“Ja
te pieski znam, sine plecy od nich mam” – PSY WOJNY
Kiedy nadchodziła
jesień, rojne i gwarne stawały się otaczające Mrągowo lasy. To miejscowi
Argonauci wyruszali na poszukiwanie runa. Nie złotego wprawdzie, lecz przecież
równie cennego. Jagody, grzyby, dziki szczaw, rozbity mercedes na niemieckich
numerach – wszystko mogło się przydać szczęśliwym znalazcom. Co dawało się
zjeść wędrowało do garnków, resztę stojące przy szosach dzieciaki sprzedawały
ostatnim opuszczającym Mazury turystom. I tak to się kręciło. Od lat.
Ale tej jesieni było
inaczej. Zbieracze wracali do miasta dziwnie milczący i osowiali. Niektórzy z
ponurymi minami masowali różne części ciała. Inni lekko utykali. Jeszcze inni
szukali drogi po omacku, niewiele widząc przez podbite oczy. Wszystkich łączyło
jedno – ich kosze i reklamówki były puste. Zrezygnowani zamykali się w domach i
chłepcąc cienkie zupki narzekali na pro-rodzinną politykę kolejnych rządów.
Niesłusznie. Polityka była przecież słuszna. Tylko oni pochodzili z
niewłaściwych rodzin.
Potem, nie zaskakując
nikogo z wyjątkiem drogowców, przyszła zima. Wyjątkowo ciężka zima. Wyprawy po
chrust kończyły podobnie jak wcześniejsze próby zdobycia darów lasu. Guzy i
siniaki, to wszystko co las oferował tego roku mieszkańcom Mrągowa.
A po zimie przyszła
wiosna. Zrobiło się ciepło i krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach. Liczne
spragnione miłosnych uciech pary i nie mniej liczni podglądacze wyruszyli na
łono przyrody by cieszyć się sobą. Ewentualnie cieszyć swe oczy tymi, którzy
nie bacząc na nic, cieszą się sobą. Lecz im również nie sprzyjało szczęście.
Wracali stłamszeni i poobijani. Chociaż bywało, że niektóre dziewczęta
sprawiały wrażenie rozkojarzonych jakby i całkiem zadowolonych.
Tak zdecydowanie dziwny
był to rok.
***
Wszystkie te sprawy nie
dotyczyły jednakże Yabolmana, który od czasu kiedy zamieszkał z Beerwoman stał
się wielkim domatorem. Nie oznacza to bynajmniej, że zaprzestał swoich
ulubionych plenerowych konsumpcji. Ograniczał się jednakże do zacisznych parków
miejskich i to w zupełności zaspokajało jego potrzebę obcowania z przyrodą.
Liczyła się tylko Marysia. I wino. Cała reszta wisiała mu martwym nietoperzem.
Do czasu.
Któregoś dnia, piątek
to był chyba... Albo środa. Tadeusz nie zwracał uwagi na takie drobiazgi. Leżał
sobie spokojnie na trawniczku kontemplując upstrzoną różnokolorowymi plamami
taflę jeziora Czos. Popijał “Łzy Sołtysa” i cieszył się swoim szczęściem.
“Kurczę” – myślał –
“ale ja mam szczęście. Bo tak na dobrą sprawę , to czego może chcieć od
życia taki gość jak ja?© by Jacek Cygan Mam wspaniałą
kobietę, przepyszne winko, słoneczko przygrzewa. Cudnie jest.”
A później nie chciało
mu się już myśleć, więc tylko leżał. Winko i słońce zrobiły swoje. Yabolman
zapadł w słodką drzemkę.
Ze snu wyrwał go czyjś
wzburzony głos. Czyjś! Wiedział doskonale czyj. Ten głos poznałby na końcu
świata. W piekle by go rozpoznał. Nawet gdyby całkowicie ogłuchł. No, może
wtedy nie. Ale w każdym innym przypadku rozpoznałby na pewno cudownie aksamitny
głos Marysi. Brzmiał jak najsłodsza muzyka. Nawet wtedy gdy złorzeczyła i klęła
niczym banda pijanych szewców. Tak jak teraz. Ciekawe, co też mogło ją aż tak
wnerwić?
Wkrótce Beerwoman
wyłoniła się zza zakrętu wyasfaltowanej alejki. Nieprzerwany potok
najstraszniejszych bluzgów płynął niepowstrzymaną falą z ust jej karminu. Jej
cudowne oczy ciskały malutkie błyskawice. Piersi unoszące się i opadające w
rytmie przyspieszonego wzburzeniem oddechu prawie rozrywały przyciasną
bluzeczkę. Biada, biada, po trzykroć biada temu, który doprowadził ją do
takiego stanu.
Zasadniczo, Tadeusz
świata poza Marysią nie widział. Ale tym razem nie mógł nie dostrzec
towarzyszącej jej dziewczyny. Fajniutka była. Miała krótkie, ciemne włosy i
miłą buzię. Wzrostem dorównywała Beerwoman, pozostałymi wymiarami nieznacznie
jej ustępowała. A że różnica ta była naprawdę nieznaczna, było na co popatrzeć.
Stanowiły duet, który mógłby zlasować każdy męski mózg. Na szczęście mózg
Tadeusza był zlasowany już wcześniej. Bohater zamrugał tylko oczami, pokrzepił
się kilkoma łykami wina i wychrypiał prawie naturalnym głosem:
- Dzień dobry.
- Dobry? Dla kogo
dobry? Bo przecież nie dla Zosi! – wskazała swoją towarzyszkę.
- Nieszczęsna ofiara...
- Czego? – Yabolman
wpadł jej w słowo.
To nie była dobra
odzywka. Beerwoman nie lubiła takich odzywek. Uspokoiła się nagle. Przestała
krzyczeć, zmrużyła oczy i pochyliła się nad leżącym bohaterem. Uwielbiał kiedy
się nad nim pochylała. Miał wtedy w zasięgu ręki wszystko to, po co tak bardzo
lubił sięgać. Tym razem jednak powiało grozą. Tadeusz nerwowo przełknął ślinę.
Będzie bolało.
- Leżysz tu sobie i
popijasz winko...
Nie było sensu
zaprzeczać. Leżał i popijał w najlepsze.
- A tymczasem dokoła
dzieją się straszne rzeczy...
Rozejrzał się. Nieco
nerwowo.
- A przecież jesteś
bohaterem! Herosem! Obrońcą!
Faktycznie – był
bohaterem. Zebrał się w sobie.
- To może powiesz mi o
co właściwie chodzi, kochanie?
- Ha! O co chodzi?
Ludzie nie mogą chodzić do lasu!
Yabolman nawet się
specjalnie nie zdziwił. Dobra, miał już jakiś punkt zaczepienia. Teraz powolutku
dalej. Tylko delikatnie, ostrożniutko...
- Oj, to niedobrze.
Ludzie powinni chodzić do lasu. Tam jest mnóstwo, tego no, świeżego powietrza.
Nie można niedoceniać relaksacyjnych aspektów obcowania z dziką przyrodą. Ot,
chociażby spotkanie z wiewiórką!
Beerwoman była
wkurzona. To fakt. Ale miała poczucie humoru. I kochała tego poczciwego
głuptasa. Roześmiała się i usiadła obok niego na trawie.
- Daj spokój Jabolku.
Zosia była wczoraj na spacerze. Wróciła cała poobijana. Ma pełno siniaków. Na
całym ciele. Sam zobacz.
Skinęła na Zosię.
Dziewczyna czerwieniąc się lekko zdjęła koszulkę i krótką spódniczkę. Podobnie
jak Marysia, uważała bieliznę za niepotrzebną komplikację. Tadeusz przystąpił
do oględzin. Nogi, plecy, śliczne piersi, kształtna pupcia. Wszędzie podłużne,
fioletowe sińce. Yabolman powoli i wnikliwie badał wszystkie ślady, zatrzymując
się na chwilę przy tych co ciekawiej położonych. Mamrotał coś od czasu do
czasu, robił mądre miny i w ogóle przeciągał jak mógł. Nie bardzo wiedział o co
chodzi, ale zapowiadało się nieźle. Ba, już było ciekawie. Nadzwyczaj ciekawie.
- Nie przesadzaj
Jabolku – zniecierpliwiona Beerwoman stuknęła go pieszczotliwie w tył głowy.
- Ała – powiedział
Tadeusz, kiedy po jakimś kwadransie odzyskał przytomność.
Usiadł na trawie i w
zamyśleniu pogładził coraz rzadszego irokeza.
- Widziałem już kiedyś
takie ślady. Choć nie tak atrakcyjnie położone – uśmiechnął się promiennie do
ubierającej się Zosi. Niepotrzebnie.
- Widziałem takie ślady
– podjął po kolejnym kwadransie. Bez uśmiechu. Instynkt samozachowawczy potrafi
zwyciężyć wszystkie inne instynkty.
- Powiedz mi, co się
właściwie stało?
Zosia usiadła na
trawie. Ostrożnie.
- Prawdę mówiąc, nie
wiem. Spacerowałam wczoraj po lesie, była cudowna pogoda. Świeciło słońce, na
niebie żadnej, najmniejszej nawet chmurki. Nagle, tuż przy samej ziemi pojawiła
się jakby mgła. Biała i gęsta jak bita śmietana. Początkowo nie zwróciłam na
nią uwagi. Ale mgła zaczęła się podnosić. Po kilku minutach nic nie było widać.
I wtedy poczułam silne uderzenie w plecy. Później nic nie pamiętam. Chyba
straciłam przytomność. Kiedy się ocknęłam, mgły już nie było. Wszystko mnie
bolało. Wróciłam do domu, a dzisiaj opowiedziałam wszystko Marysi. Ona
przyprowadziła mnie do ciebie. Ty na pewno coś wymyślisz.
Zapadła niezręczna
cisza. Dziewczyny patrzyły wyczekująco na Yabolmana. Ten wiercił się przez
chwilę niespokojnie. No tak. Koniec sielanki. Znowu trzeba będzie myśleć. Eeee,
to już chyba lepiej działać. Trudno.
- No dobra, to idę.
Widziałem już co prawda kiedyś takie ślady... Ale to chyba niemożliwe... Na
pewno niemożliwe... Głowę bym dał, że... Nie... Niemożliwe...
- Co ty tam mruczysz
Jabolku?
Tadeusz nie
odpowiedział. Zasznurował glany, chwycił plecaczek i ciągle mamrocząc coś pod
nosem ruszył w stronę najbliższego monopolu. Zosia spojrzała pytająco na
Beerwoman.
- Jak go znam, to
pójdzie do tego lasu. Tylko musi zatankować przed drogą.
***
Yabolman nie lubił pić
w marszu. Znalazł przyjemną polankę, położył się wygodnie, popijał winko i
czekał. Nie bardzo wiedział na co, ale czekał. Coś przecież musi się w końcu
wydarzyć. On miał czas. I porządnie wypchany plecak. Jakaś szyszka uwierała go
gdzieś pod prawą łopatką, ale nie chciało mu się ruszać. Ziewał potężnie, coraz
bardziej znudzony. Wreszcie, kołysany szumem liści i świergotem ptaków, zasnął.
I wtedy na polanie pojawiła się mgła. Podnosiła się powoli aż w końcu zakryła
całkowicie śpiącego bohatera.
***
- Mówię ci Marysiu,
strasznie było. Nic nie widać, nic nie słychać, tylko to cholerne mleko dokoła.
Ani podlecieć, ani ogniem plunąć, bo wilgotno. Masakra. A tu nagle jak mnie coś
nie gwizdnie w plecy. I w szeroko rozumiane okolice pleców. Jak nie poprawi w
łepetynę. Wiałem, aż miło.
- Uciekłeś?
- Uwierz mi, nie miałem
innego wyjścia.
Beerwoman z
niedowierzaniem patrzyła na Tadeusza. On nigdy nie uciekał. Nie to żeby był
przesadnie odważny. Najczęściej po prostu mu się nie chciało. Znała go już tyle
czasu, ale jeszcze nigdy nie widziała go biegnącego. Nawet po wino. Zaczynała
się naprawdę bać.
- Jaboku, co właściwie
grasuje w tym lesie?
Yabolman najpierw
wciągnął głęboko powietrze, poczym wypuścił je z głośnym sykiem. I z niewielką
chmurką dymu. Mówić czy nie? Pewnie i tak mu nie uwierzy.
- To jest jakiś
zapomniany i zupełnie Zdziczały Oddział Milicji Obywatelskiej.
- ZOMO? Przecież ich
już nie ma. Od wielu lat.
- Dlatego mówię, że
zapomniany...
- Jesteś pewien? To
niemożliwe.
- Niemożliwe???
Popatrz!
Opuścił spodnie i
wypiął ku Marysi wspomniane wcześniej szeroko rozumiane okolice pleców.
Faktycznie. Całe pokryte były brzydkimi, podłużnymi siniakami.
- Tylko ich pałki
zostawiają takie ślady. Nigdy nie patrzyli kogo i gdzie biją. To są rzeczy,
których się nie zapomina. Nie wiem skąd się wzięli i dlaczego pojawili się właśnie
tutaj, ale to na pewno ZOMO-wcy.
- A ta dziwna,
nienaturalna mgła?
- Pojęcia nie mam.
Atmosfera zawsze stawała się gęsta, gdy pojawiali się w pobliżu. Co prawda
nigdy aż tak, ale jednak.
Marysi nie pozostawało
nic innego, jak tylko uwierzyć w słowa Yabolmana. Ten facet latał i pluł
ogniem. Widziała jak prawie walczył ze smokiem i pokonał go. Na swój sposób.
Wszelkie niesamowitości były dla niego chlebem powszednim. Słyszała jak
rozmawiał z GŁOSEM. Ba, sama też przecież z NIM rozmawiała. Zapomniany oddział
ZOMO zagubiony w podmrągowskich lasach to i tak jedna z normalniejszych rzeczy
na jakie mogła się natknąć dzieląc życie z bohaterem. No właśnie – bohaterem.
- No dobrze, ale coś
przecież trzeba z tym zrobić. Masz chyba jakiś plan.
- Żadnego. Sami się
pojawili, to i sami znikną. Nic nie wymyślę. Trzeba przeczekać.
- Przeczekać?
- Niestety. Na ZOMO nie
ma mocnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz