"On kochał ją i ona go kochała” - PSY
WOJNY
Wiosna
to dziwna pora roku. Ludzie głupieją. Szczególnie w maju. Łażą po parkach
trzymając się za ręce i zaglądając sobie głęboko w oczy. Parami (ci nastawieni
bardziej tradycyjnie) bądź w większych grupach obsiadają wszelkie dostępne
ławeczki i godzinami cytują Szymborską. Albo Michała Wiśniewskiego. Tego
drugiego znacznie częściej. We wszystkich zacisznych miejscach robi się tłoczno
i hałaśliwie. A biedny superbohater nie ma gdzie przykucnąć i napić się winka. Życie,
kurwa, jest nowelą.
***
Yabolman
nie mógł zasnąć. Pierwszy raz odkąd pamiętał. Zawsze zasypiał ledwie głowa
opadła mu na poduszkę. Często nawet zanim zdążyła opaść. Ba, zdarzało się, że w
ogóle nie docierał w pobliże poduszki. Ani nawet w pobliże domu. Ale bez
względu na okoliczności i okolicę zasypiał bez trudu i spał jak kamień dopóki
nie obudziło go pragnienie.
A teraz
leżał i liczył gwiazdy. Nie zwracał uwagi na upojny zapach rosnącego opodal
bzu. Siarka nieco stępiła jego węch i choć otwarte winko wyczuwał z odległości
trzech kilometrów (zamknięte z kilometra, jeśli tylko się skupił), inne wonie z
trudem torowały sobie drogę do jego zmysłów. Ukryty gdzieś w gałęziach słowik
darł dziób, próbując zwrócić na siebie uwagę. Daremnie. Tadeusz z reguły
ignorował melodie, których nie dawało się zagrać na trzech akordach. Gapił się
w niebo i nie zwracał uwagi na to co działo się wokół niego.
Nie
widział małolata wracającego do domu z udanej, sadząc po minie, randki.
Nie widział dwóch cieni opadających niespodziewanie na rozmarzonego dzieciaka.
Nie słyszał dźwięków towarzyszących krótkiemu, lecz najwyraźniej dość
konkretnemu łomotowi. Nie dostrzegł też blasku księżyca odbijającego się w
metalowym koszu na śmieci.
***
W tym
samym mniej więcej czasie załamana Beerwoman wpatrywała się w swoje odbicie w
lustrze.
Pół
dnia spędziła w niewielkim butiku. Przymierzyła wszystko co znalazła na
wieszakach. Sprzedawca był zachwycony. Miewał już klientki ogarnięte szałem
zakupów. Nawet dość często. Ale wszystkie, przynajmniej do tej pory,
przebierając się korzystały z niewielkiej kabinki zasłoniętej ciemnoniebieską
kotarą. Ta, najwyraźniej nie chciała tracić czasu. W pierwszej chwili z
niepokojem pomyślał o swoim ciśnieniu. A potem przestał myśleć i tylko chłonął
widoki. Kiedy, po kilku godzinach, Marysia opuszczała sklepik, zdołał jedynie
wychrypieć: “Dziękuję i zapraszam ponownie”. I było to jedyne w historii handlu
szczere zdanie jakie klient usłyszał z ust sprzedawcy.
A
biedna Beerwoman zastanawiała się teraz po jaką właściwie ciężką cholerę
kupiła tę kretyńską sukienkę w drobne, błękitne kwiatki. Patrzyła w lustro i
nie wierzyła w to co widzi.
A gdyby
spojrzała w okno dostrzegłaby z pewnością ciemną postać, która na murze
sąsiedniego budynku kończyła właśnie malować wielki napis: “Toruń pomźcimy”.
***
Yabolman
jakoś tak bez przekonania dłubał w talerzu. Zgadzał się oczywiście z opinią, że
życie jest zbyt krótkie aby tracić czas na gryzienie, ale mimo to lubił coś od
czasu do czasu przekąsić. Z tym, że ostatnio dziwnie nie miał apetytu. A
przecież klopsiki w sosie pomidorowym były przepyszne. Tak przynajmniej było
napisane na słoiku. Westchnął zrezygnowany i sięgnął po winko.
-
Kłopoty ze spaniem... Brak apetytu... Grypa mnie chyba rozbiera – myślał
ściągając zębami kapsel. Zrobił łyka. Potem drugiego. Odprężył się nieco.
- Co
tam – mruczał opróżniając butelkę. Witaminy przyjemnie łaskotały go w
podniebienie – Jakoś wytrzymam kilka dni bez jedzenia. Najważniejsze są płyny.
Dużo płynów. A wyśpię się jak mnie zakopią.
Wyraźnie
podniesiony na duchu popatrzył na pokój zastawiony gęsto “Łzami Sołtysa”.
Zrobił ostatnio spory zapasik i teraz mógł przez jakiś czas nie wychodzić z
domu. Grunt to przeczekać chorobę. Wyciągnął się na materacu i zaczął czytać
nowy tom przygód Jakuba Wędrowycza.
W sumie
to trochę szkoda, że nie wyszedł z domu. Być może zastanowiłby go brak
młodzieży w wieku szkolnym na ulicach Mrągowa. Nieliczne nastolatki
przemykały chyłkiem pod murami domów rozglądając się trwożnie dokoła. Ale nikt
nie zwracał na to szczególnej uwagi.
***
Zdesperowana
Beerwoman sięgnęła po stojącą pod zlewem butelkę z denaturatem. Wiedziała, że
to ostateczność, ale wszelkie inne sposoby zawiodły. Najpierw przez prawie
godzinę mazała sobie twarz różnymi pudrami, podkładami, cieniami, kredkami i
szminkami, których nazw na dobrą sprawę nie potrafiła nawet wymówić. Kolejne
kilka godzin zajęły jej bezowocne próby zmycia tego całego badziewia.
Najpierw
wodą, zimną i gorącą.
Później
była woda z mydłem. Płyn do naczyń. Jeszcze później, sama nie wiedziała
dlaczego, sok z kiszonych ogórków. Podobno potrafi czynić cuda, ale widocznie w
innych okolicznościach. Nic nie pomagało. Jej twarz, po wszystkich tych
działaniach, wyglądała jak sen pijanego wizażysty - paranoika. Nawet Picasso
uznałby jej dokonania za zbyt ekstrawaganckie. Przez chwilę zastanawiała się
nad pumeksem, ale uznała to rozwiązanie za zbyt radykalne. Jeżeli nie pomoże
denaturat, to w piwnicy jest jeszcze trochę rozpuszczalnika. Tylko jak w takim
stanie iść do piwnicy? Co będzie jeśli ktoś ją zobaczy? I Beerwoman została w
domu, pracowicie trąc twarz denaturatem.
A
powinna była jednak zejść na dół.
***
Kilka
ubranych na czarno osób dość szczelnie wypełniało niewielką piwnicę.
-
Otwieram kolejne zebranie Tajnej Rady Ukrzywdzonych Pedagogów – zagaił Fizyk.
- Ja w
kwestii formalnej – wpadła mu w słowo Chemiczka – chodzi o nazwę naszej
organizacji. Czy koledzy nie uważają, że “TRUP” brzmi nieco niepoważnie. I
zupełnie nieadekwatnie do przyświecających nam idei.
-
Rzeczywiście, teraz kiedy koleżanka o tym wspomniała, wydaje się, że istotnie,
nie był to najlepszy pomysł – Fizyk był nieco zafrasowany – ale czy ktoś z
szanownego grona ma jakieś alternatywne propozycje.
Polonistka
milczała, rozpaczliwie próbując przypomnieć sobie znaczenie słów “adekwatny” i
“alternatywny”. Matematyk, który mimo wpełzającej powoli na kark
pięćdziesiątki, ciągle (choć w tajemnicy) czytał komiksy, nieśmiało podniósł w
górę dwa palce.
-
Nazwijmy się – dla spotęgowania efektu zawiesił na chwilę głos – “Fantastic
Four”!
-
“Fantastyczna Czwórka”? – Anglista spojrzał na niego zdziwiony. – Kolega raczy
chyba żartować?
Pozostali
patrzyli na Matematyka z wyraźną dezaprobatą. Wuefista liczył szybko na
schowanych za plecami palcach.
- Ale
nas jest siedmioro – podzielił się ze wszystkimi efektami swoich obliczeń.
-
“Siedmiu Wspaniałych” – zawołała z entuzjazmem Katechetka, która uwielbiała
historie o silnych mężczyznach, choć lansowane przez nią wzorce wydawały się
nieco anachroniczne.
Rozległo
się sześć pełnych rezygnacji, ciężkich westchnień. Gdyby nie Anglista,
najwyraźniej zadurzony w młodej Katechetce, ta ostatnia nigdy nie znalazłaby
się w gronie “prawdziwych nauczycieli”.
-
Eureka! – Matematyk dokonał w myślach błyskawicznego remanentu swojej bogatej
biblioteczki – “The Avengers”!
- Ja
bym proponował, żeby jednak po polsku – Wuefista sprawiał wrażenie nieco
zagubionego – żeby wszyscy wiedzieli o co chodzi.
-
Słusznie – poparła kolegę równie zagubiona Polonistka – nie powinniśmy bez
potrzeby zaśmiecać ojczystego języka.
- A zatem
“Mściciele” – podsumował Anglista. Rozległy się pełne aprobaty, choć siłą
rzeczy nieco wyciszone brawa. Konspiracja ma w końcu swoje prawa.
***
Z oczu
Yabolmana wyzierał twórczy obłęd. Szczególnie z lewego, prawe bowiem prawie
całkowicie zasłaniał potężny siniak. Uderzenie natchnienia było równie
niespodziewane, co silne. Tadeusz pisał wiersz! O miłości! W założeniu miało to
być wyznanie w formie sonetu. Tymczasem kończył już zapisywać trzeci zeszyt (64
kartki w kratkę) i ciągle nie udawało mu się dotrzeć do sedna. Pobłądził gdzieś
w okolicach karminu ust i błękitu oczu. Plątał się przez kilka stron zanim
postanowił zejść niżej. Przy sutkach jak wisienki stwierdził, że całość zaczyna
niebezpiecznie zalatywać pornografią i przerwał. Zresztą i tak musiał wziąć
zimny prysznic. Potem próbował skupić się przez chwilę na aspekcie
astronomicznym. Z księżycem i gwiazdami jakoś mu poszło, ale potem wdał się
niepotrzebnie w jakieś dywagacje na temat Mlecznej Drogi i komety Halleya.
Pomyliło mu się z Harleyem, przez co musiał wykreślić cały fragment o gangach
motocyklowych. Całkiem zresztą udany. Powrót do tematu zajął mu kolejne kilka
stron. Rozsądnie pominął stromizny piersi i ześliznąwszy się z gracją po
płaskim brzuchu ugrzązł w okolicach ud. Ściskał długopis w spoconych dłoniach i
zastanawiał się jak poetycko wypełnić przestrzeń pomiędzy pępkiem a drobnymi
stópkami. Drżenie rąk naprowadziło go na drżenie serca. Przeszedł więc do
podrobów. Całość zaczynała mocno trącić tanim horrorem. Postanowił, na wszelki
wypadek, skończyć z anatomią. Było to o tyle trudne, że to właśnie szczegóły
anatomiczne miał ciągle przed oczami. Chociaż może określenie “szczegóły”
niezbyt trafnie oddaje walory opisywanej przez natchnionego poetę postaci.
Dopił winko i otworzywszy następne ponownie zanurzył się w otchłanie mąk
twórczych. Całkowicie ignorując resztę świata.
Na
świecie, a przynajmniej w Mrągowie, mimo pozornej ciszy działo się sporo.
***
Zdania
“Mścicieli” były podzielone.
Matematyk
uważał, że Fizyk wygląda jak reaktor w Czarnobylu na pięć sekund przed
eksplozją.
Katechetce,
która zaczytywała się w dziewiętnastowiecznych romansidłach, kojarzył się
raczej ze światełkiem nad drzwiami lupanaru. Bohaterki jej lektur prawie zawsze
trafiały do takich przybytków, a czerwone latarnie były stałym elementem ich
wyposażenia. Przybytków, ma się rozumieć, nie bohaterek.
-
Proszę państwa – Fizyk nie krzyczał (konspiracja), ale jego szept chwilami był
gorszy od krzyku. – Mam kilka pytań do Sekcji Propagandy.
- Do
mnie? – Sekcja Propagandy, znana poza organizacją jako Polonistka, była
wyraźnie zaskoczona. I nie mniej wyraźnie przestraszona.
- Do
pani, koleżanko. Pani zadaniem było rozpropagowanie wśród mieszkańców naszego
miasta przyświecających “Mścicielom” idei. Mniejsza już o formę jaką pani
wybrała, ale treść, droga koleżanko, treść... – tu rzucił na stół kilka
wykonanych polaroidem zdjęć.
Wszystkie
bez wyjątku przedstawiały pokryte koślawym grafitti mury.
-
“Rence precz od profesorów”, “Toruń pomźcimy”, “Kosze na źmieci, czapki na
głowy” – czytała Chemiczka przeglądając kolejne fotografie.
-
Bardzo dobre – ocenił zaglądający jej przez ramię Wuefista. – Krótkie,
treściwe, bardzo dobre.
Chemiczka
spojrzała na niego z politowaniem. A potem ze współczuciem na Polonistkę.
-
Biedactwo – westchnęła i delikatnie poklepała ją po ramieniu.
- Ale o
co chodzi? – nie rozumiała Sekcja Propagandy – owszem, jest troszkę krzywo, ale
to dlatego, że było ciemno...
-
Troszkę krzywo?! – zagrzmiał, z konieczności szeptem, Fizyk. – Rence?!
Pomźcimy?! Źmieci?! Cóż to ma, do diaska, znaczyć koleżanko?!
- Ja
nie wiem... nie rozumiem... ja się starałam... – usta Polonistki wygięły się w
malowniczą podkówkę.
- Jak
można zrobić tyle błędów ortograficznych w kilku krótkich zdaniach? – zdziwił
się Anglista, do którego dopiero teraz dotarły zrobione przez Fizyka zdjęcia.
Wszyscy
zaczęli mruczeć z oburzeniem. Szczególnie Wuefista, który zorientował się
poniewczasie jak bardzo się wygłupił. Polonistka szlochała.
-
Koleżanko – Fizyk gwałtownym ruchem uciszył zebranych – czekamy na wyjaśnienia.
- Bo
ja... ja... – jąkała się zapłakana specjalistka od propagandy – ja jestem
dyslektyczką!
Zebranym
opadły ręce.
- A co
z Sekcją Perswazji Bezpośredniej? - Matematyk podjął desperacką próbę zmiany tematu.
O
dziwo, udało się. Wuefista, który wymyślił niebanalną nazwę sekcji i który
dowodził należącym do niej Anglistą, napęczniał lekko z dumy i zaczął meldować:
-
Podjętych akcji - siedemnaście. Skutecznych – szesnaście...
- To
znaczy, że co? – Chemiczka miała brzydki zwyczaj przerywania innym w połowie
zdania.
- To
znaczy, że wlazłem w psią kupę, pośliznąłem się i wpadłem do stawu. Kolega
musiał mnie ratować a obiekt w tym czasie zdołał uciec – wyjaśnił lekko
zażenowany Anglista.
Znowu
zapanowało niezręczne milczenie. Fizyk, który niejedno już zebranie prowadził,
doszedł do wniosku, że nadeszła już pora na jakieś podsumowanie.
-
Myślę, proszę koleżeństwa, że wszyscy zaczynamy już zauważać pewne skutki
działalności naszej organizacji.
-
Uczniowie przestali klepać mnie po pupie – wyrwało się Katechetce.
Pozostali
spojrzeli na nią zastawiając się czy to co słyszeli w jej głosie to była ulga,
czy też może raczej żal.
- No
tak... o czym to ja... aha! W czasie zajęć panuje cisza...
- I nie
mówią już: “choć do nas maleńka, zrobimy ci dobrze” – nie wiadomo czy
Katechetka mówiła do wszystkich, czy tylko do siebie.
- ...na
przerwach jest spokój... – kontynuował Fizyk.
- A
Mietek z trzeciej LO nie rozpina już spodni na lekcjach i nie...
- Tak
czy inaczej – Fizyk postanowił zignorować wyznania młodszej koleżanki – jeśli
nawet uczniowie nas nie szanują, to przynajmniej zaczęli nas się bać. A raczej
boją się tajemniczych “Mścicieli”. Co w sumie – zarechotał cichutko, ale jakoś
tak złowieszczo – na jedno wychodzi. Oby tak dalej. Dziś Mrągowo. Jutro cała
Polska. Pojutrze cały świat!
***
Niektóre
zioła zbierane przy pełni księżyca mają przedziwne, magiczne wręcz właściwości.
Beerwoman przeczytała o tym w jakiejś durnej książce o czarownicach. Łaziła
teraz na czworakach po lesie i zrywała różne chwasty w nadziei, że któryś z
nich okaże się tym cholernym lubczykiem. Na ziołach nie znała się zupełnie. To
znaczy znała dość dobrze jedno ziele, które okazywało się bardzo pomocne w
różnych sytuacjach. Czasami było wręcz nieodzowne. Nie była jednak pewna czy w
tym konkretnym wypadku będzie na miejscu.
Pełzała
więc między drzewami i mamrotała pod nosem. Nie znała wprawdzie żadnych
stosownych zaklęć, jednakże od chwili kiedy po ciemku wlazła w pokrzywy, klęła
bez przerwy. Niby nie to samo, ale może się sprawdzi. Gdyby ktoś zapytał ją po
co jej właściwie ten lubczyk, zapewne nie umiałaby odpowiedzieć. Cóż, nawet
superbohaterowie mają prawo postępować czasem nieco irracjonalnie.
***
Tadeusz
stał nad brzegiem jeziora i rozmawiał z drzewem. Nie pierwszy z resztą raz. Ale
pierwszy raz drzewo odpowiadało. Ba, żeby tylko odpowiadało. Wrzeszczało na
niego. I poniekąd miało rację.
- A
gdybym tak ja podszedł do ciebie w środku nocy i zaczął sikać ci na nogę? Nie
wkurzyłbyś się?
-
Wkurzyłbym – odpowiedział potulnie Yabolman. Cofał się powolutku i myślał o
różnych rzeczach, które robił w lesie. Było mu coraz bardziej głupio.
- Albo
gdybym wziął scyzoryk i wyrył ci na zadku: “Kocham Beerwoman”, podobałoby ci
się to?
- Nie
podobało. – To rzeczywiście było szczeniackie zagranie, ale nie mógł się
powstrzymać.
Drzewo
krzyczało o ekologii, lasach tropikalnych i papierze toaletowym, ale Tadeusz
już go nie słyszał. Potknął się o coś i jak długi rymnął na ziemię. Owo “coś”
oblepione było błotem i kilkoma bardzo rzadkimi okazami leśnego runa, dyszało
ciężko i klęło jak szewc. A przy bliższych oględzinach okazało się...
-
Marysia! – zawołał Yabolman.
-
Tadeusz! – zawołała Beerwoman.
Stali
przez chwilę i patrzyli na siebie kompletnie zaskoczeni. A potem błyskawicznie
pozbyli się krępujących ruchy ubrań i wśród pełnych zadowolenia westchnień
opadli na trawę. Drzewa skromnie odwróciły wzrok. Czy co tam akurat mają
drzewa.
No
i już. Koniec. A gdzie w tym wszystkim science – fiction? Zapewniam Cię, że
było im fantastycznie. Yaboman, zajęty bez reszty Beerwoman, nie spotkał nigdy
Mścicieli. Nie wiedział nawet o ich istnieniu. Zresztą ci ostatni wkrótce
zawiesili działalność. Ale pozostali czujni. Zastanów się zanim rzucisz
papierową kulką w nauczyciela.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz