piątek, 1 czerwca 2012

Punk Tadeusz. Epizod piąty


 “Jeszcze miliard na zbrojenia, jeszcze jeden gwóźdź do trumny” – FORT BS
Najgorszym chyba miejscem na koncert rockowy jest asfaltowy plac w pobliżu ruchliwego skrzyżowania. Szczególnie latem. I prawdopodobnie właśnie dlatego koncert uświetniający obchodzone co roku na przełomie czerwca i lipca Dni Mrągowa odbywały się właśnie w takim miejscu.
Tadeusz nie potrafił zrozumieć dlaczego nie można było ustawić sceny na, niezbyt w końcu odległym, boisku. Nie była to jedyna rzecz, której nie potrafił zrozumieć, ale ta akurat była dla niego w tej chwili najbardziej męcząca. Siedział od kilku godzin na rozgrzanym asfalcie i było mu gorąco. Wino, które popijał małymi łyczkami było ciepłe i nie przynosiło spodziewanej ochłody.
Po scenie miotała się kolejna młoda kapela. Zieleń Madrytu, czy jakoś tak. Pod sceną kilku spoconych desperatów próbowało rozkręcić jakieś pogo. Nad tym wszystkim unosiła się mdląca woń butaprenu. Żenada, to chyba najwłaściwsze określenie.
Tadeusz patrzył na to i uśmiechał się z politowaniem. Dwadzieścia lat temu było zupełnie inaczej. No, ale trzeba przyznać młodym, że przynajmniej próbują.
- Cześć stary druhu – usłyszał nagle za swoimi plecami i poczuł mocne uderzenie w ramię.
Odwrócił głowę zaskoczony. Od lat nikt nie nazwał go “starym druhem”. Dawni kumple albo nie żyli, albo na jego widok przechodzili na drugą stronę ulicy. A nowi znajomi jakoś nie mogli zdobyć się na taką poufałość.
Za nim stał uśmiechnięty szeroko facet w średnim wieku. I w garniturze. Nawet Yabolman, który na garniturach znał się mniej niż na fizyce kwantowej, nie mógł nie zauważyć, że był to ciuch cholernie drogi.
- Nic się nie zmieniłeś – stwierdził nieznajomy i ponownie uderzył Tadeusza w ramię – wyglądasz dokładnie tak samo jak w osiemdziesiątym drugim. Takie same glany, taka sama skóra...
- Nie taka sama, tylko ta sama – poprawił go odruchowo Tadeusz.
- Ha, ha, ha – zaśmiał się gościu. – Good joke, very good joke. Stary, dobry Teddy. Nie poznajesz mnie? It’s me, Marek.
Marek. Najlepszy kumpel z VIII C. Współtowarzysz pierwszych wypraw do Jarocina. Współzałożyciel pierwszej punkowej kapeli na Warmii i Mazurach. No, może nie pierwszej, ale na pewno najlepszej.
- Marek? To ty żyjesz? Miałeś przysłać płyty.
Rzeczywiście. Kiedy Marek w 1983 roku wyjeżdżał z rodzicami do Stanów zaklinał się, że jeśli tylko przeżyje (pierwszy w życiu rejs statkiem nie napawał go zbytnim optymizmem, chociaż było to naprawdę wiele lat przed nakręceniem “Titanica”) przyśle Tadeuszowi wszystkie dostępne na amerykańskim rynku płyty z porządną muzyką. Ponieważ nigdy nie przysłał nawet pocztówki, wszyscy byli przekonani, że statek którym płynął, zatonął.
Yabolman napisał nawet piosenkę o koledze, którego ciało spoczywa gdzieś na dnie bezkresnego oceanu, a dusza beztrosko poguje pod niebiańską sceną. To była naprawdę świetna piosenka, a jej bohater stał właśnie za Tadeuszem i śmiał się poklepując go bez przerwy po ramieniu. Jakby nigdy nic. Jakby rozstali się wczoraj wieczorem.
- Ależ głupi ci Amerykanie – pomyślał Yabolman powolutku dźwigając się na nogi.
Nie bardzo podzielał entuzjazm dawnego kolegi. Minęło jednak sporo czasu i nie bardzo potrafił przejść nad tym do porządku dziennego. A poza tym, bardzo mu wtedy zależało na tamtych płytach.
Marek tymczasem, wyraźnie nie dostrzegając pewnej rezerwy swojego rozmówcy, trajkotał jak nakręcony. Opowiadał o swojej rodzinie, o stanie konta, o tym jak kończył różne szkoły, jak po wielu latach wytężonej pracy został wreszcie jednym z asystentów jednego z doradców prezydenta...
- Prezydenta? – Tadeusz przerwał potok wymowy niegdysiejszego przyjaciela. - Pracujesz dla Kwacha?
- Nie zrozumiałeś mnie stary. Nie prezydenta, lecz Prezydenta. Mówimy o prezydencie Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Właśnie zakończyliśmy pracę nad nowym, ciekawym wynalazkiem. Trzeba go było przetestować w jakimś mało zaludnionej, dzikiej okolicy. Przypomniały mi się moje rodzinne strony i oto jesteśmy.
W jego opowieści, w jego głosie, było coś co obudziło w Yabolmanie dziwny niepokój.
- Słuchaj no, “stary druhu”, co to właściwie za wynalazek?
- No wiesz, to w zasadzie tajemnica, ale tobie, przyjacielu mogę chyba powiedzieć.
Tadeusz uśmiechnął się w duchu. Podejście Amerykanów (nawet tych w pierwszym pokoleniu) do tajemnic państwowych było, co najmniej, niefrasobliwe.
- Udało nam się stworzyć broń idealną. Praktycznie niezniszczalną, wszechstronną, mogącą działać w każdych warunkach, a co najważniejsze, obdarzoną własną osobowością. Połączyliśmy inteligencję  Rambo,  szlachetność Brudnego Harry’ego i wdzięk gospodarza telewizyjnych quizów. Od kilku dni testujemy to cudu w pobliżu.
Yabolman słuchał i coraz mniej cieszył się z tego niespodziewanego spotkania.
- Mało zaludniona, dzika okolica? – myślał - Przecież ja tu mieszkam! Strasznie szmaciarz zhardział w tej całej Ameryce. Cholerny megaloman. Kto to jest megaloman? Skąd ja właściwie znam takie słowa?
A Marek gadał i gadał, nieświadomy tego, że jego słuchacz zastanawia się właśnie nad tym, czy solidny kopniak w słabiznę przerwałby skutecznie potok jego wymowy.
I być może do końca swoich dni zmuszony byłby mówić falsetem, gdyby nie to, że nagle rozległo się potężne dupnięcie i stojący tuż za sceną dom kultury zniknął w chmurze pyłu. Ludzie zgromadzeni na placu (dawniej Zwycięstwa, obecnie zapewne im. Jana Pawła II) zaczęli krzyczeć i biegać bezładnie dokoła, potrącając się wzajemnie i przewracając. Zieleń Madrytu, czy jakoś tak, zaczęła grać kolejny kawałek, tym razem w rytmie ska. Bardzo udany.
- Jaka piękna panika – pomyślał Tadeusz i westchnął ciężko. Powoli, krok za krokiem, powlókł się w stronę, bardzo zresztą malowniczej, kupy gruzu, która jeszcze przed chwilą była centrum miejscowej działalności kulturalnej.
- Jaka piękna katastrofa. I to na samym początku sezonu. – Wielki Igrek znowu westchnął.
Ale nie zaczął tańczyć “zorby”. Jego uwagę przykuł bowiem... a właściwie przykuło coś co z wielkim zaangażowaniem kończyło wdeptywać w ziemię niedawną fontannę miejską. To coś było raczej duże, nieco kanciaste w kształtach, niewątpliwie metalowe i ponad wszelką wątpliwość koszmarnie silne. Na torsie, bo chyba można nazwać tę jego część torsem, no w każdym razie z przodu “cosia” widniała wielka jedynka z mnóstwem zer i napis URBAN S... Końcówka napisu była nieco nieczytelna. Przesłaniała ją spora czerwona plama, oblepiona szarymi piórkami.
- A mówią, że wróble mają niesamowity refleks – pomyślał Yabolman. Metalowe monstrum zrobiło krok w jego stronę. Chrupnęło. Ostatnia ozdoba fontanny - zielona, metalowa żabka - zmieniła się właśnie w zielony, metalowy krążek.
- Czy jesteś: a/ przyjacielem, b/ wrogiem, c/ przypadkowym przechodniem, d/ jednym z krasnoludków towarzyszących Królewnie Śnieżce? – głos, choć nieco mechaniczny, wydał się Tadeuszowi dziwnie znajomy.
A do tego ten sposób formułowania pytań. Nie miał jednak czasu głębiej się nad tym zastanowić. Musiał odpowiedzieć. Z miejsca wyeliminował wroga. Krasnoludka uznał za nieco naciąganego. Co mu więc zostało? Przyjaciel? Raczej nie.
- Jestem zwykłym c/ przypadkowym przechodniem.
- Czy jesteś pewien? Zastanów się dobrze.
- Jestem pewien. Zaznacz c. –odpowiedział Yabolman odruchowo. I w tym momencie doznał olśnienia. Chyba już wiedział jak załatwić łobuza. – A kim ty jesteś?
- Nazywam się Milion, bo kosztowałem miliony. Urban Special Forces.
- Posłuchaj mnie Milion. Nie wiem czy zwróciłeś uwagę, że właśnie demolujesz całkiem miłe miasteczko. Dlaczego, jeśli oczywiście mogę spytać, rozwaliłeś tę fontannę?
- W fontannie jest woda. Woda jest zła.
- Ależ daj spokój. Woda jest w porządku. Bez niej nie byłoby wina, a bez wina...
- Woda jest zła – powtórzył Milion – ty lubisz wodę. Zatem ty również jesteś zły. Za chwilę wyrwę ci a/ rękę, b/ nogę, c/ głowę, d/ jaja?
- A/ rękę? – zaryzykował Tadeusz. Miał już plan.
- Czy jesteś pewien. Zastanów się dobrze. – sytuacja rozwijała się zgodnie z przewidywaniami Yabolmana.
- No, w sumie to nie wiem...
- Spokojnie, nie spiesz się, masz czas.
- Dobra. To ja się zastanowię, a jak już zdecyduję, to wrócę tu i ci powiem.
- Czekam – Milion rzeczywiście zastygł w oczekiwaniu.
- Wynalazek! Cud techniki! Ależ głupi ci Amerykanie!– myślał Tadeusz, wracając powoli w stronę sceny, na której Zieleń Madrytu kończyła właśnie grać cover Dezertera.
Marek stał z grupą, podobnie jak on eleganckich mężczyzn i rozprawiali o czymś z ożywieniem.
- Widziałeś to stary? – zawołał na widok powracającego Tadeusza.
- Widziałem. Nawet z bliska. Co się stało z tym waszym ideałem?
- To właśnie jest niesamowite. Milion wyłapał z eteru jakąś reklamę farby antykorozyjnej. Pierwszy raz usłyszał o działaniu rdzy na metal, skojarzył fakty i zaczął niszczyć wszelkie, jak sądził, zagrażające mu zbiorniki wodne. To niesamowite. Niesamowite. Gdzie on jest.
- Stoi tam z tyłu i kojarzy fakty. Ale dlaczego zniszczył dom kultury.
- To był przypadek. Można powiedzieć rykoszet.
- Przypadek, powiadasz? Rykoszet? I wy przywieźliście takiego metalowego schizofrenika na Mazury. Brawo! Genialne, iście amerykańskie posunięcie.
Yabolman stanął w rozkroku. Zrobiło się tak jakoś patetycznie. Słychać było łopot skrzydeł białego orła. Niewidoczny chór mruczał “Rotę”.
- Macie w tej swojej Ameryce masę wolnego miejsca. Pustynie. Jakieś góry, jeśli dobrze pamiętam. Było gdzie testować tego cholernego Miliona. Ale nie, wy musieliście przyjechać tutaj i rozpieprzać najpiękniejszy zakątek na całym tym zasranym świecie. Gardzę wami i pluję wam na buty. – Tadeusz skończył swoją nieco przydługą przemowę i rzeczywiście splunął Markowi na buty.
I wiecie co? Palone pantofle od Gucci’ego śmierdzą tak samo jak palone trampki.

”A co stało się z Milionem?” – zapyta zapewne uważny Czytelnik. A może nie zapyta? I tak odpowiem. Stał tak sobie i czekał na Tadeusza. Potem przez tydzień padały ulewne deszcze i okazało się, że słusznie obawiał się rdzy. Wreszcie mieszkańcy miasta wzięli amerykańskie cudo techniki na młotki i wyklepali z niego całkiem zgrabny pomniczek. Czyj? Jedźcie do Mrągowa i sami zobaczcie. Stoi na deptaku naprzeciwko ratusza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz