piątek, 1 czerwca 2012

Punk Tadeusz. Epizod czternasty


 “Ja te pieski znam, sine plecy od nich mam” – PSY WOJNY
Kiedy nadchodziła jesień, rojne i gwarne stawały się otaczające Mrągowo lasy. To miejscowi Argonauci wyruszali na poszukiwanie runa. Nie złotego wprawdzie, lecz przecież równie cennego. Jagody, grzyby, dziki szczaw, rozbity mercedes na niemieckich numerach – wszystko mogło się przydać szczęśliwym znalazcom. Co dawało się zjeść wędrowało do garnków, resztę stojące przy szosach dzieciaki sprzedawały ostatnim opuszczającym Mazury turystom. I tak to się kręciło. Od lat.
Ale tej jesieni było inaczej. Zbieracze wracali do miasta dziwnie milczący i osowiali. Niektórzy z ponurymi minami masowali różne części ciała. Inni lekko utykali. Jeszcze inni szukali drogi po omacku, niewiele widząc przez podbite oczy. Wszystkich łączyło jedno – ich kosze i reklamówki były puste. Zrezygnowani zamykali się w domach i chłepcąc cienkie zupki narzekali na pro-rodzinną politykę kolejnych rządów. Niesłusznie. Polityka była przecież słuszna. Tylko oni pochodzili z niewłaściwych rodzin.
Potem, nie zaskakując nikogo z wyjątkiem drogowców, przyszła zima. Wyjątkowo ciężka zima. Wyprawy po chrust kończyły podobnie jak wcześniejsze próby zdobycia darów lasu. Guzy i siniaki, to wszystko co las oferował tego roku mieszkańcom Mrągowa.
A po zimie przyszła wiosna. Zrobiło się ciepło i krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach. Liczne spragnione miłosnych uciech pary i nie mniej liczni podglądacze wyruszyli na łono przyrody by cieszyć się sobą. Ewentualnie cieszyć swe oczy tymi, którzy nie bacząc na nic, cieszą się sobą. Lecz im również nie sprzyjało szczęście. Wracali stłamszeni i poobijani. Chociaż bywało, że niektóre dziewczęta sprawiały wrażenie rozkojarzonych jakby i całkiem zadowolonych.
Tak zdecydowanie dziwny był to rok.
***
Wszystkie te sprawy nie dotyczyły jednakże Yabolmana, który od czasu kiedy zamieszkał z Beerwoman stał się wielkim domatorem. Nie oznacza to bynajmniej, że zaprzestał swoich ulubionych plenerowych konsumpcji. Ograniczał się jednakże do zacisznych parków miejskich i to w zupełności zaspokajało jego potrzebę obcowania z przyrodą. Liczyła się tylko Marysia. I wino. Cała reszta wisiała mu martwym nietoperzem. Do czasu.
Któregoś dnia, piątek to był chyba... Albo środa. Tadeusz nie zwracał uwagi na takie drobiazgi. Leżał sobie spokojnie na trawniczku kontemplując upstrzoną różnokolorowymi plamami taflę jeziora Czos. Popijał “Łzy Sołtysa” i cieszył się swoim szczęściem.
“Kurczę” – myślał – “ale ja mam szczęście. Bo tak na dobrą sprawę , to czego może chcieć od życia taki gość jak ja?© by Jacek Cygan  Mam wspaniałą kobietę, przepyszne winko, słoneczko przygrzewa. Cudnie jest.”
A później nie chciało mu się już myśleć, więc tylko leżał. Winko i słońce zrobiły swoje. Yabolman zapadł w słodką drzemkę.
Ze snu wyrwał go czyjś wzburzony głos. Czyjś! Wiedział doskonale czyj. Ten głos poznałby na końcu świata. W piekle by go rozpoznał. Nawet gdyby całkowicie ogłuchł. No, może wtedy nie. Ale w każdym innym przypadku rozpoznałby na pewno cudownie aksamitny głos Marysi. Brzmiał jak najsłodsza muzyka. Nawet wtedy gdy złorzeczyła i klęła niczym banda pijanych szewców. Tak jak teraz. Ciekawe, co też mogło ją aż tak wnerwić?
Wkrótce Beerwoman wyłoniła się zza zakrętu wyasfaltowanej alejki. Nieprzerwany potok najstraszniejszych bluzgów płynął niepowstrzymaną falą z ust jej karminu. Jej cudowne oczy ciskały malutkie błyskawice. Piersi unoszące się i opadające w rytmie przyspieszonego wzburzeniem oddechu prawie rozrywały przyciasną bluzeczkę. Biada, biada, po trzykroć biada temu, który doprowadził ją do takiego stanu.
Zasadniczo, Tadeusz świata poza Marysią nie widział. Ale tym razem nie mógł nie dostrzec towarzyszącej jej dziewczyny. Fajniutka była. Miała krótkie, ciemne włosy i miłą buzię. Wzrostem dorównywała Beerwoman, pozostałymi wymiarami nieznacznie jej ustępowała. A że różnica ta była naprawdę nieznaczna, było na co popatrzeć. Stanowiły duet, który mógłby zlasować każdy męski mózg. Na szczęście mózg Tadeusza był zlasowany już wcześniej. Bohater zamrugał tylko oczami, pokrzepił się kilkoma łykami wina i wychrypiał prawie naturalnym głosem:
- Dzień dobry.
- Dobry? Dla kogo dobry? Bo przecież nie dla Zosi! – wskazała swoją towarzyszkę.
- Nieszczęsna ofiara...
- Czego? – Yabolman wpadł jej w słowo.
To nie była dobra odzywka. Beerwoman nie lubiła takich odzywek. Uspokoiła się nagle. Przestała krzyczeć, zmrużyła oczy i pochyliła się nad leżącym bohaterem. Uwielbiał kiedy się nad nim pochylała. Miał wtedy w zasięgu ręki wszystko to, po co tak bardzo lubił sięgać. Tym razem jednak powiało grozą. Tadeusz nerwowo przełknął ślinę. Będzie bolało.
- Leżysz tu sobie i popijasz winko...
Nie było sensu zaprzeczać. Leżał i popijał w najlepsze.
- A tymczasem dokoła dzieją się straszne rzeczy...
Rozejrzał się. Nieco nerwowo.
- A przecież jesteś bohaterem! Herosem! Obrońcą!
Faktycznie – był bohaterem. Zebrał się w sobie.
- To może powiesz mi o co właściwie chodzi, kochanie?
- Ha! O co chodzi? Ludzie nie mogą chodzić do lasu!
Yabolman nawet się specjalnie nie zdziwił. Dobra, miał już jakiś punkt zaczepienia. Teraz powolutku dalej. Tylko delikatnie, ostrożniutko...
- Oj, to niedobrze. Ludzie powinni chodzić do lasu. Tam jest mnóstwo, tego no, świeżego powietrza. Nie można niedoceniać relaksacyjnych aspektów obcowania z dziką przyrodą. Ot, chociażby spotkanie z wiewiórką!
Beerwoman była wkurzona. To fakt. Ale miała poczucie humoru. I kochała tego poczciwego głuptasa. Roześmiała się i usiadła obok niego na trawie.
- Daj spokój Jabolku. Zosia była wczoraj na spacerze. Wróciła cała poobijana. Ma pełno siniaków. Na całym ciele. Sam zobacz.
Skinęła na Zosię. Dziewczyna czerwieniąc się lekko zdjęła koszulkę i krótką spódniczkę. Podobnie jak Marysia, uważała bieliznę za niepotrzebną komplikację. Tadeusz przystąpił do oględzin. Nogi, plecy, śliczne piersi, kształtna pupcia. Wszędzie podłużne, fioletowe sińce. Yabolman powoli i wnikliwie badał wszystkie ślady, zatrzymując się na chwilę przy tych co ciekawiej położonych. Mamrotał coś od czasu do czasu, robił mądre miny i w ogóle przeciągał jak mógł. Nie bardzo wiedział o co chodzi, ale zapowiadało się nieźle. Ba, już było ciekawie. Nadzwyczaj ciekawie.
- Nie przesadzaj Jabolku – zniecierpliwiona Beerwoman stuknęła go pieszczotliwie w tył głowy.
- Ała – powiedział Tadeusz, kiedy po jakimś kwadransie odzyskał przytomność.
Usiadł na trawie i w zamyśleniu pogładził coraz rzadszego irokeza.
- Widziałem już kiedyś takie ślady. Choć nie tak atrakcyjnie położone – uśmiechnął się promiennie do ubierającej się Zosi. Niepotrzebnie.
- Widziałem takie ślady – podjął po kolejnym kwadransie. Bez uśmiechu. Instynkt samozachowawczy potrafi zwyciężyć wszystkie inne instynkty.
- Powiedz mi, co się właściwie stało?
Zosia usiadła na trawie. Ostrożnie.
- Prawdę mówiąc, nie wiem. Spacerowałam wczoraj po lesie, była cudowna pogoda. Świeciło słońce, na niebie żadnej, najmniejszej nawet chmurki. Nagle, tuż przy samej ziemi pojawiła się jakby mgła. Biała i gęsta jak bita śmietana. Początkowo nie zwróciłam na nią uwagi. Ale mgła zaczęła się podnosić. Po kilku minutach nic nie było widać. I wtedy poczułam silne uderzenie w plecy. Później nic nie pamiętam. Chyba straciłam przytomność. Kiedy się ocknęłam, mgły już nie było. Wszystko mnie bolało. Wróciłam do domu, a dzisiaj opowiedziałam wszystko Marysi. Ona przyprowadziła mnie do ciebie. Ty na pewno coś wymyślisz.
Zapadła niezręczna cisza. Dziewczyny patrzyły wyczekująco na Yabolmana. Ten wiercił się przez chwilę niespokojnie. No tak. Koniec sielanki. Znowu trzeba będzie myśleć. Eeee, to już chyba lepiej działać. Trudno.
- No dobra, to idę. Widziałem już co prawda kiedyś takie ślady... Ale to chyba niemożliwe... Na pewno niemożliwe... Głowę bym dał, że... Nie... Niemożliwe...
- Co ty tam mruczysz Jabolku?
Tadeusz nie odpowiedział. Zasznurował glany, chwycił plecaczek i ciągle mamrocząc coś pod nosem ruszył w stronę najbliższego monopolu. Zosia spojrzała pytająco na Beerwoman.
- Jak go znam, to pójdzie do tego lasu. Tylko musi zatankować przed drogą.
***
Yabolman nie lubił pić w marszu. Znalazł przyjemną polankę, położył się wygodnie, popijał winko i czekał. Nie bardzo wiedział na co, ale czekał. Coś przecież musi się w końcu wydarzyć. On miał czas. I porządnie wypchany plecak. Jakaś szyszka uwierała go gdzieś pod prawą łopatką, ale nie chciało mu się ruszać. Ziewał potężnie, coraz bardziej znudzony. Wreszcie, kołysany szumem liści i świergotem ptaków, zasnął. I wtedy na polanie pojawiła się mgła. Podnosiła się powoli aż w końcu zakryła całkowicie śpiącego bohatera.
***
- Mówię ci Marysiu, strasznie było. Nic nie widać, nic nie słychać, tylko to cholerne mleko dokoła. Ani podlecieć, ani ogniem plunąć, bo wilgotno. Masakra. A tu nagle jak mnie coś nie gwizdnie w plecy. I w szeroko rozumiane okolice pleców. Jak nie poprawi w łepetynę. Wiałem, aż miło.
- Uciekłeś?
- Uwierz mi, nie miałem innego wyjścia.
Beerwoman z niedowierzaniem patrzyła na Tadeusza. On nigdy nie uciekał. Nie to żeby był przesadnie odważny. Najczęściej po prostu mu się nie chciało. Znała go już tyle czasu, ale jeszcze nigdy nie widziała go biegnącego. Nawet po wino. Zaczynała się naprawdę bać.
- Jaboku, co właściwie grasuje w tym lesie?
Yabolman najpierw wciągnął głęboko powietrze, poczym wypuścił je z głośnym sykiem. I z niewielką chmurką dymu. Mówić czy nie? Pewnie i tak mu nie uwierzy.
- To jest jakiś zapomniany i zupełnie Zdziczały Oddział Milicji Obywatelskiej.
- ZOMO? Przecież ich już nie ma. Od wielu lat.
- Dlatego mówię, że zapomniany...
- Jesteś pewien? To niemożliwe.
- Niemożliwe??? Popatrz!
Opuścił spodnie i wypiął ku Marysi wspomniane wcześniej szeroko rozumiane okolice pleców. Faktycznie. Całe pokryte były brzydkimi, podłużnymi siniakami.
- Tylko ich pałki zostawiają takie ślady. Nigdy nie patrzyli kogo i gdzie biją. To są rzeczy, których się nie zapomina. Nie wiem skąd się wzięli i dlaczego pojawili się właśnie tutaj, ale to na pewno ZOMO-wcy.
- A ta dziwna, nienaturalna mgła?
- Pojęcia nie mam. Atmosfera zawsze stawała się gęsta, gdy pojawiali się w pobliżu. Co prawda nigdy aż tak, ale jednak.
Marysi nie pozostawało nic innego, jak tylko uwierzyć w słowa Yabolmana. Ten facet latał i pluł ogniem. Widziała jak prawie walczył ze smokiem i pokonał go. Na swój sposób. Wszelkie niesamowitości były dla niego chlebem powszednim. Słyszała jak rozmawiał z GŁOSEM. Ba, sama też przecież z NIM rozmawiała. Zapomniany oddział ZOMO zagubiony w podmrągowskich lasach to i tak jedna z normalniejszych rzeczy na jakie mogła się natknąć dzieląc życie z bohaterem. No właśnie – bohaterem.
- No dobrze, ale coś przecież trzeba z tym zrobić. Masz chyba jakiś plan.
- Żadnego. Sami się pojawili, to i sami znikną. Nic nie wymyślę. Trzeba przeczekać.
- Przeczekać?
- Niestety. Na ZOMO nie ma mocnych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz