piątek, 1 czerwca 2012

Punk Tadeusz. Epizod dwudziesty pierwszy


„Samobójstwa ciągle wkoło, by narodzić się na nowo” – MOSKWA
Szymon postanowił się utopić. I nie było w tym niczego dziwnego. Bo co niby miał zrobić? Pewnie, wolałby rzucić się z jakiegoś malowniczego urwiska. To byłoby bardziej widowiskowe. Choć może mniej estetyczne. Ale jedyne w miarę wysokie mrągowskie wzgórze, zwane szumnie Górą Czterech Wiatrów, urwiska niestety nie posiadało. W ogóle nie było przesadnie strome. Można się było z niego co najwyżej skulać. Mogło to być całkiem zabawne. Mogło być również, w pewnych okolicznościach, przyjemne. Ba, może nawet w jakiś sposób podniecające. Ale rozpatrywane w kategoriach próby samobójczej, wydawało się mało skuteczne.
Jeżeli zaś chodzi o utopienie się… Tutaj sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej. Było w czym wybierać. Przed przyszłym samobójcą otwierał się szeroki wachlarz możliwości. Zwolennik małych i niebyt głębokich akwenów wodnych mógł zdecydować się na Jezioro Magistrackie. Położone w centrum miasta, niedawno oczyszczone, otoczone niewielkim parkiem, nowiutkimi, żwirowanymi alejkami przy których stały równie nowe, wygodne ławeczki. Piękne.
Albo Sołtyskie. Też niewielkie. Nie tak może zadbane, lecz przecież także urocze.
Można też było zdecydować się na któreś z licznych jeziorek położonych w okolicznych lasach. Idealne miejsca dla lubiących spokój. Nie tylko wiekuisty.
No i oczywiście było jeszcze Juno. Ale Szymon dziwnie nie lubił tego jeziora. Właściwie bez powodu.
Ostatecznie jego wybór padł na Jezioro Czos. Bardzo medialne. To znaczy, często goszczące w mediach. Szczególnie latem. I szczególnie w telewizji publicznej. Amfiteatr. Piknik Country, Mazurska Noc Kabaretowa, Festiwal Kultury Kresowej… Takie tam.
Szymon nigdy nie był snobem, ale zakończenie ziemskiego żywota, tego żywota, ma się rozumieć, w miejscu powszechnie znanym wydało mu się… Nobilitujące? Pociągające? Trudno powiedzieć.
Pewnej wrześniowej nocy poszedł na plażę przy ulicy Grunwaldzkiej. Dlaczego właśnie tam? Nie chciało mu się tłuc na plażę miejską. Za daleko. Tym bardziej, że taszczył ze sobą stary grzejnik olejowy i kilka pordzewiałych żelazek. Jako balast. Z trudem wtargał całe to żelastwo na niewielką drewnianą wieżę zbudowaną na pomoście. Miał bowiem zamiar skoczyć. Nie lubił powoli wchodzić do jeziora. Szczególnie nie cierpiał tego momentu, gdy woda dochodziła do… No… Do meritum. Zawsze wskakiwał do wody z pomostu. Wiedział, że to niebezpieczne. Że może spowodować zatrzymanie akcji serca. Ale w tej konkretnej sytuacji było mu w zasadzie wszystko jedno.
Dokładnie sprawdził mocowanie balastu. Zaczerpnął głęboko, choć z goła niepotrzebnie, powietrza. I skoczył. Plusnęło i toń jeziora zamknęła się nad głową Szymka. Dość szybko opadł na dno. W końcu Czos to nie Rów Mariański. Jakiś pechowy rak chrupnął cicho trafiony jednym z żelazek. Jakiś węgorz prześliznął się miedzy żeberkami olejaka. Kilka małych żabek z wyraźnym zdziwieniem obserwowało nowy element podwodnego świata. A nowy element tracił właśnie resztki powietrza. Jeszcze chwila i będzie po wszystkim. Koniec. A zarazem początek. Tak jak obiecywał Góru.
Szymek poczuł, że gaśnie. Poczuł również silne uderzenie w tył głowy. Coś, czy też może raczej ktoś, chwycił go za kołnierz kurtki i mocno szarpnął do góry. Wyciągnięty na brzeg i rzucony na trawę, nie zamierzał walczyć o oddech, ale kilka kopniaków w tyłek wychlupało z niego całą wodę. Chcąc, nie chcąc zaczął oddychać. Metoda ratunkowa, mało może ortodoksyjna, okazała się skuteczniejsza niż tradycyjne usta-usta.
- Ocipiałeś młody? – zapytał nieznany, szlag by go trafił, wybawca, stojąc wciąż za plecami niedoszłego topielca.
- Topić się? W twoim wieku? W takiej zimnej wodzie? Przecież życie jest piękne! – nieznajomy zamilkł na chwilę. Po czym dodał – Chociaż, kurwa, jest nowelą.
Szymon odwrócił się by udzielić jakiejś zjadliwej odpowiedzi, ale za nim nie było już nikogo. Nieznajomy zniknął. A wraz z nim zniknął cały balast. Szymon zrezygnowany, ociekający wodą i coraz bardziej zmarznięty powlókł się do domu.
***
Tymczasem, po drugiej stronie Jeziora Czos, przy Źródełku Miłości, kończyła się właśnie cotygodniowa orgia miejscowej OSP.
***
Jakoś tak na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia mrągowskie targowisko przeżywało prawdziwy najazd zabużańskich handlarzy. Drobnych, ale doskonale zaopatrzonych. U „Ruskich” można było kupić wszystko. Tak jak teraz na Allegro. Z tym, że na Allegro trudno jest o broń. U „Ruskich” zaś broń można było nabyć bez trudu. Granaty, kałachy, stary (ale wciąż na chodzie) T-34. Żaden problem. Wszystko było jedynie kwestią ceny. A w przypadku uzbrojenia nie posiadającego własnego napędu, również transportu.
To właśnie w tamtych wesołych czasach ojciec Szymona kupił sobie rewolwer. Identyczny, jak te w westernach. Z kompletem nabojów. Ot tak, na wszelki wypadek. Nigdy nie wiadomo kiedy się człowiekowi przyda porządny, choć bez wątpienia wiekowy, rewolwer.
Szymon uznał, że przyda się właśnie teraz.
Po ciężkiej grypie, która była skutkiem wrześniowej kąpieli w Czosie, zniechęcił się do sił natury. Postanowił więc zawierzyć swoje życie technice. Nieodwołalnie. I ostatecznie. Wyciągnął ze skrytki w piwnicy owinięty w zatłuszczone szmaty rewolwer, wyczyścił go dokładnie, załadował, schował do kieszeni płaszcza i poszedł do parku. Tego, w którym znajdował się stary poniemiecki cmentarz. Tam zamierzał znaleźć odpowiedni klimat. Zresztą, przecież właśnie na cmentarz się wybierał. Docelowo. Czy też może raczej – tymczasowo.
Usiadł na pokruszonym nagrobku i zapalił papierosa. Wiedział, że szkodzą, ale w zaistniałych okolicznościach, wisiało mu to martwym nietoperzem. Wyciągnął broń, odciągnął kurek i przyłożył wylot lufy do skroni. Po chwili uznał, że to nie najlepszy pomysł. Nie był co prawda pewien, ale wydawało mu się, że może w ten sposób osiągnąć pewne niepożądane efekty uboczne. Proch osmali mu twarz. Mózg rozpryśnie się po całej okolicy. Będzie potem nieszczególnie wyglądał w trumnie. A na czym, jak na czym, ale na wyglądzie Szymonowi zależało. Mimo wszystko.
Odsunął rewolwer od skroni na długość ramienia. Nie wiedział czy to wystarczająca odległość, ale więcej nie był w stanie osiągnąć.
- A co mi tam – mruknął pod nosem. – Raz się żyje!
- Co ja gadam. Co ja gadam. Jakie „raz się żyje”? Przecież wtedy to wszystko nie miałoby sensu. Zresztą, Góru obiecał…
Zamknął oczy, policzył do trzech i …
I wtedy kilka rzeczy wydarzyło się równocześnie.
Szymon nacisnął spust.
Coś ciężką dupnęło o ziemię za jego plecami.
Rewolwer w dłoni chłopaka zrobił się dziwnie ciężki.
Rozległo się głośne „ała”.
Szymon otworzył oczy i spojrzał w bok. Przez krótką chwilę oceniał sytuację, po czym odezwał się cicho. I grzecznie.
- Przepraszam, czy byłby pan tak miły i wyjął palec z mojej lufy? Znaczy, z lufy mojej broni. A właściwie, to z broni mojego taty.
- Byłbym – odpowiedział Yabolman. Bo któżby inny.
I wyjął. Najpierw palec z lufy, a potem lufę… znaczy rewolwer, z dłoni Szymona.
- To powiadasz młody, że to tatusia?
Chłopak skinął głową.
- Oj, to tatuś nie będzie zadowolony – Tadeusz wygiął wspomnianą już, wielokrotnie już wspomnianą, lufę w estetyczną podkówkę.
- No, to było na tyle. Trzymaj się. I dbaj o siebie chłopaku! Dbaj o siebie. Bo życie jest piękne.
„Chociaż, kurwa, jest nowelą” dodał Szymon w myślach. Po czym wstał i poczłapał do domu. A w jego głowie, zamiast dziury po kuli, pojawiło się graniczące z pewnością przypuszczenie, że tatuś faktycznie nie będzie zadowolony.
Nie był.
***
Marysia i Tadeusz spacerowali nad brzegiem Czosu. Opowiadał jej o ostatnich wydarzeniach.
- …i po chwili obaj byli pogięci. I młody, i jego rewolwer. - Zakończył wielokrotnie przemyślaną i przezabawną puentą. Czekał na wybuch śmiechu, ale Marysia milczała. Czas mijał, a ona milczała coraz bardziej. Jasny gwint!
- No dobrze, ale dlaczego on właściwie chce się zabić? – spytała wreszcie po dłuższej chwili.
- Pojęcia nie mam.
- Nie zapytałeś? Chłopak na twoich oczach dwukrotnie próbował popełnić samobójstwo, a ty nawet nie zapytałeś dlaczego? Uratowałeś go tylko i odleciałeś.
- Tak! – Yabolman był najwyraźniej urażony. – Uratowałem! Tylko!
Przez jakiś czas szli w milczeniu. Aż wreszcie dotarli do Źródełka Miłości. I stanęli jak wryci zaskoczeni niecodziennym widokiem. Nie co dzień bowiem, szczególnie późną jesienią, widuje się w mrągowskich parkach nagich mężczyzn leżących w niedbałych pozach wśród opadłych liści.
Leżeli tak sobie, zupełnie nieruchomo i uśmiechali się błogo. Wszyscy czterej.
- O rajutku! – jęknęli (zgodnie!) Marysia i Tadeusz.
Jeden z nagusów poruszył się nieznacznie i otworzył oczy.
- Dzień dobry – pozdrowił grzecznie przybyłych.
- Panowie – rzucił w stronę swoich kolegów. – mamy gości.
Panowie nie sprawiali wrażenia specjalnie przejętych tym faktem. Nie poderwali się z ziemi z okrzykami zażenowania, nie okryli niczym swojej nagości. Wymruczeli jedynie ciche słowa powitania i dalej oddawali się słodkiemu nieróbstwu.
- Czym możemy państwu służyć – zapytał ten, który pierwszy spostrzegł Marysię i Tadeusza.
Yabolman zaczął się zastanawiać czym faktycznie mogłoby mu służyć czterech gołych mężczyzn. I jakoś nic nie przychodziło mu do głowy. Beerwoman zaś nie zastanawiała się długo:
- Na początek jakąś informacją może – zaproponowała.
- Tak? – golas popatrzył na nią wyczekująco.
- Kim wy, do licha, jesteście i co tutaj robicie? Jeżeli można wiedzieć!
- Oczywiście, że można. To przecież żadna tajemnica. Jesteśmy mrągowskim oddziałem OSP i właśnie mamy orgię. Jak w każdą środę.
- Orgię? – zdziwiła się Marysia. – Strażacy?
- Jacy strażacy? – zdziwił się z kolei jej rozmówca. – Jesteśmy członkami międzynarodowej Organizacji Sadystycznych Pedziów.
- Aha – nic innego nie przyszło Marysi do głowy.
Natomiast Tadeuszowi i owszem:
- Jakaś taka statyczna ta wasza orgia – Tadeusz bowiem obejrzał w swych życiu kilka filmów. Różnych. A nawet bardzo różnych. Były wśród nich „te” filmy. Ze dwa. No, może trzy. Na ich podstawie wyrobił sobie zdanie na temat udanej orgii. I kojarzyła mu się ona ze wszystkim, tylko nie z bezruchem.
– Tak sobie leżycie i nic? Już? Wszystko? Nie żebym był rozczarowany, czy na coś liczył, ale to dziwne takie jakieś.
- Chciałbym zwrócić twoją uwagę na słówko „sadystycznych” w nazwie naszej organizacji. Każdemu z nas największą przyjemność sprawia nie sprawianie pozostałym żadnej przyjemności.
- Aha – Yabolman nawet nie próbował udawać, że zrozumiał.
Marysia tymczasem zauważyła, że spojrzenie ich rozmówcy staje się jakby nieco lubieżne. Jej niechęć do noszenia jakiekolwiek bielizny, połączona z zamiłowaniem do obcisłych, głęboko wydekoltowanych bluzeczek oraz wyjątkowo krótkich spódniczek (które Tadeusz nazywał wyjątkowo szerokimi paskami) sprawiały, że zdążyła już przywyknąć do lubieżnych spojrzeń rzucanych w jej kierunku. Ale tym razem oczy całej OSP wlepione były w Tadeusza. Poczuła się brzydka i niepotrzebna. I nie było to miłe uczucie.
- No, to skoro już wszystko wiemy – złapała Yabolmana za rękę, - to chyba nie będziemy panom przeszkadzać. Do widzenia!
- Pewnie – zgodził się natychmiast jej towarzysz, który może i nie do końca rozumiał o co chodzi, ale miał w końcu jakąś tam intuicję. A tej intuicji zaczynało się właśnie robić nieswojo. – Do widzenia.
- Do widzenia. Oby.
***
- Wiesz Marysiu, dziwne jakieś te pedzie.
- Nie mówi się „te pedzie”, Yabolku.
- Ci pedziowie?
- Homoseksualiści Yabolku, homoseksualiści.
- Ale przecież oni sami…
- Im wolno!
***
Szymon był uparty. Wyjątkowo uparty. Jeszcze raz dokładnie przemyślał całą sprawę i wydawało mu się, że w końcu znalazł najlepsze rozwiązanie. Ostateczne.
Fakt, w Mrągowie nie było porządnego, nadającego się do jego celów urwiska. Ale było kilka nieźle usytuowanych budynków. Szczególnie jeden, na Osiedlu Brzozowym. Żaden tam drapacz chmur. Cztery piętra jedynie. Ale stal na wcale wysokiej skarpie. Jeśli dobrze się rozpędzi – a dach dawał taką możliwość – i mocno wybije, to powinien wylądować na samym dole, na parkingu przed „Biedronką”. W postaci mokrego, czerwonego placuszka. I żaden szmaciarz nie będzie go w stanie odratować.
Pomysł był świetny. Szymon zapisał się nawet do sekcji lekkoatletycznej w miejscowym klubie. Po miesiącu intensywnego trenowania skoku w dal, stwierdził, że jest gotów.
Pewnego słonecznego kwietniowego popołudnia, jak ten czas leci swoją drogą, wszedł na wybrany dach. Najpierw krótka rozgrzewka, potem długi rozbieg, skok i …
I uderzył w przelatującego właśnie, niby przypadkiem, Yabolmana. Bolało. Bolało jak jasna cholera, ale nie dawało efektu wspomnianego wcześniej placuszka. Tego mokrego i czerwonego.
- No dobra młody. Wystarczy tego dobrego. Całą zimę cię szukałem. Nawet przy Wigilii musiałem się nasłuchać jaki jestem bezmyślny i nieczuły. Lecimy.
Szymon chciał zapytać dokąd, ale nie odzyskał jeszcze oddechu po zetknięciu z twardą jak stal piersią superbohatera. Choć nie wykluczone, że była to stalowa klamra przy szerokim pasie Yabolmana.
Pół godziny później Szymek popijał gorące kakao i czerwony jak dojrzały pomidor, patrzył w oczy Beerwoman. Jeśli akurat podniósł nieco wzrok.
- …i Góru powiedział, że to nie problem – opowiadał. -  Że ma chody na tamtym świecie. Za niewielką opłatą załatwi mi tę całą reinkarnację. Że najpóźniej w przeszłym roku narodzę się na nowo. Tylko, że najpierw muszę, wiecie…
- Wiemy – Marysia wiedziała. Tadeusz się domyślał. – Tylko ciągle jeszcze nie powiedziałeś najważniejszego. Dlaczego?
- Bo Góru obiecał - Szymon zaczerwienił się jeszcze bardziej, - że w następnym wcieleniu będę chłopakiem Paris Hilton.
Nawet Yabolman był zaskoczony.
- Przecież to nie możliwe.
- Jak to nie możliwe – obruszył się Szymon. – A co ja? Gorszy?
- Nie o to chodzi – Marysia nie lubiła pozbawiać innych ludzi złudzeń, ale tym razem nie miała wyjścia. - Posłuchaj, jeśli nawet urodzisz się ponownie w przyszłym roku, to żeby być czymkolwiek chłopakiem będziesz musiał poczekać ze dwadzieścia lat…
- Albo chociaż siedemnaście – dodał Tadeusz.
- Albo siedemnaście – zgodziła się Marysia.
- Nie szkodzi, ja mam czas – Szymon ciągle nie dostrzegał luki w swoim rozumowaniu.
- No tak, ale policz chłopcze, ile lat będzie miała wtedy Paris Hilton.
Policzył.
- Ojej.
- No właśnie. Ojej. – Marysia przytuliła załamanego chłopca do swojego cudownego biustu i pogładziła czule po głowie.
- Słuchaj młody – Tadeusz stwierdził, że powinien jeszcze coś załatwić. – Młody! Młody!!!
- Tak?
- Daj no mi adres tego swojego Góru.
- Czyj? – wciąż przytulany i głaskany miał wyraźne kłopoty z koncentracją.
- Góru! Tego, który ci obiecał, że będziesz chłopakiem Paris Hilton.
Szymon oswobodził się z objęć Beerwoman. Nabazgrał coś szybko na kartce i wrócił tam, gdzie było mu tak dobrze. Tak mięciutko. Tak ciepło. Gdyby ktoś teraz pokazał mu zdjęcie Paris Hilton, nie wiedziałby pewnie o kim mowa. Terapia Marysi czyniła cuda.
***
Mateusz Górecki, znany szerzej jako Góru, wyglądał jak Jack Sparrow. Ten pirat z Karaibów. Mógłby bez żadnych zabiegów charakteryzatorskich zastąpić Johnego Deppa w kolejnej części filmu. Ale nie myślał o karierze aktorskiej. Siedział w fotelu i nauczał. Nie przeszkadzało mu, że ma tylko jednego słuchacza. Ważne, żeby ten słuchacz zapłacił. Gość nie wyglądał co prawda na nadzianego, ale Mateusz nie gardził żadną kwotą. „Tu dycha, tam dycha, będzie na kielicha” – mawiał. Przeczytał kiedyś jakiś dodatek do „Wyborczej” poświęcony religiom Dalekiego Wschodu. Trochę zapamiętał, trochę sam wymyślił i teraz wciskał kit różnym frajerom. I jakoś wiązał koniec z końcem.
Tadeusz siedział po turecku na podłodze i słuchał tego pitolenia bez specjalnego zainteresowania. Cierpły mu nogi. Męczyło go pragnienie. I był coraz bardziej wkurzony. Najbardziej denerwował go fakt, że wciąż nie wiedział co zrobić z łachmytą, który tak skutecznie prał mózgi młodziakom takim, jak Szymon.
Tymczasem Góru przeszedł do tej części wykładu, która zawsze najbardziej działa na wyobraźnię słuchaczy:
- Nasza religia łączy się również z różnymi ciekawymi obrzędami o charakterze seksualnym…
- Otóż to! Seksualnym! – ucieszył się Yabolman.
Góru, który nie spodziewał się aż tak żywiołowej reakcji, spojrzał na niego pytająco.
- A powiedz mi mistrzu, te obrzędy… czy w grę wchodzą również orgie?
- Jeśli tylko wierni tego pragną – odpowiedział ostrożnie Góru, zadowolony, że nazwano go mistrzem. Aż dziwne, że sam na to nie wpadł.
- To świetnie – cieszył się coraz bardziej Tadeusz. – A jaki dzień tygodnia dzisiaj mamy?
- Środę – odpowiedział zaskoczony Góru i pomyślał, że trafił na świra większego niż wszyscy dotychczasowi razem wzięci. Cóż, ryzyko zawodowe. Jak się robi w religii, trzeba się z tym liczyć. Sprawdził odruchowo, czy ma pod ręką posążek siedzącego Buddy.
- Środę! – entuzjazmował się Tadeusz. – To wspaniale!
Po czym błyskawicznie poderwał się na nogi i zdzielił Góru w głowę. A potem zawinął nieprzytomnego w dywan, zarzucił sobie na ramię i wyleciał przez okno.
Kiedy dotarł do  Źródełka Miłości, orgia OSP trwała w najlepsze. Superbohater wylądował w samym jej środku. Sadystyczni pedzie, początkowo przestraszeni, oniemieli z zachwytu na widok wydobytego z dywanu Góru. Widać było, w końcu wciąż byli goli, że orgia nabierze rumieńców.
- To ja lecę – powiedział Yabolman. – Nie będę przeszkadzał. A ty – zwrócił się do Góru – potraktuj to jako wyjątkowe przeżycie religijne.
I odleciał w poczuciu dobrze spełnionej misji. Szanował bowiem poglądy innych ludzi. Nawet te, których do końca nie rozumiał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz