piątek, 1 czerwca 2012

Punk Tadeusz. Epizod dziesiąty


 "On kochał ją i ona go kochała” - PSY WOJNY
Wiosna to dziwna pora roku. Ludzie głupieją. Szczególnie w maju. Łażą po parkach trzymając się za ręce i zaglądając sobie głęboko w oczy. Parami (ci nastawieni bardziej tradycyjnie) bądź w większych grupach obsiadają wszelkie dostępne ławeczki i godzinami cytują Szymborską. Albo Michała Wiśniewskiego. Tego drugiego znacznie częściej. We wszystkich zacisznych miejscach robi się tłoczno i hałaśliwie. A biedny superbohater nie ma gdzie przykucnąć i napić się winka. Życie, kurwa, jest nowelą.
***
Yabolman nie mógł zasnąć. Pierwszy raz odkąd pamiętał. Zawsze zasypiał ledwie głowa opadła mu na poduszkę. Często nawet zanim zdążyła opaść. Ba, zdarzało się, że w ogóle nie docierał  w pobliże poduszki. Ani nawet w pobliże domu. Ale bez względu na okoliczności i okolicę zasypiał bez trudu i spał jak kamień dopóki nie obudziło go pragnienie.
A teraz leżał i liczył gwiazdy. Nie zwracał uwagi na upojny zapach rosnącego opodal bzu. Siarka nieco stępiła jego węch i choć otwarte winko wyczuwał z odległości trzech kilometrów (zamknięte z kilometra, jeśli tylko się skupił), inne wonie z trudem torowały sobie drogę do jego zmysłów. Ukryty gdzieś w gałęziach słowik darł dziób, próbując zwrócić na siebie uwagę. Daremnie. Tadeusz z reguły ignorował melodie, których nie dawało się zagrać na trzech akordach. Gapił się w niebo i nie zwracał uwagi na to co działo się wokół niego.
Nie widział małolata wracającego  do domu z udanej, sadząc po minie, randki. Nie widział dwóch cieni opadających niespodziewanie na rozmarzonego dzieciaka. Nie słyszał dźwięków towarzyszących krótkiemu, lecz najwyraźniej dość konkretnemu łomotowi. Nie dostrzegł też blasku księżyca odbijającego się w metalowym koszu na śmieci.
***
W tym samym mniej więcej czasie załamana Beerwoman wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze.
Pół dnia spędziła w niewielkim butiku. Przymierzyła wszystko co znalazła na wieszakach. Sprzedawca był zachwycony. Miewał już klientki ogarnięte szałem zakupów. Nawet dość często. Ale wszystkie, przynajmniej do tej pory, przebierając się korzystały z niewielkiej kabinki zasłoniętej ciemnoniebieską kotarą. Ta, najwyraźniej nie chciała tracić czasu. W pierwszej chwili z niepokojem pomyślał o swoim ciśnieniu. A potem przestał myśleć i tylko chłonął widoki. Kiedy, po kilku godzinach, Marysia opuszczała sklepik, zdołał jedynie wychrypieć: “Dziękuję i zapraszam ponownie”. I było to jedyne w historii handlu szczere zdanie jakie klient usłyszał z ust sprzedawcy.
A biedna Beerwoman zastanawiała się teraz  po jaką właściwie ciężką cholerę kupiła tę kretyńską sukienkę w drobne, błękitne kwiatki. Patrzyła w lustro i nie wierzyła w to co widzi.
A gdyby spojrzała w okno dostrzegłaby z pewnością ciemną postać, która na murze sąsiedniego budynku kończyła właśnie malować wielki napis: “Toruń pomźcimy”.
***
Yabolman jakoś tak bez przekonania dłubał w talerzu. Zgadzał się oczywiście z opinią, że życie jest zbyt krótkie aby tracić czas na gryzienie, ale mimo to lubił coś od czasu do czasu przekąsić. Z tym, że ostatnio dziwnie nie miał apetytu. A przecież klopsiki w sosie pomidorowym były przepyszne. Tak przynajmniej było napisane na słoiku. Westchnął zrezygnowany i sięgnął po winko.
- Kłopoty ze spaniem... Brak apetytu... Grypa mnie chyba rozbiera – myślał ściągając zębami kapsel. Zrobił łyka. Potem drugiego. Odprężył się nieco.
- Co tam – mruczał opróżniając butelkę. Witaminy przyjemnie łaskotały go w podniebienie – Jakoś wytrzymam kilka dni bez jedzenia. Najważniejsze są płyny. Dużo płynów. A wyśpię się jak mnie zakopią.
Wyraźnie podniesiony na duchu popatrzył na pokój zastawiony gęsto “Łzami Sołtysa”. Zrobił ostatnio spory zapasik i teraz mógł przez jakiś czas nie wychodzić z domu. Grunt to przeczekać chorobę. Wyciągnął się na materacu i zaczął czytać nowy tom przygód Jakuba Wędrowycza.
W sumie to trochę szkoda, że nie wyszedł z domu. Być może zastanowiłby go brak młodzieży  w wieku szkolnym na ulicach Mrągowa. Nieliczne nastolatki przemykały chyłkiem pod murami domów rozglądając się trwożnie dokoła. Ale nikt nie zwracał na to szczególnej uwagi.
***
Zdesperowana Beerwoman sięgnęła po stojącą pod zlewem butelkę z denaturatem. Wiedziała, że to ostateczność, ale wszelkie inne sposoby zawiodły. Najpierw przez prawie godzinę mazała sobie twarz różnymi pudrami, podkładami, cieniami, kredkami i szminkami, których nazw na dobrą sprawę nie potrafiła nawet wymówić. Kolejne kilka godzin zajęły jej bezowocne próby zmycia tego całego badziewia.
Najpierw wodą, zimną i gorącą.
Później była woda z mydłem. Płyn do naczyń. Jeszcze później, sama nie wiedziała dlaczego, sok z kiszonych ogórków. Podobno potrafi czynić cuda, ale widocznie w innych okolicznościach. Nic nie pomagało. Jej twarz, po wszystkich tych działaniach, wyglądała jak sen pijanego wizażysty - paranoika. Nawet Picasso uznałby jej dokonania za zbyt ekstrawaganckie. Przez chwilę zastanawiała się nad pumeksem, ale uznała to rozwiązanie za zbyt radykalne. Jeżeli nie pomoże denaturat, to w piwnicy jest jeszcze trochę rozpuszczalnika. Tylko jak w takim stanie iść do piwnicy? Co będzie jeśli ktoś ją zobaczy? I Beerwoman została w domu, pracowicie trąc twarz denaturatem.
A powinna była jednak zejść na dół.
***
Kilka ubranych na czarno osób dość szczelnie wypełniało niewielką piwnicę.
- Otwieram kolejne zebranie Tajnej Rady Ukrzywdzonych Pedagogów – zagaił Fizyk.
- Ja w kwestii formalnej – wpadła mu w słowo Chemiczka – chodzi o nazwę naszej organizacji. Czy koledzy nie uważają, że “TRUP” brzmi nieco niepoważnie. I zupełnie nieadekwatnie do przyświecających nam idei.
- Rzeczywiście, teraz kiedy koleżanka o tym wspomniała, wydaje się, że istotnie, nie był to najlepszy pomysł – Fizyk był nieco zafrasowany – ale czy ktoś z szanownego grona ma jakieś alternatywne propozycje.
Polonistka milczała, rozpaczliwie próbując przypomnieć sobie znaczenie słów “adekwatny” i “alternatywny”. Matematyk, który mimo wpełzającej powoli na kark pięćdziesiątki, ciągle (choć w tajemnicy) czytał komiksy, nieśmiało podniósł w górę dwa palce.
- Nazwijmy się – dla spotęgowania efektu zawiesił na chwilę głos – “Fantastic Four”!
- “Fantastyczna Czwórka”? – Anglista spojrzał na niego zdziwiony. – Kolega raczy chyba żartować?
Pozostali patrzyli na Matematyka z wyraźną dezaprobatą. Wuefista liczył szybko na schowanych za plecami palcach.
- Ale nas jest siedmioro – podzielił się ze wszystkimi efektami swoich obliczeń.
- “Siedmiu Wspaniałych” – zawołała z entuzjazmem Katechetka, która uwielbiała historie o silnych mężczyznach, choć lansowane przez nią wzorce wydawały się nieco anachroniczne.
Rozległo się sześć pełnych rezygnacji, ciężkich westchnień. Gdyby nie Anglista, najwyraźniej zadurzony w młodej Katechetce, ta ostatnia nigdy nie znalazłaby się w gronie “prawdziwych nauczycieli”.
- Eureka! – Matematyk dokonał w myślach błyskawicznego remanentu swojej bogatej biblioteczki – “The Avengers”!
- Ja bym proponował, żeby jednak po polsku – Wuefista sprawiał wrażenie nieco zagubionego – żeby wszyscy wiedzieli o co chodzi.
- Słusznie – poparła kolegę równie zagubiona Polonistka – nie powinniśmy bez potrzeby zaśmiecać ojczystego języka.
- A zatem “Mściciele” – podsumował Anglista. Rozległy się pełne aprobaty, choć siłą rzeczy nieco wyciszone brawa. Konspiracja ma w końcu swoje prawa.
***
Z oczu Yabolmana wyzierał twórczy obłęd. Szczególnie z lewego, prawe bowiem prawie całkowicie zasłaniał potężny siniak. Uderzenie natchnienia było równie niespodziewane, co silne. Tadeusz pisał wiersz! O miłości! W założeniu miało to być wyznanie w formie sonetu. Tymczasem kończył już zapisywać trzeci zeszyt (64 kartki w kratkę) i ciągle nie udawało mu się dotrzeć do sedna. Pobłądził gdzieś w okolicach karminu ust i błękitu oczu. Plątał się przez kilka stron zanim postanowił zejść niżej. Przy sutkach jak wisienki stwierdził, że całość zaczyna niebezpiecznie zalatywać pornografią i przerwał. Zresztą i tak musiał wziąć zimny prysznic. Potem próbował skupić się przez chwilę na aspekcie astronomicznym. Z księżycem i gwiazdami jakoś mu poszło, ale potem wdał się niepotrzebnie w jakieś dywagacje na temat Mlecznej Drogi i komety Halleya. Pomyliło mu się z Harleyem, przez co musiał wykreślić cały fragment o gangach motocyklowych. Całkiem zresztą udany. Powrót do tematu zajął mu kolejne kilka stron. Rozsądnie pominął stromizny piersi i ześliznąwszy się z gracją po płaskim brzuchu ugrzązł w okolicach ud. Ściskał długopis w spoconych dłoniach i zastanawiał się jak poetycko wypełnić przestrzeń pomiędzy pępkiem a drobnymi stópkami. Drżenie rąk naprowadziło go na drżenie serca. Przeszedł więc do podrobów. Całość zaczynała mocno trącić tanim horrorem. Postanowił, na wszelki wypadek, skończyć z anatomią. Było to o tyle trudne, że to właśnie szczegóły anatomiczne miał ciągle przed oczami. Chociaż może określenie “szczegóły” niezbyt trafnie oddaje walory opisywanej przez natchnionego poetę postaci. Dopił winko i otworzywszy następne ponownie zanurzył się w otchłanie mąk twórczych. Całkowicie ignorując resztę świata.
Na świecie, a przynajmniej w Mrągowie, mimo pozornej ciszy działo się sporo.
***
Zdania “Mścicieli” były podzielone.
Matematyk uważał, że Fizyk wygląda jak reaktor w Czarnobylu na pięć sekund przed eksplozją.
Katechetce, która zaczytywała się w dziewiętnastowiecznych romansidłach,  kojarzył się raczej ze światełkiem nad drzwiami lupanaru. Bohaterki jej lektur prawie zawsze trafiały do takich przybytków, a czerwone latarnie były stałym elementem ich wyposażenia. Przybytków, ma się rozumieć, nie bohaterek.
- Proszę państwa – Fizyk nie krzyczał (konspiracja), ale jego szept chwilami był gorszy od krzyku. – Mam kilka pytań do Sekcji Propagandy.
- Do mnie? – Sekcja Propagandy, znana poza organizacją jako Polonistka, była wyraźnie zaskoczona. I nie mniej wyraźnie przestraszona.
- Do pani, koleżanko. Pani zadaniem było rozpropagowanie wśród mieszkańców naszego miasta przyświecających “Mścicielom” idei. Mniejsza już o formę jaką pani wybrała, ale treść, droga koleżanko, treść... – tu rzucił na stół kilka wykonanych polaroidem zdjęć.
Wszystkie bez wyjątku przedstawiały pokryte koślawym grafitti mury.
- “Rence precz od profesorów”, “Toruń pomźcimy”, “Kosze na źmieci, czapki na głowy” – czytała Chemiczka przeglądając kolejne fotografie.
- Bardzo dobre – ocenił zaglądający jej przez ramię Wuefista. – Krótkie, treściwe, bardzo dobre.
Chemiczka spojrzała na niego z politowaniem. A potem ze współczuciem na Polonistkę.
- Biedactwo – westchnęła i delikatnie poklepała ją po ramieniu.
- Ale o co chodzi? – nie rozumiała Sekcja Propagandy – owszem, jest troszkę krzywo, ale to dlatego, że było ciemno...
- Troszkę krzywo?! – zagrzmiał, z konieczności szeptem, Fizyk. – Rence?! Pomźcimy?! Źmieci?! Cóż to ma, do diaska,  znaczyć koleżanko?!
- Ja nie wiem... nie rozumiem... ja się starałam... – usta Polonistki wygięły się w malowniczą podkówkę.
- Jak można zrobić tyle błędów ortograficznych w kilku krótkich zdaniach? – zdziwił się Anglista, do którego dopiero teraz dotarły zrobione przez Fizyka zdjęcia.
Wszyscy zaczęli mruczeć z oburzeniem. Szczególnie Wuefista, który zorientował się poniewczasie jak bardzo się wygłupił. Polonistka szlochała.
- Koleżanko – Fizyk gwałtownym ruchem uciszył zebranych – czekamy na wyjaśnienia.
- Bo ja... ja... – jąkała się zapłakana specjalistka od propagandy – ja jestem dyslektyczką!
Zebranym opadły ręce.
- A co z Sekcją Perswazji Bezpośredniej? - Matematyk podjął desperacką próbę zmiany tematu.
O dziwo, udało się. Wuefista, który wymyślił niebanalną nazwę sekcji i który dowodził należącym do niej Anglistą, napęczniał lekko z dumy i zaczął meldować:
- Podjętych akcji - siedemnaście. Skutecznych – szesnaście...
- To znaczy, że co? – Chemiczka miała brzydki zwyczaj przerywania innym w połowie zdania.
- To znaczy, że wlazłem w psią kupę, pośliznąłem się i wpadłem do stawu. Kolega musiał mnie ratować a obiekt w tym czasie zdołał uciec – wyjaśnił lekko zażenowany Anglista.
Znowu zapanowało niezręczne milczenie. Fizyk, który niejedno już zebranie prowadził, doszedł do wniosku, że nadeszła już pora na jakieś podsumowanie.
- Myślę, proszę koleżeństwa, że wszyscy zaczynamy już zauważać pewne skutki działalności naszej organizacji.
- Uczniowie przestali klepać mnie po pupie – wyrwało się Katechetce.
Pozostali spojrzeli na nią zastawiając się czy to co słyszeli w jej głosie to była ulga, czy też może raczej żal.
- No tak... o czym to ja... aha! W czasie zajęć panuje cisza...
- I nie mówią już: “choć do nas maleńka, zrobimy ci dobrze” – nie wiadomo czy Katechetka mówiła do wszystkich, czy tylko do siebie.
- ...na przerwach jest spokój... – kontynuował Fizyk.
- A Mietek z trzeciej LO nie rozpina już spodni na lekcjach i nie...
- Tak czy inaczej – Fizyk postanowił zignorować wyznania młodszej koleżanki – jeśli nawet uczniowie nas nie szanują, to przynajmniej zaczęli nas się bać. A raczej boją się tajemniczych “Mścicieli”. Co w sumie – zarechotał cichutko, ale jakoś tak złowieszczo – na jedno wychodzi. Oby tak dalej. Dziś Mrągowo. Jutro cała Polska. Pojutrze cały świat!
***
Niektóre zioła zbierane przy pełni księżyca mają przedziwne, magiczne wręcz właściwości. Beerwoman przeczytała o tym w jakiejś durnej książce o czarownicach. Łaziła teraz na czworakach po lesie i zrywała różne chwasty w nadziei, że któryś z nich okaże się tym cholernym lubczykiem. Na ziołach nie znała się zupełnie. To znaczy znała dość dobrze jedno ziele, które okazywało się bardzo pomocne w różnych sytuacjach. Czasami było wręcz nieodzowne. Nie była jednak pewna czy w tym konkretnym wypadku będzie na miejscu.
Pełzała więc między drzewami i mamrotała pod nosem. Nie znała wprawdzie żadnych stosownych zaklęć, jednakże od chwili kiedy po ciemku wlazła w pokrzywy, klęła bez przerwy. Niby nie to samo, ale może się sprawdzi. Gdyby ktoś zapytał ją po co jej właściwie ten lubczyk, zapewne nie umiałaby odpowiedzieć. Cóż, nawet superbohaterowie mają prawo postępować czasem nieco irracjonalnie.
***
Tadeusz stał nad brzegiem jeziora i rozmawiał z drzewem. Nie pierwszy z resztą raz. Ale pierwszy raz drzewo odpowiadało. Ba, żeby tylko odpowiadało. Wrzeszczało na niego. I poniekąd miało rację.
- A gdybym tak ja podszedł do ciebie w środku nocy i zaczął sikać ci na nogę? Nie wkurzyłbyś się?
- Wkurzyłbym – odpowiedział potulnie Yabolman. Cofał się powolutku i myślał o różnych rzeczach, które robił w lesie. Było mu coraz bardziej głupio.
- Albo gdybym wziął scyzoryk i wyrył ci na zadku: “Kocham Beerwoman”, podobałoby ci się to?
- Nie podobało. – To rzeczywiście było szczeniackie zagranie, ale nie mógł się powstrzymać.
Drzewo krzyczało o ekologii, lasach tropikalnych i papierze toaletowym, ale Tadeusz już go nie słyszał. Potknął się o coś i jak długi rymnął na ziemię. Owo “coś” oblepione było błotem i kilkoma bardzo rzadkimi okazami leśnego runa, dyszało ciężko i klęło jak szewc. A przy bliższych oględzinach okazało się...
- Marysia! – zawołał Yabolman.
- Tadeusz! – zawołała Beerwoman.
Stali przez chwilę i patrzyli na siebie kompletnie zaskoczeni. A potem błyskawicznie pozbyli się krępujących ruchy ubrań i wśród pełnych zadowolenia westchnień opadli na trawę. Drzewa skromnie odwróciły wzrok. Czy co tam akurat mają drzewa.
No i już. Koniec. A gdzie w tym wszystkim science – fiction? Zapewniam Cię, że było im fantastycznie. Yaboman, zajęty bez reszty Beerwoman, nie spotkał nigdy Mścicieli. Nie wiedział nawet o ich istnieniu. Zresztą ci ostatni wkrótce zawiesili działalność. Ale pozostali czujni. Zastanów się zanim rzucisz papierową kulką w nauczyciela.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz