“W
głowie mi się pierdoli” - BOIKOT
Słońce już
dawno skryło się za horyzontem. Mrok otulał prerię. Z oddali dochodziło wycie
kojotów. Samotny jeździec zbliżał się do niewielkiego puebla. Zapadający szybko
zmrok nie pozwalał dostrzec rysów jego twarzy. Jednakże ani ciemności, ani
rondo wielkiego sombrera nie były w stanie ukryć szeroko otwartych oczu
jeźdźca, w których bezbrzeżne zdumienie powoli ustępowało miejsca równie
bezbrzeżnej panice.
- Co ja
tutaj robię? – myślał. – I gdzie właściwie, do cholery, jest to “tutaj”?
Yabolman,
on to bowiem sunął przez prerię na wychudzonej szkapie, miewał delirki. Zdążył
się do nich przyzwyczaić, niektóre nawet polubił. Nie przeszkadzały mu
pojawiające się w okolicy stepujące myszy, kozy grające na saksofonach, czy też
nietoperze, które straszliwie fałszując śpiewały arie ze znanych oper. Głównie
ze “Strasznego Dworu”. Było to jakieś takie... swojskie. I często nawet
zabawne. Zdarzało mu się również, w pijackim widzie, trafiać do miejsc, których
nie znał. Czasami budził się w lesie nad jeziorem, pokryty rosą lub zagrzebany
w suchych liściach. Ale koń, zatknięty za pas colt i srebrne ostrogi przypięte
do kowbojskich butów – to było zbyt wiele, jak na jednego pacyfizującego
anarchistę. Ostrogi przypięte do kowbojskich butów?
- O żesz
kurwa twa... twarożek! Gdzie moje glany? Obudzić się! Muszę się koniecznie jak
najszybciej obudzić!
Tadeusz
zaczął się nerwowo szczypać w różne, wystające spod obszernego poncza, części
ciała. Bolało, ale nie pomogło. Tymczasem jego wierzchowiec właśnie mijał
pierwsze zabudowania miasteczka. Nie było duże. Kilkanaście domów, knajpa,
koszary i kościółek. To wszystko. Koń , zmęczony widać drogą, zatrzymał się
przy poidle przed knajpą.
Dobrze, że
nie przed kościołem – pomyślał Yabolman, który nie miał pojęcia jak sterować
tym zwierzęciem. Z trudem zeskoczył z siodła. Nigdy nie zastanawiał się, kto
właściwie wymyślił samochód. Ale teraz, kierując się na szeroko rozstawionych
nogach, ku drzwiom baru, zrozumiał dlaczego dokonano tego wynalazku.
- Musiałem
długo jechać – myślał masując obolałe siedzenie. – To jednak nie sen. We śnie
nic nie może aż tak boleć. Co się dzieje? Co się, cholera, dzieje?
Pchnął
drzwi i wkroczył do gwarnego wnętrza. Było ono brudne i śmierdzące. Tadeusz nie
zawsze był czysty i nie zawsze pachniał konwaliami, ale i tak w pierwszej
chwili stracił oddech.
- Tu jest
gorzej niż w Olsztynie “Pod Kogutem” – stwierdził i ocierając załzawione oczy
ruszył w kierunku baru. Kiedy zamawiał flaszkę najtańszego trunku, okazało się,
że ma w kieszeni mnóstwo pesetów i mówi płynnie po hiszpańsku. Nawet nie był
tym przesadnie zaskoczony. W końcu nie była to najdziwniejsza rzecz jaka
spotkała go tego dnia. Usiadł w kącie i popijając mocną, choć obrzydliwą w
smaku tequillę (nie starczyło mu na wino!!!), przysłuchiwał się prowadzonym
dokoła rozmowom. Rozmawiano głównie o mającej się odbyć o świcie egzekucji.
Jakiś biedny ranczer imieniem Pedro, nie zapłacił podatków i dlatego miał
zawisnąć o wschodzie słońca, pozostawiając nieutuloną w żalu młodą żonę i siedmioro
malutkich dziatków.
- Mając na
utrzymaniu tak liczną rodzinę, nie miał z czego zapłacić podatków – dowodził
elegancki młodzieniec o wyglądzie maminsynka siedzący przy sąsiednim stoliku –
przecież jego ziemia to sam piach i kamienie.
- Ma pan
rację don Diego – przytaknął jego towarzysz, monstrualnych rozmiarów mężczyzna
w mundurze. – Ale takie jest prawo. A my tutaj, w Los Angeles,
przestrzegamy prawa.
- W takim
razie, sierżancie Garcia, należy się zastanowić nad zmianą prawa, godzącego w
tych, którzy najbardziej potrzebują jego pomocy – powiedział z patosem
don Diego i zamówił jeszcze jeden dzban wina. Wściekle drogiego wina.
Yabolman
przestał słuchać ich rozmowy i zamyślił się głęboko. Zarówno don Diego, jak i
sierżant Garcia wydawali mu się dziwnie znajomi. Ale przecież nigdy wcześniej
nie był w Los Angeles. O ile to naprawdę było Los Angeles. Widział przecież
kiedyś Los Angeles w telewizorze i wyglądało zupełnie inaczej. W telewizorze...
W jego przytłumionym tequillą mózgu otworzyła się jakaś klapka i już wiedział
gdzie jest. Wiedział również kim są faceci rozmawiający przy sąsiednim stoliku.
Co więcej – domyślał się nawet co zdarzy się podczas egzekucji biednego Pedra.
Wciąż jednak nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie jak się tutaj znalazł i
jak, do cholery, wrócić do domu?
- Bez wina
tego nie rozgryzę – pomyślał i zrezygnowany przechylił prawie już pustą
butelkę.
Kiedy
obudził się następnego ranka, właśnie dniało. Pierwszy raz od wielu, wielu lat
męczył go kac.
- Cholerna
gorzałka. Jednak co winko, to winko – jęknął i wygrzebał się ze sterty słomy, w
której najwyraźniej spędził noc. Wyszedł przed stajnię. Mieszkańcy miasteczka
zaczynali się gromadzić w pobliżu postawionej w nocy szubienicy. Kilku
żołnierzy, z sierżantem Garcią na czele, pilnowało porządku. Wstało słońce.
Wraz z ego pierwszymi promieniami z bramy koszar wyłonił się ponury orszak.
Sześciu drabów w mundurach prowadziło drobnego, młodego mężczyzną, ciasno
skrępowanego sznurami.
- To pewnie
Pedro – domyślił się Yabolman, gorączkowo kombinując jak zapobiec egzekucji. –
Muszę szybko coś wymyślić... Od dwóch dnie nie piłem wina... Nie polecę...
Podskoczył
na próbę.
- No nie
będzie z tego nic. Ogniem pewnie też nie plunę...
Sprawdził.
-
Przepraszam pana. Oczywiście, że odkupię panu ten kapelusz. Uff... Ale nerwus.
Może to i lepiej, że nie było płomienia. Tylko co robić? Gdzie się podziewa ten
cholerny...
I wtedy
właśnie rozległ się tętent kopyt. Cichy do tej pory tłum zafalował i zaszemrał.
Tłum powinien falować i szemrać. Taka jest rola tłumu. Wieśniacy i żołnierze
rozglądali się dokoła. Wieśniacy z nadzieją, żołnierze zaś cokolwiek nerwowo.
Wszyscy oni najwyraźniej podzielali domysły Tadeusza i oczekiwali na pojawienie
się... No i mieli rację. Wpadł do miasteczka jak huragan. Cały w czerni i na
czarnym koniu.
- Zorro! –
zawołali radośnie mieszkańcy Los Angeles.
- Zorro! –
krzyknęli przerażeni żołnierze.
- Zorro! –
szepnął Yabolman i odetchnął z ulgą.
Tymczasem
Zorro kilkoma celnymi kopniakami rozpędził eskortę, wciągnął na siodło oniemiałego
Pedra i równie szybko jak się pojawił, zniknął z wioski. Zwolnił tylko na
chwilę przejeżdżając obok sierżanta. Błysnęła szpada. Na brzuchu grubasa
pojawiło się wielkie “Z”. Po chwili było po wszystkim. Tylko pusta szubienica i
cichnący w dali odgłos kopyt świadczyły o tym, że coś się tu wydarzyło.
- I bardzo
dobrze – pomyślał Tadeusz siadając na piaszczystej ulicy. Zwiesił skacowaną
głowę i przymknął oczy. A kiedy otworzył je po chwili...
***
Słońce już
dawno skryło się za drzewami. Mrok otulał puszczę. Z oddali dochodziło wycie
wilków. Samotny rycerz zbliżał się do murów miasta. Zapadający szybko zmrok nie
pozwalał dostrzec rysów jego twarzy. Jednakże ani ciemności, ani opuszczona
przyłbica hełmu, nie były w stanie ukryć szeroko otwartych oczu jeźdźca, w
których bezbrzeżne zdumienie powoli ustępowało miejsca równie bezbrzeżnej
panice.
- No
ładnie. Ktoś sobie ze mną nieźle pogrywa – pomyślał Yabolman. – Ciekawe gdzie
jestem tym razem? I dlaczego mam na sobie tę cholerną konserwę?
Zdążył
wjechać do miasta przed zamknięciem bram. Na szczęście oberża znajdowała się
tuż przy murach. Grzechocząc zbroją, z trudem zlazł z konia i oddał cugle
chłopcu stajennemu. Podzwaniając wkroczył do izby. Było brudno i śmierdziało.
Skierował się do szynkwasu, za którym królował potężny, jednooki mężczyzna.
Zamówił dzban mętnego piwa, zapłacił kilkoma monetami, które z pewnym trudem
zidentyfikował jako pensy i usiadł w kącie sali. Siedzący przy sąsiednim stole
młody mężczyzna rozprawiał o czymś z ożywieniem. Tadeusz zaczął ciekawie
nasłuchiwać.
- Szeryf to
łajdak i okrutnik. Spalił wioskę i skazał na śmierć kilkunastu chłopów za to,
że nie mieli z czego zapłacić podatków. A oni i tak przymierają głodem. Inaczej
by to wyglądało, gdyby król Ryszard przebywał w Anglii.
- Uspokój
się Robinie. Niebezpiecznie jest wykrzykiwać takie słowa tutaj, w Nottingham.
Nie możemy nic zaradzić. W mieście jesteśmy bezradni.
- Nie masz
racji Mały Johnie. Egzekucja ma się odbyć jutro o świcie, na wzgórzu za
miastem. A stamtąd już tylko dwa kroki do Sherwood. Posłuchajcie co zrobimy...
Ściszył
głos i do Yabolmana nic więcej nie dotarło. Ale to co usłyszał wystarczyło do
podjęcia decyzji.
- Pójdę
jutro na to wzgórze. Może się do czegoś przydam. Tylko co oni mają z tymi
egzekucjami o wschodzie słońca. Przecież dzień można zacząć o wiele
przyjemniej.
Rano nie
chciało mu się już zakładać zbroi. W płóciennych portkach i koszuli, wmieszany
w tłum mieszkańców miasta, skierował się w stronę ustawionej na pobliskim
pagórku szubienicy. Wszystko go swędziało. Wieczorem, zmęczony i mocno
przymulony kilkoma dzbankami piwa (Piwa! Koszmar!), nie zauważył nawet, że jego
łóżko żyje własnym życiem. Bardzo bogatym życiem. Teraz, pokąsany i
nieszczęśliwy, drapał się zawzięcie. To wprawdzie niewiele pomagało, ale miał
nadzieję, że udało mu się pozbyć wszystkich tych cholernych stworzonek, które
oblazły go w nocy. Co prawda część z nich po skosztowaniu jego krwi była tak
pijana, że odpadła sama, ale reszta poukrywała się w różnych miejscach z
zamiarem kontynuowania imprezy. Kiedy wspomniał oberżyście, że chciałby wziąć
kąpiel, ten błysnął tylko swoim jedynym okiem i puknął się znacząco w czoło.
Tadeusz drapał się więc i kwieciście przeklinał czasy, w których przyszło mu
przebywać.
Tymczasem
jednak, wraz z gromadą Nottinghamczyków znalazł się na szczycie wzgórza.
Wszystko było już przygotowane. Szubienicę otaczali kordonem żołnierze szeryfa.
Kat, wysoki facet w czerwonym kapturze, bawił się kawałkiem sznura w
oczekiwaniu na skazańców. Ci pojawili się wkrótce w bramie miejskiej,
konwojowani przez kilkudziesięciu konnych, na czele których jechał młody,
dostatnio odziany mężczyzna. Yabolman myślał, że to sam szeryf, ale tłum (jak
to on) zafalował i zaszemrał: Guy Gisbourne. W szemraniu tym niewiele było
sympatii. Ludzie patrzyli na arystokratę wrogo, ten i ów spluwał nawet z
obrzydzeniem. Gisbourne nie zwracał na to uwagi. Jechał patrząc wyniośle przed
siebie.
- Też widać
niezła szuja – pomyślał Tadeusz. Stał z boku i obserwował wszystko uważnie.
Wiedział, z grubsza, co się wydarzy. Czytał książkę Kraszewskiego (też
Tadeusza, nawiasem mówiąc), oglądał serial i film a Kostnerem – oby Dziesiąta
Muza wybaczyła mu tę rolę. Ale co innego podglądać Beerwoman w kąpieli, a co
innego samemu wyszorować jej plecy.
- Ech,
Marysiu... – rozczulił się na samo wspomnienie swojej pięknej towarzyszki. –
Gdzie jesteś Marysiu? Czy cię jeszcze kiedyś zobaczę?
To było
niezłe pytanie. I jak większość niezłych pytań miało na razie pozostać bez
odpowiedzi. Oto bowiem ponura kawalkada dotarła na miejsce egzekucji. Guy
Gisbourne stanął w strzemionach i obwieścił gromkim głosem:
- Z rozkazu
szeryfa, w imieniu miłościwie nam panującego księcia Jana, skazuje się tych oto
zbrodniarzy na śmierć przez powieszenie. Kacie, czyń swoją powinność.
- A pewnie
– zawołał kat dziwnie wesoło.
- Mamy
wieszać, to wieszamy. Ale nie tych tutaj biedaków, tylko tych, którzy na to
prawdziwie zasługują – to powiedziawszy odrzucił kaptur, ukazując uśmiechnięte
oblicze Małego Johna.
- Co się
dzieje? – Gisbourne nie do końca zrozumiał sytuację. – Straże! Pojmać tego
człowieka!
Wypielęgnowaną
dłonią wskazał Johna. Z pobliskich zarośli wyleciała ze świstem pierzasta
strzała i przebiła mu nadgarstek. Arystokrata krzyknął z bólu. Z lasu wybiegło
kilkudziesięciu młodych mężczyzn. Rozbrojenie żołnierzy szeryfa było kwestią
kilku chwil. Po kilku następnych powieszony za nogi Guy Gisbourne, wrzeszcząc i
przeklinając, kołysał się miarowo na wietrze. Niedoszli wisielcy w towarzystwie
ludzi Robin Hooda znikali w sherwoodzkiej puszczy, sam Robin zaś stanął przed
tłumem i najwyraźniej szykował się do wygłoszenia jakiegoś przemówienia.
- Będzie
pewnie nawijał o sprawiedliwości, wolności i takich tam – pomyślał Yabolman.
Położył się na trawie i przymknął oczy. A kiedy je otworzył...
***
Słońce już
dawno skryło się za granią. Mrok otulał góry. Z oddali dochodziło świstanie
świstaków. Samotny góral wspinał się mozolnie ku widocznej na zboczu wiosce.
Spocony i zasapany przystawał co jakiś czas i spluwał zamaszyście.
- No nie
mam kondycji – myślał. – Stary się robię, czy co? Żeby chociaż odrobina winka
do przepłukania gardła. Uff! Muszę chwilkę odsapnąć.
Usiadł na
kamieniu przy ścieżce i zamyślił się głęboko.
- Dobra.
Gdzie jestem tym razem? W górach. Mam kierpce, by je szlag trafił, mam ciupagę
i wyszywane portki. Chyba Tatry. Dobrze. Przynajmniej niedaleko do domu. Ale
ciekawe kiedy jestem? Co tu robić? Wejść do jakiejś chałupy i zapytać jaki wiek
teraz mamy? Pewnie psami poszczują. Albo zaprawią tą... no... kłonicą. Górale
są nerwowi. Na razie trzeba się rozejrzeć, ale ostrożniutko. I jak najmniej
mówić.
Zrobiony w
juhasika Yabolman westchnął ciężko i podjął wspinaczkę. Po półgodzinie dotarł
między opłotki. Z zadowoleniem stwierdził, że najbliższy budynek to karczma.
Zaczerpnął świeżego, górskiego powietrza i wszedł do środka. Nie śmierdziało i
było całkiem czysto. Zerknął ciekawie na siedzących przy stołach ludzi. Górale!
Klasyczni górale, chociaż nieco jakby cukierkowi. Jak z Cepelii. To było tak
proste, że prawie się roześmiał. Kostiumy Szymona Kobylińskiego. Oczywiście.
- Jankielu
– zawołał do krzątającego się po izbie Żyda – butelkę okowity.
Zapłacił
wyciągniętymi z zawieszonego na szyi trzosika miedziakami, usiadł jak zwykle w
kącie i zaczął słuchać. Bez trudu zidentyfikował siedzących przy sąsiednim
stole mężczyzn. Większy, z zatkniętym za szerokim pasem pistoletem, odkrajał
małym nożykiem kawałki z leżącego przed nim płata słoniny i pogryzając
opowiadał mniejszemu:
- Wzieni
ich wczoraj, po południu. Siedzom teraz, nieboraki, w dybach. Jutro rano ich
wieszać bedom.
- Jezusicku
– jęknął ten drugi. – Wieszać bedom? Za co?
- Podatków,
kurdelebele, nie płacili.
- Podatków
nie płacili? A co to, jaśnieoświecony pan, tfu!, hrabia nie wie jak teraz, na
przednówku, chłopom ciężko?
- Sam wisz,
ty gnido dworska, że hrabia zrobi wszystko, żeby tylko kabzę nabić. A margrabia
mu pomoże.
-
Jezusicku! – powtórzył mniejszy – za parę talarów wieszać bedom. No to trza z
tym jak najszybciej do harnasia.
- Ano trza
– przytaknął większy i obaj wyszli.
Uśmiechnięty
Tadeusz również opuścił karczmę. Noc spędził w pobliskim lesie, pod rozłożystym
smrekiem. A rano wszystko było tak, jak być powinno. Janosik i jego zbójnicy
uratowali chłopów, dworscy dostali baty, a margrabia wyszedł na idiotę.
- Klasyka.
Koniec odcinka. Pora w drogę – pomyślał Tadeusz i przymknął oczy. A kiedy je
otworzył...
***
Słońce
powoli kryło się za jeziorem Czos. Yabolman siedział na ławeczce i popijał
swoje ulubione “Łzy Sołtysa”.
- Nareszcie
w domu – mruknął zadowolony. – Ciekawe co to, do cholery, było?
- TO BYŁA
LEKCJA – odezwał się tuż przy jego uchu znajomy Głos. – POMAGANIE SŁABSZYM MA
BOGATĄ TRADYCJĘ. MAM NADZIEJĘ, ŻE CZEGOŚ SIĘ NAUCZYŁEŚ?
- A pewnie,
że się nauczyłem – bez namysłu stwierdził Tadeusz. – Życie, kurwa, jest nowelą.
I najgorsze na świecie gówno to podatki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz