piątek, 1 czerwca 2012

Punk Tadeusz. Epizod szesnasty


 “W głowie mi się pierdoli” - BOIKOT
Słońce już dawno skryło się za horyzontem. Mrok otulał prerię. Z oddali dochodziło wycie kojotów. Samotny jeździec zbliżał się do niewielkiego puebla. Zapadający szybko zmrok nie pozwalał dostrzec rysów jego twarzy. Jednakże ani ciemności, ani rondo wielkiego sombrera nie były w stanie ukryć szeroko otwartych oczu jeźdźca, w których bezbrzeżne zdumienie powoli ustępowało miejsca równie bezbrzeżnej panice.
- Co ja tutaj robię? – myślał. – I gdzie właściwie, do cholery, jest to “tutaj”?
Yabolman, on to bowiem sunął przez prerię na wychudzonej szkapie, miewał delirki. Zdążył się do nich przyzwyczaić, niektóre nawet polubił. Nie przeszkadzały mu pojawiające się w okolicy stepujące myszy, kozy grające na saksofonach, czy też nietoperze, które straszliwie fałszując śpiewały arie ze znanych oper. Głównie ze “Strasznego Dworu”. Było to jakieś takie... swojskie. I często nawet zabawne. Zdarzało mu się również, w pijackim widzie, trafiać do miejsc, których nie znał. Czasami budził się w lesie nad jeziorem, pokryty rosą lub zagrzebany w suchych liściach. Ale koń, zatknięty za pas colt i srebrne ostrogi przypięte do kowbojskich butów – to było zbyt wiele, jak na jednego pacyfizującego anarchistę. Ostrogi przypięte do kowbojskich butów?
- O żesz kurwa twa... twarożek! Gdzie moje glany? Obudzić się! Muszę się koniecznie jak najszybciej obudzić!
Tadeusz zaczął się nerwowo szczypać w różne, wystające spod obszernego poncza, części ciała. Bolało, ale nie pomogło. Tymczasem jego wierzchowiec właśnie mijał pierwsze zabudowania miasteczka. Nie było duże. Kilkanaście domów, knajpa, koszary i kościółek. To wszystko. Koń , zmęczony widać drogą, zatrzymał się przy poidle przed knajpą.
Dobrze, że nie przed kościołem – pomyślał Yabolman, który nie miał pojęcia jak sterować tym zwierzęciem. Z trudem zeskoczył z siodła. Nigdy nie zastanawiał się, kto właściwie wymyślił samochód. Ale teraz, kierując się na szeroko rozstawionych nogach, ku drzwiom baru, zrozumiał dlaczego dokonano tego wynalazku.
- Musiałem długo jechać – myślał masując obolałe siedzenie. – To jednak nie sen. We śnie nic nie może aż tak boleć. Co się dzieje? Co się, cholera, dzieje?
Pchnął drzwi i wkroczył do gwarnego wnętrza. Było ono brudne i śmierdzące. Tadeusz nie zawsze był czysty i nie zawsze pachniał konwaliami, ale i tak w pierwszej chwili stracił oddech.
- Tu jest gorzej niż w Olsztynie “Pod Kogutem” – stwierdził i ocierając załzawione oczy ruszył w kierunku baru. Kiedy zamawiał flaszkę najtańszego trunku, okazało się, że ma w kieszeni mnóstwo pesetów i mówi płynnie po hiszpańsku. Nawet nie był tym przesadnie zaskoczony. W końcu nie była to najdziwniejsza rzecz jaka spotkała go tego dnia. Usiadł w kącie i popijając mocną, choć obrzydliwą w smaku tequillę (nie starczyło mu na wino!!!), przysłuchiwał się prowadzonym dokoła rozmowom. Rozmawiano głównie o mającej się odbyć o świcie egzekucji. Jakiś biedny ranczer imieniem Pedro, nie zapłacił podatków i dlatego miał zawisnąć o wschodzie słońca, pozostawiając nieutuloną w żalu młodą żonę i siedmioro malutkich dziatków.
- Mając na utrzymaniu tak liczną rodzinę, nie miał z czego zapłacić podatków – dowodził elegancki młodzieniec o wyglądzie maminsynka siedzący przy sąsiednim stoliku – przecież jego ziemia to sam piach i kamienie.
- Ma pan rację don Diego – przytaknął jego towarzysz, monstrualnych rozmiarów mężczyzna w mundurze. – Ale takie jest prawo. A my tutaj, w Los Angeles, przestrzegamy  prawa.
- W takim razie, sierżancie Garcia, należy się zastanowić nad zmianą prawa, godzącego w tych, którzy najbardziej potrzebują  jego pomocy – powiedział z patosem don Diego i zamówił jeszcze jeden dzban wina. Wściekle drogiego wina.
Yabolman przestał słuchać ich rozmowy i zamyślił się głęboko. Zarówno don Diego, jak i sierżant Garcia wydawali mu się dziwnie znajomi. Ale przecież nigdy wcześniej nie był w Los Angeles. O ile to naprawdę było Los Angeles. Widział przecież kiedyś Los Angeles w telewizorze i wyglądało zupełnie inaczej. W telewizorze... W jego przytłumionym tequillą mózgu otworzyła się jakaś klapka i już wiedział gdzie jest. Wiedział również kim są faceci rozmawiający przy sąsiednim stoliku. Co więcej – domyślał się nawet co zdarzy się podczas egzekucji biednego Pedra. Wciąż jednak nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie jak się tutaj znalazł i jak, do cholery, wrócić do domu?
- Bez wina tego nie rozgryzę – pomyślał i zrezygnowany przechylił prawie już pustą butelkę.
Kiedy obudził się następnego ranka, właśnie dniało. Pierwszy raz od wielu, wielu lat męczył go kac.
- Cholerna gorzałka. Jednak co winko, to winko – jęknął i wygrzebał się ze sterty słomy, w której najwyraźniej spędził noc. Wyszedł przed stajnię. Mieszkańcy miasteczka zaczynali się gromadzić w pobliżu postawionej w nocy szubienicy. Kilku żołnierzy, z sierżantem Garcią na czele, pilnowało porządku. Wstało słońce. Wraz z ego pierwszymi promieniami z bramy koszar wyłonił się ponury orszak. Sześciu drabów w mundurach prowadziło drobnego, młodego mężczyzną, ciasno skrępowanego sznurami.
- To pewnie Pedro – domyślił się Yabolman, gorączkowo kombinując jak zapobiec egzekucji. – Muszę szybko coś wymyślić... Od dwóch dnie nie piłem wina... Nie polecę...
Podskoczył na próbę.
- No nie będzie z tego nic. Ogniem pewnie też nie plunę...
Sprawdził.
- Przepraszam pana. Oczywiście, że odkupię panu ten kapelusz. Uff... Ale nerwus. Może to i lepiej, że nie było płomienia. Tylko co robić? Gdzie się podziewa ten cholerny...
I wtedy właśnie rozległ się tętent kopyt. Cichy do tej pory tłum zafalował i zaszemrał. Tłum powinien falować i szemrać. Taka jest rola tłumu. Wieśniacy i żołnierze rozglądali się dokoła. Wieśniacy z nadzieją, żołnierze zaś cokolwiek nerwowo. Wszyscy oni najwyraźniej podzielali domysły Tadeusza i oczekiwali na pojawienie się... No i mieli rację. Wpadł do miasteczka jak huragan. Cały w czerni i na czarnym koniu.
- Zorro! – zawołali radośnie mieszkańcy Los Angeles.
- Zorro! – krzyknęli przerażeni żołnierze.
- Zorro! – szepnął Yabolman i odetchnął z ulgą.
Tymczasem Zorro kilkoma celnymi kopniakami rozpędził eskortę, wciągnął na siodło oniemiałego Pedra i równie szybko jak się pojawił, zniknął z wioski. Zwolnił tylko na chwilę przejeżdżając obok sierżanta. Błysnęła szpada. Na brzuchu grubasa pojawiło się wielkie “Z”. Po chwili było po wszystkim. Tylko pusta szubienica i cichnący w dali odgłos kopyt świadczyły o tym, że coś się tu wydarzyło.
- I bardzo dobrze – pomyślał Tadeusz siadając na piaszczystej ulicy. Zwiesił skacowaną głowę i przymknął oczy. A kiedy otworzył je po chwili...
***
Słońce już dawno skryło się za drzewami. Mrok otulał puszczę. Z oddali dochodziło wycie wilków. Samotny rycerz zbliżał się do murów miasta. Zapadający szybko zmrok nie pozwalał dostrzec rysów jego twarzy. Jednakże ani ciemności, ani opuszczona przyłbica hełmu, nie były w stanie ukryć szeroko otwartych oczu jeźdźca, w których bezbrzeżne zdumienie powoli ustępowało miejsca równie bezbrzeżnej panice.
- No ładnie. Ktoś sobie ze mną nieźle pogrywa – pomyślał Yabolman. – Ciekawe gdzie jestem tym razem? I dlaczego mam na sobie tę cholerną konserwę?
Zdążył wjechać do miasta przed zamknięciem bram. Na szczęście oberża znajdowała się tuż przy murach. Grzechocząc zbroją, z trudem zlazł z konia i oddał cugle chłopcu stajennemu. Podzwaniając wkroczył do izby. Było brudno i śmierdziało. Skierował się do szynkwasu, za którym królował potężny, jednooki mężczyzna. Zamówił dzban mętnego piwa, zapłacił kilkoma monetami, które z pewnym trudem zidentyfikował jako pensy i usiadł w kącie sali. Siedzący przy sąsiednim stole młody mężczyzna rozprawiał o czymś z ożywieniem. Tadeusz zaczął ciekawie nasłuchiwać.
- Szeryf to łajdak i okrutnik. Spalił wioskę i skazał na śmierć kilkunastu chłopów za to, że nie mieli z czego zapłacić podatków. A oni i tak przymierają głodem. Inaczej by to wyglądało, gdyby król Ryszard przebywał w Anglii.
- Uspokój się Robinie. Niebezpiecznie jest wykrzykiwać takie słowa tutaj, w Nottingham. Nie możemy nic zaradzić. W mieście jesteśmy bezradni.
- Nie masz racji Mały Johnie. Egzekucja ma się odbyć jutro o świcie, na wzgórzu za miastem. A stamtąd już tylko dwa kroki do Sherwood. Posłuchajcie co zrobimy...
Ściszył głos i do Yabolmana nic więcej nie dotarło. Ale to co usłyszał wystarczyło do podjęcia decyzji.
- Pójdę jutro na to wzgórze. Może się do czegoś przydam. Tylko co oni mają z tymi egzekucjami o wschodzie słońca. Przecież dzień można zacząć o wiele przyjemniej.
Rano nie chciało mu się już zakładać zbroi. W płóciennych portkach i koszuli, wmieszany w tłum mieszkańców miasta, skierował się w stronę ustawionej na pobliskim pagórku szubienicy. Wszystko go swędziało. Wieczorem, zmęczony i mocno przymulony kilkoma dzbankami piwa (Piwa! Koszmar!), nie zauważył nawet, że jego łóżko żyje własnym życiem. Bardzo bogatym życiem. Teraz, pokąsany i nieszczęśliwy, drapał się zawzięcie. To wprawdzie niewiele pomagało, ale miał nadzieję, że udało mu się pozbyć wszystkich tych cholernych stworzonek, które oblazły go w nocy. Co prawda część z nich po skosztowaniu jego krwi była tak pijana, że odpadła sama, ale reszta poukrywała się w różnych miejscach z zamiarem kontynuowania imprezy. Kiedy wspomniał oberżyście, że chciałby wziąć kąpiel, ten błysnął tylko swoim jedynym okiem i puknął się znacząco w czoło. Tadeusz drapał się więc i kwieciście przeklinał czasy, w których przyszło mu przebywać.
Tymczasem jednak, wraz z gromadą Nottinghamczyków znalazł się na szczycie wzgórza. Wszystko było już przygotowane. Szubienicę otaczali kordonem żołnierze szeryfa. Kat, wysoki facet w czerwonym kapturze, bawił się kawałkiem sznura w oczekiwaniu na skazańców. Ci pojawili się wkrótce w bramie miejskiej, konwojowani przez kilkudziesięciu  konnych, na czele których jechał młody, dostatnio odziany mężczyzna. Yabolman myślał, że to sam szeryf, ale tłum (jak to on) zafalował i zaszemrał: Guy Gisbourne. W szemraniu tym niewiele było sympatii. Ludzie patrzyli na arystokratę wrogo, ten i ów spluwał nawet z obrzydzeniem. Gisbourne nie zwracał na to uwagi. Jechał patrząc wyniośle przed siebie.
- Też widać niezła szuja – pomyślał Tadeusz. Stał z boku i obserwował wszystko uważnie. Wiedział, z grubsza, co się wydarzy. Czytał książkę Kraszewskiego (też Tadeusza, nawiasem mówiąc), oglądał serial i film a Kostnerem – oby Dziesiąta Muza wybaczyła mu tę rolę. Ale co innego podglądać Beerwoman w kąpieli, a co innego samemu wyszorować jej plecy.
- Ech, Marysiu... – rozczulił się na samo wspomnienie swojej pięknej towarzyszki. – Gdzie jesteś Marysiu? Czy cię jeszcze kiedyś zobaczę?
To było niezłe pytanie. I jak większość niezłych pytań miało na razie pozostać bez odpowiedzi. Oto bowiem ponura kawalkada dotarła na miejsce egzekucji. Guy Gisbourne stanął w strzemionach i obwieścił gromkim głosem:
- Z rozkazu szeryfa, w imieniu miłościwie nam panującego księcia Jana, skazuje się tych oto zbrodniarzy na śmierć przez powieszenie. Kacie, czyń swoją powinność.
- A pewnie – zawołał kat dziwnie wesoło.
- Mamy wieszać, to wieszamy. Ale nie tych tutaj biedaków, tylko tych, którzy na to prawdziwie zasługują – to powiedziawszy odrzucił kaptur, ukazując uśmiechnięte oblicze Małego Johna.
- Co się dzieje? – Gisbourne nie do końca zrozumiał sytuację. – Straże! Pojmać tego człowieka!
Wypielęgnowaną dłonią wskazał Johna. Z pobliskich zarośli wyleciała ze świstem pierzasta strzała i przebiła mu nadgarstek. Arystokrata krzyknął z bólu. Z lasu wybiegło kilkudziesięciu młodych mężczyzn. Rozbrojenie żołnierzy szeryfa było kwestią kilku chwil. Po kilku następnych powieszony za nogi Guy Gisbourne, wrzeszcząc i przeklinając, kołysał się miarowo na wietrze. Niedoszli wisielcy w towarzystwie ludzi Robin Hooda znikali w sherwoodzkiej puszczy, sam Robin zaś stanął przed tłumem i najwyraźniej szykował się do wygłoszenia jakiegoś przemówienia.
- Będzie pewnie nawijał o sprawiedliwości, wolności i takich tam – pomyślał Yabolman. Położył się na trawie i przymknął oczy. A kiedy je otworzył...
***
Słońce już dawno skryło się za granią. Mrok otulał góry. Z oddali dochodziło świstanie świstaków. Samotny góral wspinał się mozolnie ku widocznej na zboczu wiosce. Spocony i zasapany przystawał co jakiś czas i spluwał zamaszyście.
- No nie mam kondycji – myślał. – Stary się robię, czy co? Żeby chociaż odrobina winka do przepłukania gardła. Uff! Muszę chwilkę odsapnąć.
Usiadł na kamieniu przy ścieżce i zamyślił się głęboko.
- Dobra. Gdzie jestem tym razem? W górach. Mam kierpce, by je szlag trafił, mam ciupagę i wyszywane portki. Chyba Tatry. Dobrze. Przynajmniej niedaleko do domu. Ale ciekawe kiedy jestem? Co tu robić? Wejść do jakiejś chałupy i zapytać jaki wiek teraz mamy? Pewnie psami poszczują. Albo zaprawią tą... no... kłonicą. Górale są nerwowi. Na razie trzeba się rozejrzeć, ale ostrożniutko. I jak najmniej mówić.
Zrobiony w juhasika Yabolman westchnął ciężko i podjął wspinaczkę. Po półgodzinie dotarł między opłotki. Z zadowoleniem stwierdził, że najbliższy budynek to karczma. Zaczerpnął świeżego, górskiego powietrza i wszedł do środka. Nie śmierdziało i było całkiem czysto. Zerknął ciekawie na siedzących przy stołach ludzi. Górale! Klasyczni górale, chociaż nieco jakby cukierkowi. Jak z Cepelii. To było tak proste, że prawie się roześmiał. Kostiumy Szymona Kobylińskiego. Oczywiście.
- Jankielu – zawołał do krzątającego się po izbie Żyda – butelkę okowity.
Zapłacił wyciągniętymi z zawieszonego na szyi trzosika miedziakami, usiadł jak zwykle w kącie i zaczął słuchać. Bez trudu zidentyfikował siedzących przy sąsiednim stole mężczyzn. Większy, z zatkniętym za szerokim pasem pistoletem, odkrajał małym nożykiem kawałki z leżącego przed nim płata słoniny i pogryzając opowiadał mniejszemu:
- Wzieni ich wczoraj, po południu. Siedzom teraz, nieboraki, w dybach. Jutro rano ich wieszać bedom.
- Jezusicku – jęknął ten drugi. – Wieszać bedom? Za co?
- Podatków, kurdelebele, nie płacili.
- Podatków nie płacili? A co to, jaśnieoświecony pan, tfu!, hrabia nie wie jak teraz, na przednówku, chłopom ciężko?
- Sam wisz, ty gnido dworska, że hrabia zrobi wszystko, żeby tylko kabzę nabić. A margrabia mu pomoże.
- Jezusicku! – powtórzył mniejszy – za parę talarów wieszać bedom. No to trza z tym jak najszybciej do harnasia.
- Ano trza – przytaknął większy i obaj wyszli.
Uśmiechnięty Tadeusz również opuścił karczmę. Noc spędził w pobliskim lesie, pod rozłożystym smrekiem. A rano wszystko było tak, jak być powinno. Janosik i jego zbójnicy uratowali chłopów, dworscy dostali baty, a margrabia wyszedł na idiotę.
- Klasyka. Koniec odcinka. Pora w drogę – pomyślał Tadeusz i przymknął oczy. A kiedy je otworzył...
***
Słońce powoli kryło się za jeziorem Czos. Yabolman siedział na ławeczce i popijał swoje ulubione “Łzy Sołtysa”.
- Nareszcie w domu – mruknął zadowolony. – Ciekawe co to, do cholery, było?
- TO BYŁA LEKCJA – odezwał się tuż przy jego uchu znajomy Głos. – POMAGANIE SŁABSZYM MA BOGATĄ TRADYCJĘ. MAM NADZIEJĘ, ŻE CZEGOŚ SIĘ NAUCZYŁEŚ?
- A pewnie, że się nauczyłem – bez namysłu stwierdził Tadeusz. – Życie, kurwa, jest nowelą. I najgorsze na świecie gówno to podatki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz