piątek, 1 czerwca 2012

Punk Tadeusz. Epizod dziewiętnasty


„Czy to ważne, z której strony przyjdzie śmierć?” - CELA NR 3
W poprzednim odcinku przygód Waszego ulubionego bohatera, padło stwierdzenie (poparte barwnym opisem), że Yabolman spotyka z reguły pewien określony typ kobiet. Dzisiaj opowiem Wam o wyjątku potwierdzającym tę regułę.
Tadeusz siedział na brzegu jeziora Czos i popijał wino. Z tym, że tym razem nie były to jego ukochane „Łzy Sołtysa”. Niestety, producent tego zacnego trunku, po wielokrotnych interwencjach Sanepidu, przebranżowił się i obecnie odnosił sukcesy na rynku środków czyszczących do maszyn rolniczych. Wieść gminna niosła, że nie musiał nawet zmieniać linii produkcyjnej. Tak więc Yabolman delektował się winem o nieco orientalnej nazwie „Owoc Kwiatu Kwitnącej Wiśni”. Nazwa była beznadziejnie głupia, ale sam napój drażnił przyjemnie delikatne podniebienie wytrawnego smakosza. Wspaniale oczyszczał górne drogi oddechowe. Odpędzał komary. I niesamowicie walił w mózg.
Oddany bez reszty degustacji Yabolman nie zauważył nadchodzącej od strony parku postaci. A postać ta najwyraźniej szła w jego stronę. Kroczyła właściwie. Powoli, majestatycznie, można powiedzieć. Cała była jakaś taka majestatyczna. Ta postać. Wysoka. Otulona peleryną. Czarną. Z kapturem. Brr…
Powiało grozą. Ale Tadeusz nie poczuł tego powiewu. „OKKW” – tak dla ułatwienia nazywał nowy napitek – sponiewierał go już na tyle, że w ogóle niewiele czuł. Na przykład, nie czuł zupełnie rytmu. Co nie przeszkadzało mu wywrzaskiwać starych punkowych przebojów. Tak po prawdzie, nie szkodziło to też specjalnie samym przebojom. Widocznie ich autorzy wspomagali proces twórczy napojami zbliżonymi jakościowo do „OKKW”.
- God sejw de kłin – niosło się po spokojnej tafli Czosu. Przerażona kaczka skryła się pod wodą. I nie wypłynęła więcej. Wolała śmierć w brudnych wodach jeziora, niż ponowne spotkanie z mało ortodoksyjną angielszczyzną Yabolmana.
Nawet postać w czerni na chwilę zgubiła krok. Ale tylko na chwilę.
Była coraz bliżej. Jeszcze tylko dwieście metrów dzieliło ją od wrzeszczącego bohatera. Jeszcze sto. Coś mlasnęło nieprzyjemnie.
- No jasna cholera – rozległo się spod czarnego kaptura. I bynajmniej nie był to głos majestatyczny. Normalny był. Kobiecy i całkiem przyjemny. Choć nieco schrypnięty.
- Ja rozumiem, że pies musi się wybiegać. Że załatwić się też musi. Ale jeśli już koniecznie w parku, to może by tak sprzątnąć to potem, co? A nie zostawiać tak na środku ścieżki. Ktoś się może pośliznąć, przewrócić nawet, krzywdę sobie zrobić. Albo innym. No ludzie! Wyobraźni trochę może! I szacunku! Szlag by to trafił! Buty jakieś mogłam założyć.
Złorzecząc i wycierając nogę o mijane kępki trawy, postać w czerni podeszła w końcu do Tadeusza. Usiadła obok i przyjacielsko klepnęła go w ramię.
- Cześć Jabolku.
Yabolman przestał śpiewać i spojrzał zdziwiony. Nikt poza Marysią nie nazywał go „Jabolkiem”. A osoba, która właśnie się do niego przysiadła nie była Marysią. Zdecydowanie. Brakowało jej co najmniej kilku, jeśli nie kilkunastu kilogramów. Tych najbardziej strategicznie umiejscowionych. I najbardziej widowiskowo. A że peleryna, ta czarna, rozchyliła się, kiedy nieznajoma siadała, mógł bez przeszkód gapić się na jej wdzięki. Wątpliwe wdzięki, skoro już o tym mowa.
- Szepraszam – odezwał się nieco bełkotliwie. „Owoc Kwiatu Kwitnącej Wiśni” zasupłał mu bowiem nieco język. – Szy my siem żnamy?
- Cóż, ujmę to tak – ty mnie jeszcze nie znasz – odpowiedziała.
- Ale pani mnie żna?
- Och, ja właściwie znam wszystkich. A przynajmniej poznaję wszystkich. Wcześniej, czy później.
- Taaa? – Tadeusz wyraził umiarkowane zainteresowanie.
- Taka praca. Ciągle w ruchu. Wciąż nowi ludzie. Wiesz jak to jest.
Niby skąd miał wiedzieć. Praca… Pracował kiedyś. Gdzieś. Prawdopodobnie. Musiał pracować. Dostawał przecież co miesiąc tę… Jak jej tam… Zapomoga? Jałmużna? Nie, wypłata! To się nazywało wypłata! Ma się tę pamięć, nie? Obecnie wystarczało mu, że od czasu do czasu znajdował rano w lewym glanie niewielki zwitek banknotów. Zawsze wtedy, gdy poprzedni właśnie się kończył. Podejrzewał, że była to sprawka Głosu. Bo przecież Świętemu Mikołajowi nie chciałoby się fatygować tak często.
- Szepraszam, ale właściwie, to kim pani jeszt?
- Jestem Śmierć. Chociaż to w sumie raczej funkcja niż imię.
Yabolman wytrzeźwiał. Gwałtownie i boleśnie. Zawsze odczuwał ból, kiedy był trzeźwy. Dlatego rzadko pozwalał sobie na ten stan.
Chociaż, szczerze mówiąc, to właściwie nie był ból. Raczej swędzenie. Niezbyt nawet bolesne. Bardziej irytujące. A nie mógł przecież chodzić ciągle podirytowany, prawda? I do wciąż się drapać. Dlatego, jak być może zauważyliście, szedł przez życie na lekkim rauszu. I było mu z tym dobrze.
Ale tym razem wytrzeźwiał w jednej chwili.
Śmierć. No rzeczywiście, była przeraźliwie chuda. Mogła służyć jako pomoc przy nauce anatomii. Była też upiornie blada. Ale tak w końcu wyglądały wszystkie modelki, które przyjeżdżały do Mrągowa na wakacje. Opuszczały to piękne miasto równie chude, ale przynajmniej opalone na brąz. Fakt, był początek października, dawno po sezonie, ale zaraz Śmierć! Akurat!
- A gdzie kosa? – zapytał zuchowato i sięgnął do wysłużonego plecaczka. Musiał uzupełnić utracone tak nagle i nierozważnie promile. I zagłuszyć to cholerne swędzenie.
- A o! – odpowiedziała Śmierć i machnęła ręką. Świsnęło i w kościstych dłoniach pojawiła się kosa. Spora. Wielka nawet. I, jakżeby inaczej, cała czarna. Nawet ostrze, zamiast świecić srebrzyście, skrzyło się głęboką czernią. Dziwne, niby czarne, a jednak się skrzyło.
Tadeusz zamarł z ręką w plecaku. A więc jednak! Koniec.
- Serce czy wątroba? – zapytał.
- Słucham? – Śmierć nie zrozumiała.
- No, serce czy wątroba? Na coś przecież muszę umrzeć, skoro się już fatygowałaś.
- Coś ty, Jabolku! Ja nie po ciebie. Wiesz przecież – wskazała na koślawy napis na ramonesce – …not dead.
Yabolman odetchnął z ulgą. Wyciągnął rękę z plecaka. Zębami ściągnął korek i upił kilka łyków „OKKW”. Solidnych łyków. Wreszcie, całkowicie już uspokojony, zagadnął konwersacyjnym tonem:
- W takim razie, czemu zawdzięczam ten zaszczyt?
- A tak po prostu, przechodziłam obok i pomyślałam, że zajrzę.
- To miłe.
- Prawda?
Zapadła cisza. Niezręczna.
- Masz tu w okolicy coś do załatwienia – Tadeusz nie lubił ciszy. Zwłaszcza niezręcznej. – Jakieś, tego… zlecenie.
- Och, wiesz, w moim fachu zawsze jest coś do roboty.
No tak, wiedział. Czytał czasem gazety, parę razy usiadł przypadkiem na pilocie i włączył telewizor w porze wiadomości. Rzeczywiście, miała co robić. Ale przecież…
- Wiesz, tak myślę… Siedzimy sobie tutaj … Czy to znaczy, że ludzie przestali umierać? Bo to już tak z piętnaście minut gadamy, a podobno co minutę, na całym świecie, no wiesz…
- Wiem, wiem. Nikt nie wie lepiej ode mnie. Coś ty, umierają.
- Ale to chyba niemożliwe. Tak bez ciebie.
- A jednak!
- Niepojęte.
- No właśnie.
I znowu cisza. Tadeusz odłożył pustą butelkę i ponownie sięgnął do plecaczka.
- Może łysia? – zaproponował.
- Bardzo chętnie. – wyciągnęła spod peleryny plastikowy kubeczek.
Polał. Wypili. Polał znowu.
Pół godziny później, przypadkowy spacerowicz, zobaczył dwie postacie siedzące na brzegu jeziora i kiwające się miarowo. I wrzeszczące w niebogłosy.
- Wszyscy pokutujemyyyyyyy! Za to, że żyjemyyyyyyyy! Jeszcze!

P.S. W nawiązaniu do cytatu na początku epizodu, chciałem jeszcze dodać, że Śmierć nadeszła od strony amfiteatru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz