“Jeszcze miliard na zbrojenia, jeszcze jeden
gwóźdź do trumny” – FORT BS
Najgorszym chyba miejscem na koncert rockowy jest asfaltowy plac w
pobliżu ruchliwego skrzyżowania. Szczególnie latem. I prawdopodobnie właśnie
dlatego koncert uświetniający obchodzone co roku na przełomie czerwca i lipca
Dni Mrągowa odbywały się właśnie w takim miejscu.
Tadeusz nie potrafił zrozumieć dlaczego nie można było ustawić sceny na,
niezbyt w końcu odległym, boisku. Nie była to jedyna rzecz, której nie potrafił
zrozumieć, ale ta akurat była dla niego w tej chwili najbardziej męcząca.
Siedział od kilku godzin na rozgrzanym asfalcie i było mu gorąco. Wino, które
popijał małymi łyczkami było ciepłe i nie przynosiło spodziewanej ochłody.
Po scenie miotała się kolejna młoda kapela. Zieleń Madrytu, czy jakoś
tak. Pod sceną kilku spoconych desperatów próbowało rozkręcić jakieś pogo. Nad
tym wszystkim unosiła się mdląca woń butaprenu. Żenada, to chyba najwłaściwsze
określenie.
Tadeusz patrzył na to i uśmiechał się z politowaniem. Dwadzieścia lat
temu było zupełnie inaczej. No, ale trzeba przyznać młodym, że przynajmniej
próbują.
- Cześć stary druhu – usłyszał nagle za swoimi plecami i poczuł mocne
uderzenie w ramię.
Odwrócił głowę zaskoczony. Od lat nikt nie nazwał go “starym druhem”. Dawni
kumple albo nie żyli, albo na jego widok przechodzili na drugą stronę ulicy. A
nowi znajomi jakoś nie mogli zdobyć się na taką poufałość.
Za nim stał uśmiechnięty szeroko facet w średnim wieku. I w garniturze.
Nawet Yabolman, który na garniturach znał się mniej niż na fizyce kwantowej,
nie mógł nie zauważyć, że był to ciuch cholernie drogi.
- Nic się nie zmieniłeś – stwierdził nieznajomy i ponownie uderzył
Tadeusza w ramię – wyglądasz dokładnie tak samo jak w osiemdziesiątym drugim.
Takie same glany, taka sama skóra...
- Nie taka sama, tylko ta sama – poprawił go odruchowo Tadeusz.
- Ha, ha, ha – zaśmiał się gościu. – Good joke, very good joke. Stary,
dobry Teddy. Nie poznajesz mnie? It’s me, Marek.
Marek. Najlepszy kumpel z VIII C. Współtowarzysz pierwszych wypraw do
Jarocina. Współzałożyciel pierwszej punkowej kapeli na Warmii i Mazurach. No,
może nie pierwszej, ale na pewno najlepszej.
- Marek? To ty żyjesz? Miałeś przysłać płyty.
Rzeczywiście. Kiedy Marek w 1983 roku wyjeżdżał z rodzicami do Stanów zaklinał
się, że jeśli tylko przeżyje (pierwszy w życiu rejs statkiem nie napawał go
zbytnim optymizmem, chociaż było to naprawdę wiele lat przed nakręceniem
“Titanica”) przyśle Tadeuszowi wszystkie dostępne na amerykańskim rynku płyty z
porządną muzyką. Ponieważ nigdy nie przysłał nawet pocztówki, wszyscy byli
przekonani, że statek którym płynął, zatonął.
Yabolman napisał nawet piosenkę o koledze, którego ciało spoczywa gdzieś
na dnie bezkresnego oceanu, a dusza beztrosko poguje pod niebiańską sceną. To
była naprawdę świetna piosenka, a jej bohater stał właśnie za Tadeuszem i śmiał
się poklepując go bez przerwy po ramieniu. Jakby nigdy nic. Jakby rozstali się
wczoraj wieczorem.
- Ależ głupi ci Amerykanie – pomyślał Yabolman powolutku dźwigając się na
nogi.
Nie bardzo podzielał entuzjazm dawnego kolegi. Minęło jednak sporo czasu
i nie bardzo potrafił przejść nad tym do porządku dziennego. A poza tym, bardzo
mu wtedy zależało na tamtych płytach.
Marek tymczasem, wyraźnie nie dostrzegając pewnej rezerwy swojego
rozmówcy, trajkotał jak nakręcony. Opowiadał o swojej rodzinie, o stanie konta,
o tym jak kończył różne szkoły, jak po wielu latach wytężonej pracy został
wreszcie jednym z asystentów jednego z doradców prezydenta...
- Prezydenta? – Tadeusz przerwał potok wymowy niegdysiejszego
przyjaciela. - Pracujesz dla Kwacha?
- Nie zrozumiałeś mnie stary. Nie prezydenta, lecz Prezydenta. Mówimy o
prezydencie Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Właśnie zakończyliśmy pracę
nad nowym, ciekawym wynalazkiem. Trzeba go było przetestować w jakimś mało
zaludnionej, dzikiej okolicy. Przypomniały mi się moje rodzinne strony i oto
jesteśmy.
W jego opowieści, w jego głosie, było coś co obudziło w Yabolmanie dziwny
niepokój.
- Słuchaj no, “stary druhu”, co to właściwie za wynalazek?
- No wiesz, to w zasadzie tajemnica, ale tobie, przyjacielu mogę chyba
powiedzieć.
Tadeusz uśmiechnął się w duchu. Podejście Amerykanów (nawet tych w
pierwszym pokoleniu) do tajemnic państwowych było, co najmniej, niefrasobliwe.
- Udało nam się stworzyć broń idealną. Praktycznie niezniszczalną,
wszechstronną, mogącą działać w każdych warunkach, a co najważniejsze,
obdarzoną własną osobowością. Połączyliśmy inteligencję Rambo,
szlachetność Brudnego Harry’ego i wdzięk gospodarza telewizyjnych quizów. Od
kilku dni testujemy to cudu w pobliżu.
Yabolman słuchał i coraz mniej cieszył się z tego niespodziewanego
spotkania.
- Mało zaludniona, dzika okolica? – myślał - Przecież ja tu mieszkam!
Strasznie szmaciarz zhardział w tej całej Ameryce. Cholerny megaloman. Kto to
jest megaloman? Skąd ja właściwie znam takie słowa?
A Marek gadał i gadał, nieświadomy tego, że jego słuchacz zastanawia się
właśnie nad tym, czy solidny kopniak w słabiznę przerwałby skutecznie potok
jego wymowy.
I być może do końca swoich dni zmuszony byłby mówić falsetem, gdyby nie
to, że nagle rozległo się potężne dupnięcie i stojący tuż za sceną dom kultury
zniknął w chmurze pyłu. Ludzie zgromadzeni na placu (dawniej Zwycięstwa,
obecnie zapewne im. Jana Pawła II) zaczęli krzyczeć i biegać bezładnie dokoła,
potrącając się wzajemnie i przewracając. Zieleń Madrytu, czy jakoś tak, zaczęła
grać kolejny kawałek, tym razem w rytmie ska. Bardzo udany.
- Jaka piękna panika – pomyślał Tadeusz i westchnął ciężko. Powoli, krok
za krokiem, powlókł się w stronę, bardzo zresztą malowniczej, kupy gruzu, która
jeszcze przed chwilą była centrum miejscowej działalności kulturalnej.
- Jaka piękna katastrofa. I to na samym początku sezonu. – Wielki Igrek
znowu westchnął.
Ale nie zaczął tańczyć “zorby”. Jego uwagę przykuł bowiem... a właściwie
przykuło coś co z wielkim zaangażowaniem kończyło wdeptywać w ziemię niedawną
fontannę miejską. To coś było raczej duże, nieco kanciaste w kształtach,
niewątpliwie metalowe i ponad wszelką wątpliwość koszmarnie silne. Na torsie,
bo chyba można nazwać tę jego część torsem, no w każdym razie z przodu “cosia”
widniała wielka jedynka z mnóstwem zer i napis URBAN S... Końcówka napisu była
nieco nieczytelna. Przesłaniała ją spora czerwona plama, oblepiona szarymi
piórkami.
- A mówią, że wróble mają niesamowity refleks – pomyślał Yabolman.
Metalowe monstrum zrobiło krok w jego stronę. Chrupnęło. Ostatnia ozdoba
fontanny - zielona, metalowa żabka - zmieniła się właśnie w zielony, metalowy
krążek.
- Czy jesteś: a/ przyjacielem, b/ wrogiem, c/ przypadkowym przechodniem,
d/ jednym z krasnoludków towarzyszących Królewnie Śnieżce? – głos, choć nieco
mechaniczny, wydał się Tadeuszowi dziwnie znajomy.
A do tego ten sposób formułowania pytań. Nie miał jednak czasu głębiej
się nad tym zastanowić. Musiał odpowiedzieć. Z miejsca wyeliminował wroga.
Krasnoludka uznał za nieco naciąganego. Co mu więc zostało? Przyjaciel? Raczej
nie.
- Jestem zwykłym c/ przypadkowym przechodniem.
- Czy jesteś pewien? Zastanów się dobrze.
- Jestem pewien. Zaznacz c. –odpowiedział Yabolman odruchowo. I w tym
momencie doznał olśnienia. Chyba już wiedział jak załatwić łobuza. – A kim ty
jesteś?
- Nazywam się Milion, bo kosztowałem miliony. Urban Special Forces.
- Posłuchaj mnie Milion. Nie wiem czy zwróciłeś uwagę, że właśnie
demolujesz całkiem miłe miasteczko. Dlaczego, jeśli oczywiście mogę spytać,
rozwaliłeś tę fontannę?
- W fontannie jest woda. Woda jest zła.
- Ależ daj spokój. Woda jest w porządku. Bez niej nie byłoby wina, a bez
wina...
- Woda jest zła – powtórzył Milion – ty lubisz wodę. Zatem ty również
jesteś zły. Za chwilę wyrwę ci a/ rękę, b/ nogę, c/ głowę, d/ jaja?
- A/ rękę? – zaryzykował Tadeusz. Miał już plan.
- Czy jesteś pewien. Zastanów się dobrze. – sytuacja rozwijała się zgodnie
z przewidywaniami Yabolmana.
- No, w sumie to nie wiem...
- Spokojnie, nie spiesz się, masz czas.
- Dobra. To ja się zastanowię, a jak już zdecyduję, to wrócę tu i ci
powiem.
- Czekam – Milion rzeczywiście zastygł w oczekiwaniu.
- Wynalazek! Cud techniki! Ależ głupi ci Amerykanie!– myślał Tadeusz,
wracając powoli w stronę sceny, na której Zieleń Madrytu kończyła właśnie grać
cover Dezertera.
Marek stał z grupą, podobnie jak on eleganckich mężczyzn i rozprawiali o
czymś z ożywieniem.
- Widziałeś to stary? – zawołał na widok powracającego Tadeusza.
- Widziałem. Nawet z bliska. Co się stało z tym waszym ideałem?
- To właśnie jest niesamowite. Milion wyłapał z eteru jakąś reklamę farby
antykorozyjnej. Pierwszy raz usłyszał o działaniu rdzy na metal, skojarzył
fakty i zaczął niszczyć wszelkie, jak sądził, zagrażające mu zbiorniki wodne.
To niesamowite. Niesamowite. Gdzie on jest.
- Stoi tam z tyłu i kojarzy fakty. Ale dlaczego zniszczył dom kultury.
- To był przypadek. Można powiedzieć rykoszet.
- Przypadek, powiadasz? Rykoszet? I wy przywieźliście takiego metalowego
schizofrenika na Mazury. Brawo! Genialne, iście amerykańskie posunięcie.
Yabolman stanął w rozkroku. Zrobiło się tak jakoś patetycznie. Słychać
było łopot skrzydeł białego orła. Niewidoczny chór mruczał “Rotę”.
- Macie w tej swojej Ameryce masę wolnego miejsca. Pustynie. Jakieś góry,
jeśli dobrze pamiętam. Było gdzie testować tego cholernego Miliona. Ale nie, wy
musieliście przyjechać tutaj i rozpieprzać najpiękniejszy zakątek na całym tym
zasranym świecie. Gardzę wami i pluję wam na buty. – Tadeusz skończył swoją
nieco przydługą przemowę i rzeczywiście splunął Markowi na buty.
I wiecie co? Palone pantofle od Gucci’ego śmierdzą tak samo jak palone
trampki.
”A co stało się z Milionem?” – zapyta zapewne uważny Czytelnik. A
może nie zapyta? I tak odpowiem. Stał tak sobie i czekał na Tadeusza. Potem
przez tydzień padały ulewne deszcze i okazało się, że słusznie obawiał się
rdzy. Wreszcie mieszkańcy miasta wzięli amerykańskie cudo techniki na młotki i
wyklepali z niego całkiem zgrabny pomniczek. Czyj? Jedźcie do Mrągowa i sami
zobaczcie. Stoi na deptaku naprzeciwko ratusza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz