„Samobójstwa
ciągle wkoło, by narodzić się na nowo” – MOSKWA
Szymon postanowił się
utopić. I nie było w tym niczego dziwnego. Bo co niby miał zrobić? Pewnie,
wolałby rzucić się z jakiegoś malowniczego urwiska. To byłoby bardziej
widowiskowe. Choć może mniej estetyczne. Ale jedyne w miarę wysokie mrągowskie
wzgórze, zwane szumnie Górą Czterech Wiatrów, urwiska niestety nie posiadało. W
ogóle nie było przesadnie strome. Można się było z niego co najwyżej skulać.
Mogło to być całkiem zabawne. Mogło być również, w pewnych okolicznościach,
przyjemne. Ba, może nawet w jakiś sposób podniecające. Ale rozpatrywane w
kategoriach próby samobójczej, wydawało się mało skuteczne.
Jeżeli zaś chodzi o
utopienie się… Tutaj sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej. Było w czym
wybierać. Przed przyszłym samobójcą otwierał się szeroki wachlarz możliwości.
Zwolennik małych i niebyt głębokich akwenów wodnych mógł zdecydować się na
Jezioro Magistrackie. Położone w centrum miasta, niedawno oczyszczone, otoczone
niewielkim parkiem, nowiutkimi, żwirowanymi alejkami przy których stały równie
nowe, wygodne ławeczki. Piękne.
Albo Sołtyskie. Też
niewielkie. Nie tak może zadbane, lecz przecież także urocze.
Można też było
zdecydować się na któreś z licznych jeziorek położonych w okolicznych lasach.
Idealne miejsca dla lubiących spokój. Nie tylko wiekuisty.
No i oczywiście było
jeszcze Juno. Ale Szymon dziwnie nie lubił tego jeziora. Właściwie bez powodu.
Ostatecznie jego wybór
padł na Jezioro Czos. Bardzo medialne. To znaczy, często goszczące w mediach.
Szczególnie latem. I szczególnie w telewizji publicznej. Amfiteatr. Piknik
Country, Mazurska Noc Kabaretowa, Festiwal Kultury Kresowej… Takie tam.
Szymon nigdy nie był
snobem, ale zakończenie ziemskiego żywota, tego żywota, ma się rozumieć, w
miejscu powszechnie znanym wydało mu się… Nobilitujące? Pociągające? Trudno
powiedzieć.
Pewnej wrześniowej nocy
poszedł na plażę przy ulicy Grunwaldzkiej. Dlaczego właśnie tam? Nie chciało mu
się tłuc na plażę miejską. Za daleko. Tym bardziej, że taszczył ze sobą stary
grzejnik olejowy i kilka pordzewiałych żelazek. Jako balast. Z trudem wtargał
całe to żelastwo na niewielką drewnianą wieżę zbudowaną na pomoście. Miał
bowiem zamiar skoczyć. Nie lubił powoli wchodzić do jeziora. Szczególnie nie
cierpiał tego momentu, gdy woda dochodziła do… No… Do meritum. Zawsze wskakiwał
do wody z pomostu. Wiedział, że to niebezpieczne. Że może spowodować
zatrzymanie akcji serca. Ale w tej konkretnej sytuacji było mu w zasadzie
wszystko jedno.
Dokładnie sprawdził
mocowanie balastu. Zaczerpnął głęboko, choć z goła niepotrzebnie, powietrza. I
skoczył. Plusnęło i toń jeziora zamknęła się nad głową Szymka. Dość szybko
opadł na dno. W końcu Czos to nie Rów Mariański. Jakiś pechowy rak chrupnął
cicho trafiony jednym z żelazek. Jakiś węgorz prześliznął się miedzy żeberkami
olejaka. Kilka małych żabek z wyraźnym zdziwieniem obserwowało nowy element
podwodnego świata. A nowy element tracił właśnie resztki powietrza. Jeszcze
chwila i będzie po wszystkim. Koniec. A zarazem początek. Tak jak obiecywał
Góru.
Szymek poczuł, że
gaśnie. Poczuł również silne uderzenie w tył głowy. Coś, czy też może raczej
ktoś, chwycił go za kołnierz kurtki i mocno szarpnął do góry. Wyciągnięty na
brzeg i rzucony na trawę, nie zamierzał walczyć o oddech, ale kilka kopniaków w
tyłek wychlupało z niego całą wodę. Chcąc, nie chcąc zaczął oddychać. Metoda
ratunkowa, mało może ortodoksyjna, okazała się skuteczniejsza niż tradycyjne
usta-usta.
- Ocipiałeś młody? –
zapytał nieznany, szlag by go trafił, wybawca, stojąc wciąż za plecami
niedoszłego topielca.
- Topić się? W twoim
wieku? W takiej zimnej wodzie? Przecież życie jest piękne! – nieznajomy zamilkł
na chwilę. Po czym dodał – Chociaż, kurwa, jest nowelą.
Szymon odwrócił się by
udzielić jakiejś zjadliwej odpowiedzi, ale za nim nie było już nikogo.
Nieznajomy zniknął. A wraz z nim zniknął cały balast. Szymon zrezygnowany,
ociekający wodą i coraz bardziej zmarznięty powlókł się do domu.
***
Tymczasem, po drugiej
stronie Jeziora Czos, przy Źródełku Miłości, kończyła się właśnie cotygodniowa
orgia miejscowej OSP.
***
Jakoś tak na przełomie
lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia mrągowskie
targowisko przeżywało prawdziwy najazd zabużańskich handlarzy. Drobnych, ale
doskonale zaopatrzonych. U „Ruskich” można było kupić wszystko. Tak jak teraz
na Allegro. Z tym, że na Allegro trudno jest o broń. U „Ruskich” zaś broń można
było nabyć bez trudu. Granaty, kałachy, stary (ale wciąż na chodzie) T-34.
Żaden problem. Wszystko było jedynie kwestią ceny. A w przypadku uzbrojenia nie
posiadającego własnego napędu, również transportu.
To właśnie w tamtych
wesołych czasach ojciec Szymona kupił sobie rewolwer. Identyczny, jak te w
westernach. Z kompletem nabojów. Ot tak, na wszelki wypadek. Nigdy nie wiadomo
kiedy się człowiekowi przyda porządny, choć bez wątpienia wiekowy, rewolwer.
Szymon uznał, że przyda
się właśnie teraz.
Po ciężkiej grypie,
która była skutkiem wrześniowej kąpieli w Czosie, zniechęcił się do sił natury.
Postanowił więc zawierzyć swoje życie technice. Nieodwołalnie. I ostatecznie.
Wyciągnął ze skrytki w piwnicy owinięty w zatłuszczone szmaty rewolwer,
wyczyścił go dokładnie, załadował, schował do kieszeni płaszcza i poszedł do
parku. Tego, w którym znajdował się stary poniemiecki cmentarz. Tam zamierzał
znaleźć odpowiedni klimat. Zresztą, przecież właśnie na cmentarz się wybierał.
Docelowo. Czy też może raczej – tymczasowo.
Usiadł na pokruszonym
nagrobku i zapalił papierosa. Wiedział, że szkodzą, ale w zaistniałych
okolicznościach, wisiało mu to martwym nietoperzem. Wyciągnął broń, odciągnął
kurek i przyłożył wylot lufy do skroni. Po chwili uznał, że to nie najlepszy
pomysł. Nie był co prawda pewien, ale wydawało mu się, że może w ten sposób
osiągnąć pewne niepożądane efekty uboczne. Proch osmali mu twarz. Mózg
rozpryśnie się po całej okolicy. Będzie potem nieszczególnie wyglądał w
trumnie. A na czym, jak na czym, ale na wyglądzie Szymonowi zależało. Mimo
wszystko.
Odsunął rewolwer od
skroni na długość ramienia. Nie wiedział czy to wystarczająca odległość, ale
więcej nie był w stanie osiągnąć.
- A co mi tam – mruknął
pod nosem. – Raz się żyje!
- Co ja gadam. Co ja
gadam. Jakie „raz się żyje”? Przecież wtedy to wszystko nie miałoby sensu.
Zresztą, Góru obiecał…
Zamknął oczy, policzył
do trzech i …
I wtedy kilka rzeczy
wydarzyło się równocześnie.
Szymon nacisnął spust.
Coś ciężką dupnęło o
ziemię za jego plecami.
Rewolwer w dłoni
chłopaka zrobił się dziwnie ciężki.
Rozległo się głośne
„ała”.
Szymon otworzył oczy i
spojrzał w bok. Przez krótką chwilę oceniał sytuację, po czym odezwał się
cicho. I grzecznie.
- Przepraszam, czy
byłby pan tak miły i wyjął palec z mojej lufy? Znaczy, z lufy mojej broni. A
właściwie, to z broni mojego taty.
- Byłbym – odpowiedział
Yabolman. Bo któżby inny.
I wyjął. Najpierw palec
z lufy, a potem lufę… znaczy rewolwer, z dłoni Szymona.
- To powiadasz młody,
że to tatusia?
Chłopak skinął głową.
- Oj, to tatuś nie
będzie zadowolony – Tadeusz wygiął wspomnianą już, wielokrotnie już wspomnianą,
lufę w estetyczną podkówkę.
- No, to było na tyle.
Trzymaj się. I dbaj o siebie chłopaku! Dbaj o siebie. Bo życie jest piękne.
„Chociaż, kurwa, jest
nowelą” dodał Szymon w myślach. Po czym wstał i poczłapał do domu. A w jego
głowie, zamiast dziury po kuli, pojawiło się graniczące z pewnością
przypuszczenie, że tatuś faktycznie nie będzie zadowolony.
Nie był.
***
Marysia i Tadeusz
spacerowali nad brzegiem Czosu. Opowiadał jej o ostatnich wydarzeniach.
- …i po chwili obaj
byli pogięci. I młody, i jego rewolwer. - Zakończył wielokrotnie przemyślaną i
przezabawną puentą. Czekał na wybuch śmiechu, ale Marysia milczała. Czas mijał,
a ona milczała coraz bardziej. Jasny gwint!
- No dobrze, ale
dlaczego on właściwie chce się zabić? – spytała wreszcie po dłuższej chwili.
- Pojęcia nie mam.
- Nie zapytałeś?
Chłopak na twoich oczach dwukrotnie próbował popełnić samobójstwo, a ty nawet
nie zapytałeś dlaczego? Uratowałeś go tylko i odleciałeś.
- Tak! – Yabolman był
najwyraźniej urażony. – Uratowałem! Tylko!
Przez jakiś czas szli w
milczeniu. Aż wreszcie dotarli do Źródełka Miłości. I stanęli jak wryci
zaskoczeni niecodziennym widokiem. Nie co dzień bowiem, szczególnie późną
jesienią, widuje się w mrągowskich parkach nagich mężczyzn leżących w
niedbałych pozach wśród opadłych liści.
Leżeli tak sobie,
zupełnie nieruchomo i uśmiechali się błogo. Wszyscy czterej.
- O rajutku! – jęknęli
(zgodnie!) Marysia i Tadeusz.
Jeden z nagusów
poruszył się nieznacznie i otworzył oczy.
- Dzień dobry –
pozdrowił grzecznie przybyłych.
- Panowie – rzucił w
stronę swoich kolegów. – mamy gości.
Panowie nie sprawiali
wrażenia specjalnie przejętych tym faktem. Nie poderwali się z ziemi z
okrzykami zażenowania, nie okryli niczym swojej nagości. Wymruczeli jedynie
ciche słowa powitania i dalej oddawali się słodkiemu nieróbstwu.
- Czym możemy państwu
służyć – zapytał ten, który pierwszy spostrzegł Marysię i Tadeusza.
Yabolman zaczął się
zastanawiać czym faktycznie mogłoby mu służyć czterech gołych mężczyzn. I jakoś
nic nie przychodziło mu do głowy. Beerwoman zaś nie zastanawiała się długo:
- Na początek jakąś
informacją może – zaproponowała.
- Tak? – golas
popatrzył na nią wyczekująco.
- Kim wy, do licha,
jesteście i co tutaj robicie? Jeżeli można wiedzieć!
- Oczywiście, że można.
To przecież żadna tajemnica. Jesteśmy mrągowskim oddziałem OSP i właśnie mamy
orgię. Jak w każdą środę.
- Orgię? – zdziwiła się
Marysia. – Strażacy?
- Jacy strażacy? –
zdziwił się z kolei jej rozmówca. – Jesteśmy członkami międzynarodowej
Organizacji Sadystycznych Pedziów.
- Aha – nic innego nie
przyszło Marysi do głowy.
Natomiast Tadeuszowi i
owszem:
- Jakaś taka statyczna
ta wasza orgia – Tadeusz bowiem obejrzał w swych życiu kilka filmów. Różnych. A
nawet bardzo różnych. Były wśród nich „te” filmy. Ze dwa. No, może trzy. Na ich
podstawie wyrobił sobie zdanie na temat udanej orgii. I kojarzyła mu się ona ze
wszystkim, tylko nie z bezruchem.
– Tak sobie leżycie i
nic? Już? Wszystko? Nie żebym był rozczarowany, czy na coś liczył, ale to
dziwne takie jakieś.
- Chciałbym zwrócić
twoją uwagę na słówko „sadystycznych” w nazwie naszej organizacji. Każdemu z
nas największą przyjemność sprawia nie sprawianie pozostałym żadnej
przyjemności.
- Aha – Yabolman nawet
nie próbował udawać, że zrozumiał.
Marysia tymczasem
zauważyła, że spojrzenie ich rozmówcy staje się jakby nieco lubieżne. Jej
niechęć do noszenia jakiekolwiek bielizny, połączona z zamiłowaniem do
obcisłych, głęboko wydekoltowanych bluzeczek oraz wyjątkowo krótkich spódniczek
(które Tadeusz nazywał wyjątkowo szerokimi paskami) sprawiały, że zdążyła już
przywyknąć do lubieżnych spojrzeń rzucanych w jej kierunku. Ale tym razem oczy
całej OSP wlepione były w Tadeusza. Poczuła się brzydka i niepotrzebna. I nie
było to miłe uczucie.
- No, to skoro już
wszystko wiemy – złapała Yabolmana za rękę, - to chyba nie będziemy panom
przeszkadzać. Do widzenia!
- Pewnie – zgodził się
natychmiast jej towarzysz, który może i nie do końca rozumiał o co chodzi, ale
miał w końcu jakąś tam intuicję. A tej intuicji zaczynało się właśnie robić
nieswojo. – Do widzenia.
- Do widzenia. Oby.
***
- Wiesz Marysiu, dziwne
jakieś te pedzie.
- Nie mówi się „te
pedzie”, Yabolku.
- Ci pedziowie?
- Homoseksualiści
Yabolku, homoseksualiści.
- Ale przecież oni
sami…
- Im wolno!
***
Szymon był uparty.
Wyjątkowo uparty. Jeszcze raz dokładnie przemyślał całą sprawę i wydawało mu
się, że w końcu znalazł najlepsze rozwiązanie. Ostateczne.
Fakt, w Mrągowie nie
było porządnego, nadającego się do jego celów urwiska. Ale było kilka nieźle
usytuowanych budynków. Szczególnie jeden, na Osiedlu Brzozowym. Żaden tam
drapacz chmur. Cztery piętra jedynie. Ale stal na wcale wysokiej skarpie. Jeśli
dobrze się rozpędzi – a dach dawał taką możliwość – i mocno wybije, to powinien
wylądować na samym dole, na parkingu przed „Biedronką”. W postaci mokrego,
czerwonego placuszka. I żaden szmaciarz nie będzie go w stanie odratować.
Pomysł był świetny.
Szymon zapisał się nawet do sekcji lekkoatletycznej w miejscowym klubie. Po
miesiącu intensywnego trenowania skoku w dal, stwierdził, że jest gotów.
Pewnego słonecznego
kwietniowego popołudnia, jak ten czas leci swoją drogą, wszedł na wybrany dach.
Najpierw krótka rozgrzewka, potem długi rozbieg, skok i …
I uderzył w
przelatującego właśnie, niby przypadkiem, Yabolmana. Bolało. Bolało jak jasna
cholera, ale nie dawało efektu wspomnianego wcześniej placuszka. Tego mokrego i
czerwonego.
- No dobra młody.
Wystarczy tego dobrego. Całą zimę cię szukałem. Nawet przy Wigilii musiałem się
nasłuchać jaki jestem bezmyślny i nieczuły. Lecimy.
Szymon chciał zapytać
dokąd, ale nie odzyskał jeszcze oddechu po zetknięciu z twardą jak stal piersią
superbohatera. Choć nie wykluczone, że była to stalowa klamra przy szerokim
pasie Yabolmana.
Pół godziny później
Szymek popijał gorące kakao i czerwony jak dojrzały pomidor, patrzył w oczy
Beerwoman. Jeśli akurat podniósł nieco wzrok.
- …i Góru powiedział,
że to nie problem – opowiadał. - Że ma chody na tamtym świecie. Za
niewielką opłatą załatwi mi tę całą reinkarnację. Że najpóźniej w przeszłym
roku narodzę się na nowo. Tylko, że najpierw muszę, wiecie…
- Wiemy – Marysia
wiedziała. Tadeusz się domyślał. – Tylko ciągle jeszcze nie powiedziałeś
najważniejszego. Dlaczego?
- Bo Góru obiecał -
Szymon zaczerwienił się jeszcze bardziej, - że w następnym wcieleniu będę
chłopakiem Paris Hilton.
Nawet Yabolman był zaskoczony.
- Przecież to nie
możliwe.
- Jak to nie możliwe –
obruszył się Szymon. – A co ja? Gorszy?
- Nie o to chodzi –
Marysia nie lubiła pozbawiać innych ludzi złudzeń, ale tym razem nie miała
wyjścia. - Posłuchaj, jeśli nawet urodzisz się ponownie w przyszłym roku, to
żeby być czymkolwiek chłopakiem będziesz musiał poczekać ze dwadzieścia lat…
- Albo chociaż
siedemnaście – dodał Tadeusz.
- Albo siedemnaście –
zgodziła się Marysia.
- Nie szkodzi, ja mam
czas – Szymon ciągle nie dostrzegał luki w swoim rozumowaniu.
- No tak, ale policz
chłopcze, ile lat będzie miała wtedy Paris Hilton.
Policzył.
- Ojej.
- No właśnie. Ojej. –
Marysia przytuliła załamanego chłopca do swojego cudownego biustu i pogładziła
czule po głowie.
- Słuchaj młody –
Tadeusz stwierdził, że powinien jeszcze coś załatwić. – Młody! Młody!!!
- Tak?
- Daj no mi adres tego
swojego Góru.
- Czyj? – wciąż
przytulany i głaskany miał wyraźne kłopoty z koncentracją.
- Góru! Tego, który ci
obiecał, że będziesz chłopakiem Paris Hilton.
Szymon oswobodził się z
objęć Beerwoman. Nabazgrał coś szybko na kartce i wrócił tam, gdzie było mu tak
dobrze. Tak mięciutko. Tak ciepło. Gdyby ktoś teraz pokazał mu zdjęcie Paris
Hilton, nie wiedziałby pewnie o kim mowa. Terapia Marysi czyniła cuda.
***
Mateusz Górecki, znany
szerzej jako Góru, wyglądał jak Jack Sparrow. Ten pirat z Karaibów. Mógłby bez
żadnych zabiegów charakteryzatorskich zastąpić Johnego Deppa w kolejnej części
filmu. Ale nie myślał o karierze aktorskiej. Siedział w fotelu i nauczał. Nie
przeszkadzało mu, że ma tylko jednego słuchacza. Ważne, żeby ten słuchacz
zapłacił. Gość nie wyglądał co prawda na nadzianego, ale Mateusz nie gardził
żadną kwotą. „Tu dycha, tam dycha, będzie na kielicha” – mawiał. Przeczytał
kiedyś jakiś dodatek do „Wyborczej” poświęcony religiom Dalekiego Wschodu.
Trochę zapamiętał, trochę sam wymyślił i teraz wciskał kit różnym frajerom. I
jakoś wiązał koniec z końcem.
Tadeusz siedział po
turecku na podłodze i słuchał tego pitolenia bez specjalnego zainteresowania.
Cierpły mu nogi. Męczyło go pragnienie. I był coraz bardziej wkurzony.
Najbardziej denerwował go fakt, że wciąż nie wiedział co zrobić z łachmytą,
który tak skutecznie prał mózgi młodziakom takim, jak Szymon.
Tymczasem Góru
przeszedł do tej części wykładu, która zawsze najbardziej działa na wyobraźnię
słuchaczy:
- Nasza religia łączy
się również z różnymi ciekawymi obrzędami o charakterze seksualnym…
- Otóż to! Seksualnym!
– ucieszył się Yabolman.
Góru, który nie
spodziewał się aż tak żywiołowej reakcji, spojrzał na niego pytająco.
- A powiedz mi mistrzu,
te obrzędy… czy w grę wchodzą również orgie?
- Jeśli tylko wierni
tego pragną – odpowiedział ostrożnie Góru, zadowolony, że nazwano go mistrzem.
Aż dziwne, że sam na to nie wpadł.
- To świetnie – cieszył
się coraz bardziej Tadeusz. – A jaki dzień tygodnia dzisiaj mamy?
- Środę – odpowiedział
zaskoczony Góru i pomyślał, że trafił na świra większego niż wszyscy
dotychczasowi razem wzięci. Cóż, ryzyko zawodowe. Jak się robi w religii,
trzeba się z tym liczyć. Sprawdził odruchowo, czy ma pod ręką posążek
siedzącego Buddy.
- Środę! –
entuzjazmował się Tadeusz. – To wspaniale!
Po czym błyskawicznie
poderwał się na nogi i zdzielił Góru w głowę. A potem zawinął nieprzytomnego w
dywan, zarzucił sobie na ramię i wyleciał przez okno.
Kiedy dotarł do
Źródełka Miłości, orgia OSP trwała w najlepsze. Superbohater wylądował w
samym jej środku. Sadystyczni pedzie, początkowo przestraszeni, oniemieli z
zachwytu na widok wydobytego z dywanu Góru. Widać było, w końcu wciąż byli
goli, że orgia nabierze rumieńców.
- To ja lecę –
powiedział Yabolman. – Nie będę przeszkadzał. A ty – zwrócił się do Góru –
potraktuj to jako wyjątkowe przeżycie religijne.
I odleciał w poczuciu
dobrze spełnionej misji. Szanował bowiem poglądy innych ludzi. Nawet te, których
do końca nie rozumiał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz