MOŻE CIĘ WYCIĄGNĄC Z TEGO, JAK TO POETYCKO
UJĄŁEŚ, GÓWNA. BYĆ MOŻE JEST TROCHĘ MOJEJ WINY W TYM, ŻE ZNALAZŁEŚ SIĘ W TAK
OPŁAKANEJ SYSTUACJI...
- Trochę twojej winy? – Igrek nie mógł się powstrzymać. – Trochę?
- Och, bądźże cicho marudo – Marysia tupnęła nogą – posłuchajmy co Głos
ma do powiedzenia.
- Ona na mnie krzyczy – zdziwił się w duchu Yabolman.
– A mnie się to podoba. – zdziwił się jeszcze bardziej i dodał swoim
zwyczajem – Życie, kurwa, jest nowelą.
- DACIE MI DOKOŃCZYĆ, CZY MOŻE WOLICIE TKWIĆ W TEJ ZIEMIANCE DO USRANEJ
ŚMIERCI – Głos się zniecierpliwił – YABOLMANIE, SKORO NIE DOPUSZCZASZ MNIE DO
GŁOSU... HE, HE, HE, CAŁKIEM ZGRABNA GRA SŁÓW. DOPUŚCIĆ GŁOS DO GŁOSU. SKORO
CIĄGLE MI PRZERYWASZ, NICZEGO WIĘCEJ SIĘ NIE DOWIESZ. WRACAJ TERAZ DO MIASTA,
RESZTĄ JA SIĘ ZAJMĘ.
Dotarcie do miasta zajęło Yabolmanowi trzy godziny. Trzeba przyznać, że
nie spieszył się przesadnie. Był zły na Głos, że nie zdradził mu jak zamierza
go ratować. Był zły na siebie za to, że zdenerwował Głos. Był też zły na
Marysię. Nie bardzo wiedział za co, ale na nią złościł się najbardziej.
Patrol Antysatanistyczny zdybał go już na rogatkach. Tadeusz nawet się
nie bronił. Nie chciał zrobić krzywdy sympatycznym skądinąd staruszkom.
Potulnie dał się prowadzić na centralny plac Mrągowa i czekał na interwencję
Głosu. Dał się przywiązać do pala na szczycie potężnego stosu. Wysłuchał
długiego kazania księdza odzianego w bogate, odświętne szaty. Lecz kiedy ten
zaczął się do niego zbliżać z zapaloną pochodnią, poczuł lekkie zaniepokojenie.
Gdzie jest Głos? Płomień pochodni już prawie dotykał nasączonego naftą chrustu,
kiedy nad placem rozległo się gromkie:
- ZAPRAWDĘ POWIADAM WAM, ODSTĄPCIE TEGO CZŁEKA, ALBOWIEM W NICZYM ANI
WAM, ANI MNIE NIE ZAWINIŁ.
Tłum zafalował, zaszemrał a potem padł na kolana. Sztuczne szczęki
posypały się na asfalt. Wiele osób zemdlało, ci którzy zachowali przytomność
płakali. Klecha wzniósł ręce ku niebu i drżącym głosem zapytał:
- Kim jesteś?
- JESTEM KTÓRY JESTEM. UWOLNIJCIE TEGO CZŁOWIEKA, ALBOWIEM JEST MI ON
SZCZEGÓLNIE MIŁY. PRZEZE MNIE ZOSTAŁ NAMASZCZONY I POD MOJĄ JEST OPIEKĄ.
SŁUCHAJCIE GO I POMAGAJCIE MU WE WSZYSTKIM.
Po kwadransie było już po wszystkim. Dziesiątki staruszków, śpiewając
religijne pieśni rozchodziło się do domów. Tadeusz zaś postanowił wrócił do
“Winnego Dołu”. Kiedy nie musiał, a tylko chciał tam przebywać, było to całkiem
przytulne miejsce. No i była tam Marysia. Po drodze rozmawiał z Głosem.
- Dlaczego tak późno. Myślałem, że już po mnie.
- PRZEPRASZAM – Głos wydawał się zakłopotany – BYŁEM W TOALECIE. ZAWSZE
SIĘ DENERWUJĘ PRZED PUBLICZNYMI WYSTĄPIENIAMI.
- Wiesz, tak się czasami zastanawiam, czy ty przypadkiem nie jesteś, no
wiesz...
- NIE JESTEM – zaprzeczył Głos stanowczo – TO TYLKO PRZYPADKOWE
PODOBIEŃSTWO.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz