wtorek, 31 lipca 2012

Konik


Anna mówi, że powinienem znaleźć sobie jakieś hobby.
Powinno to być hobby z prawdziwego zdarzenia, adekwatne do mojego wieku i temperamentu. Powinno to być coś spokojnego i monotonnego, tym specyficznym rodzajem monotonii, niosącym pewność i powtarzalność zdarzeń. Równocześnie zaś musi to być zajęcie na tyle frapujące, by owa monotonia, cała ta przewidywalność, nie prowadziły do znudzenia i zniechęcenia. Hobby powinno mi zapewniać jakiś dreszczyk emocji, dawać niewielki zastrzyk adrenaliny, który doda mi energii do działania. I dzięki któremu nabiorę dodatkowej chęci do życia.
Anna zawsze używa przesadnie okrągłych zdań i mnóstwa niepotrzebnych słów. A przecież wystarczą trzy: „Piwo, szlugi, karcięta”.

niedziela, 29 lipca 2012

Kwestia cycków


Anna mówi, że wkurzają ją faceci zaglądający jej w dekolt.
Bo Anna, bez względu na porę roku, nosi zawsze mocno wydekoltowane sukienki. Albo bluzki, które więcej odsłaniają, niż zasłaniają. W zasadzie, to nie zasłaniają prawie wcale. Do tego Anna nie uznaje staników. Mówi, że są niewygodne, krępują jej ruchy i nie pozwalają oddychać. A Anna ma czym oddychać.
Głęboki dekolt i brak stanika zapewniają Annie wygodę i poczucie swobody. I Anna nie widzi powodu, dla którego miałaby z tego rezygnować. Słusznie, jest przecież wolnym człowiekiem.
A ja nie mogę oderwać wzroku od jej cycków. Ale ja jestem szowinistyczną męską świnią.

sobota, 28 lipca 2012

Meandry miłości


Anna mówi, że najbardziej na świecie kocha swojego Kocurka.
Kocurek to wielkie i spasione bydlę. Wredne i złośliwe. Jest kotem rasowym. Wielorasowym nawet. Ale kiedy raz nazwałem go dachowcem, Anna prawie wydrapała mi oczy.
Anna kocha Kocurka. Kocurek ma własny pokoik w domu Anny. W pokoiku łóżeczko i mnóstwo zabawek. Kłębuszki, piszczałki i nakręcane myszki. Wszystko, czego tylko kocia dusza zapragnie.
Anna kocha Kocurka. Kocurek często wychodzi z Anną na długie spacery. Ma bardzo gustowną obróżkę i prześliczną smyczkę. A zimą, kiedy leży głęboki śnieg, Anna zakłada Kocurkowi eleganckie, kocie ubranko.
Anna kocha Kocurka. W zeszłym roku kazała go wykastrować.

piątek, 27 lipca 2012

Kwiat dmuchawca


Anna mówi, że żaden mężczyzna nie jest w stanie zrozumieć kobiety.
Wstaje rano. Włosy ma w nieładzie, każdy w inną stronę. Trochę to przypomina kwiat dmuchawca czekający na silniejszy podmuch wiatru.
Mruczy, że koniecznie musi coś z tym zrobić i rusza do łazienki. Przez prawie godzinę słyszę plusk wody, bulgotanie tajemniczych płukanek i szum sprejów. Wreszcie wychodzi. Z przedziałkiem i jakby trochę bardziej blond.
Oznajmia, że idzie do fryzjera. Wraca po czterech godzinach. Zadowolona. Ma torbę pełną nowych płukanek, pianek i sprejów. I nową fryzurę.
Zachwycam się. „Kwiatem dmuchawca” identycznym jak ten poranny.
Czego niby miałbym w tym nie rozumieć?

środa, 25 lipca 2012

Nowy komendant


Przyznać trzeba, że budynek posterunku Pretorii Obywatelskiej w Trzynastej Dzielnicy robił naprawdę imponujące wrażenie. Jeżeli komuś akurat imponowały dziurawe drewniane dachy, poszczerbione parapety, pokryte grubą warstwą ptasiego guana i zwisające smętnie, powykrzywiane ze starości okiennice. A także naścienne malunki, przedstawiające głównie fragmenty damskiej i męskiej anatomii oraz rozliczne, bardzo częstokroć pomysłowe sposoby, fragmentów tych wykorzystania. Osoba obdarzona niebanalnym poczuciem estetyki mogła spędzić długie godziny, kontemplując w zachwycie ów budynek, odnajdując bez trudu coraz to nowe powody do prawdziwie głębokich, artystycznych wzruszeń.
Obrazu dopełniały pordzewiałe, metalowe drzwi i smętnie zwisający nad nimi, postrzępiony transparent, który wielkimi, choć koślawymi i nieco wyblakłymi literami głosił:
„Syrdecznie witamy nowego kumendanta!!!!!!!!”
- To o mnie – pomyślał Bo’Re’Vitz.
Popatrzył jeszcze raz na powitalny transparent. Było w nim coś, co budziło niepokój. Ortografia? Owszem, ortografia odbiegała znacznie od ogólnie przyjętych norm. Ale w końcu transparent wykonali pretorianie, a nie najlepsi emtebiańscy literaci. Zresztą, wśród tych ostatnich również zdarzali się tacy, którzy znajomość ortografii uważali za niegodną prawdziwego artysty. Wykrzykniki? Fakt, było ich sporo. Być może miały wyrażać szczery entuzjazm wywołany zjawieniem się nowego przełożonego. Być może. Jednakże Bo’Re’Vitz wątpił, aby jego przyszli podwładni aż tak cieszyli się z jego przybycia. Nie, zdecydowanie nie chodziło ani o ortografię, ani o wykrzykniki. To było coś innego, irytującego, bo zarazem oczywistego i nieuchwytnego.
- Nic to – stwierdził Bo’Re’Vitz. – Będzie jeszcze czas o tym pomyśleć. Na razie jednak pora w końcu obejrzeć moje nowe „królestwo” od wewnątrz.
Podszedł do drzwi posterunku, nacisnął zardzewiałą klamkę i mocno pchnął. Zaklął cicho i pchnął jeszcze raz. A potem wbił obcasy służbowych butów w piasek ulicy i naparł całym ciężarem ciała. Oporne drzwi otworzyły się wreszcie. Powoli, z piekielnym zgrzytem nie oliwionych chyba od lat zawiasów. Bo’Re’Vitz przekroczył próg.
Obejrzawszy budynek z zewnątrz, powinien być przygotowany na to, co zastanie w środku. Ale i tak był zaskoczony. Właściwie, jeśli zdołał dobrze dojrzeć w panującym pomieszczeniu mroku, znajdowały się tu wszelkie niezbędne do prawidłowego funkcjonowania posterunku meble. Z tym, ze wszystkie były połamane i zrzucone na wielką stertę pośrodku izby. Ściany, choć mogło się to wydawać niemożliwe, wyglądały jeszcze gorzej niż na zewnątrz. Gruba warstwa śmieci i kurzu pokrywała podłogę. Spod sufitu zwisały potężne, przypominające rybackie sieci, pajęczyny. W jednym z kątów leżały sterty śmierdzących przeraźliwie szmat.
- Co to, do jasnej cholery, ma być? – krzyknął młody komendant, wciąż stojąc w drzwiach i nie mogąc się przemóc by wejść głębiej. Jedna ze śmierdzących stert zamruczała dziwnie i zachrypniętym basem zapytała:
- I czego się drzesz, młokosie? Stało się co?
Bo’Re’Vitza zatkało. Na chwilę.
- Czego się drzesz? Młokosie? – krzyczał coraz głośniej. – Co się stało? To ja się pytam, co tu się do jasnej cholery, stało?
- Strasznie krzyczy – powiedziała druga sterta. Równie basowo i równie ochryple. – Znaczy wolno mu. Musi ktoś ważny. Może lepiej wstańmy, bo gotów jeszcze po pyskach prać.
Obie sterty poruszyły się, zaczęły rosnąć i po chwili przed Bo’Re’Vitzem stało dwóch wielkich, zarośniętych i niesamowicie brudnych drabów. Podobnych do siebie jak dwie krople wody. Wyjątkowo nieświeżej wody. Z niejakim zdziwieniem patrzyli na nowiutki, prosto spod igły mundur Bo’Re’Vitz-a. Szczególnie zaś na umieszczone na nim dystynkcje. Ogromnymi łapskami próbowali przyczesać zmierzwione włosy i doprowadzić do porządku cuchnące i poniszczone odzienie. Bezskutecznie.
- Łaski się upraszam – zaczął jeden z nich. Wyjątkowo, trzeba przyznać, grzecznie. -  Ale kim wy właściwie, wasza miłość, jesteście?
- Kim jestem? Bogowie! Kim jestem? – Bo’Re’Vitz wciąż krzyczał. Nieco jednak ciszej. - Jestem komendantem tego posterunku. Od dzisiaj. Ale kim, na litość wszystkich Dwunastu Bogów, wy jesteście?
- Mnie wołają Or’Mo, wasza wielmożność. A to mój brat, Zo’Mo. Pretorianie.
Rzeczywiście, po uważniejszym obejrzeniu zwisających z obu drabów łachmanów, można w nich było dostrzec resztki pretoriańskich mundurów.
- Aha, to znaczy, moi podwładni – powiedział Bo’Re’Vitz trochę spokojniej. – W takim razie, może wytłumaczycie mi co właściwie ma znaczyć cały ten bałagan?
- Wybaczcie, wasza godność, nie spodziewaliśmy się…
- Jak to nie spodziewaliście się? A transparent powitalny?
- A będzie ze dwa lata jak wisi. Nie warto zdejmować. Tu u nas co i rusz pojawia się nowy komendant.
Dwa lata! Ten cholerny transparent był po prostu stary i zniszczony. Dlatego budził w Bo’Re’Vitzu niepokój. Co dziwne, niepokój ten, mimo wyjaśnienia zagadki, wcale się nie zmniejszył. Wprost przeciwnie, rósł z każdą chwilą. No bo jak to – dwa lata? Jak to – nie warto zdejmować? Jak to – co i rusz?
- To ilu niby było tych komendantów przez te dwa lata – zapytał.
Wiedział, że nie powinien, ale i tak zapytał. To jak z dziurawym zębem. Niby wiesz, że zaboli, ale i tak dotykasz językiem. Or’Mo przez chwilę liczył na palcach.
- No będzie tak ze siedmiu.
Siedmiu w ciągu dwóch lat. To w sumie nie było aż tak straszne.
- Ale żaden nie zabawił tu dłużej niż tydzień.
- A ten ostatni – dodał Zo’Mo – to nawet do środka nie wszedł. Coś go porwało ze progu.
Zapadło kłopotliwe milczenie.
- I co się nimi wszystkimi stało? – zapytał po chwili Bo’Re’Vitz. Zasada ząb – język była silniejsza niż wszelkie instynkty.
- Nie wiemy – odparł Or’Mo. – Żadnego żeśmy nie znaleźli.
- W każdym razie, nie w całości – uściślił jego brat.
Kolejna chwila ciszy. Niezręcznej raczej.
- A mieszkanie macie, wasza miłość, na piętrze – powiedział wreszcie Zo’Mo.
Bo’Re’Vitz, dziwnie nagle zamyślony, powlókł się z stronę schodów, wzbijając po drodze tumany kurzu.
***
Godzinę później Bo’Re’Vitz, wciąż zamyślony, siedział przy biurku swojego poprzednika, czy też może raczej poprzedników i przeglądał papiery. Nie było tego wiele. Przeważały dobre rady zawarte w krótkich notatkach, których treść sprowadzała się do prostego przesłania: siedź cicho, nie wychylaj się, najlepiej w ogóle nie opuszczaj posterunku.
Cóż, można było i tak. Ale czy to w czymś pomoże? Im nie pomogło. A on nie zamierzał spędzić reszty życia na tym zapomnianym przez Bogów posterunku.
Bo przecież miało być tak pięknie.
Pochodzący z jednego z najstarszych, chociaż obecnie mocno zubożałych i praktycznie pozbawionych znaczenia, emtebiańskich rodów Bo’Re’Vitz ukończył z celującym wynikiem Akademię Pretoriańską. Wróżono mu wspaniałą karierę. I to już w niedalekiej przyszłości. Ale jemu owa „niedaleka przyszłość” wydawała się zbyt odległa.
Romans z młodziutką żoną Naczelnego Pretora miał mu otworzyć drogę do szybkich awansów. Miał bywać na salonach. Poznawać wpływowych ludzi i korzystać z ich wpływów. Miał zdobyć bogactwo i kto wie, może nawet sławę.
Bogowie chcieli inaczej. Sędziwy Pa’Lan’Too’Nyo, od prawie dwudziestu lat dowodzący Pretorią, chociaż z reguły tego nie robił, wszedł którejś nocy do sypialni żony. Zastał tam swego podwładnego, w pocie czoła i z wyraźną przyjemnością przyprawiającego mu rogi. Nie okazał bynajmniej zrozumienia dla ambicji młodzieńca. Co więcej, nie zabił go jedynie dlatego, że zaplątawszy się w porozrzucane po całej komnacie części garderoby, upadł i uderzywszy głową o kant stołu, omdlał. Zmarł dwa tygodnie później, nie odzyskawszy przytomności.
Od tego nieszczęśliwego wypadku zaczęły się wszystkie kłopoty Bo’Re’Vitza. Brat zmarłego, arcykapłan Siódmego Boga, okazał się człowiekiem nadzwyczaj mściwym. A że jego perfidia nie ustępowała mściwości, skazał młodego pretorianina na coś w rodzaju wyjątkowo wrednego, zesłania. “Załatwił” mu awans na komendanta posterunku w Trzynastej Dzielnicy.
Bo’Re’Vitz ukrył twarz w dłoniach. Wszystko wskazywało na to, że będzie to zesłanie dożywotnie. I fakt, że niezbyt długie nie stanowił w tym momencie specjalnego pocieszania.
- Muszę się ratować – pomyślał. – Muszę za wszelką cenę wrócić za mury miejskie.
Powrót do Em’Te’Be, jakkolwiek mało prawdopodobny, był przecież możliwy. Musiał być!
- Trzeba się tylko jakoś wykazać. Czynów jakichś bohaterskich dokonać, czy co?
Czego jednak może dokonać komendant dwuosobowego posterunku Pretorii w zakazanej dzielnicy? Może jakieś błyskotliwe śledztwo? Pojmanie wyjątkowo groźnego bandyty? Tak, zdecydowanie musi pokazać na co go stać. Odwrócić los. Choćby i siłą.
Wstał energicznie i wrzasnął w głąb korytarza:
- Zo’Mo! Or’Mo! Do mnie!
Na schodach zadudniły ciężkie kroki.
- Słuchamy, wasza miłość.
- Posprzątacie dokładnie cały posterunek. Zmieciecie wszystkie pajęczyny. Umyjecie podłogi. Wstawicie nowe okna. Nowe stoły, krzesła i ławy. Odmalujcie ściany. Wynajmiecie cieśli i murarzy. Mają do końca tygodnia odnowić cały budynek. Łącznie z dachem.
- Rozkaz, wasza dostojność. Czy macie, wasza godność, jeszcze jakieś polecenia?
Bo’Re’Vitz zastanawiał się przez chwilę.
- Owszem. Przestańcie mnie tak idiotycznie tytułować. Zwracajcie się do mnie po prostu – szefie. Wszystko. Odmaszerować.
Zo’Mo i Or’Mo zniknęli za drzwiami.
- I zdejmijcie ten cholerny transparent – zawołał jeszcze za nimi. - Przez jakiś czas nie będzie potrzebny.

Miasto Tuzina Bogów - wstęp


Bywa czasami tak, że siadając na niedbale wyheblowanej ławie, nie poczujemy nawet ukłucia wbijającego się w nasz pośladek drewienka. A jeśli nawet poczujemy, zbagatelizujemy to zdarzenie. W końcu ból to niewielki, a zapach posiłku, do którego właśnie zasiadamy, aż wierci w nozdrza. Zaczynamy przeto jeść, popijając przednimi trunkami, żartując i przekomarzając się ze zgromadzonymi przy stole kompanami. O tkwiącym w naszym ciele drewienku zwyczajnie zapominamy. Ale ono tam jest. Po kilku dniach w miejscu ukłucia pojawia się mała ranka. Rozrasta się ona z czasem i zaczyna jątrzyć. Wreszcie po miesiącu, mając dość spania na  brzuchu i nie mogąc znieść dojmujące bólu, udajemy się do cyrulika. Ten poddaje nas długotrwałej i niezwykle bolesnej operacji. Płacąc rachunek z żalem myślimy o tym, że gdyby nie nasze lenistwo, do usunięcia problemu wystarczyłaby pęsetka i krótka chwila odosobnienia.
Tym właśnie była dla Miasta Tuzina Bogów Trzynasta Dzielnica – ropiejącą drzazgą w dupie.
Em’Te’Be, Miasto Tuzina Bogów leżało dokładnie w środku mającej kształt prawie doskonałego koła pustyni Soo’Ho’Mee. Samo miasto również zamykało się w idealnym okręgu potężnych murów miejskich. Z lotu sępa, o inne ptaki było w okolicy naprawdę trudno, Em’Te’Be przypominało tort urodzinowy. Taki, jakie wypiekano w popularnej cukierni Ve’Del-a. Porównanie, mało może poetyckie, lecz w pełni oddające kształt i podział miasta.
Tak jak w środku urodzinowego tortu tkwiła zwyczajowo lukrowa róża, tak w geometrycznym środku miasta znajdowała się świątynia Pierwszego Boga. Nazywano ją często sercem Em’Te’Be. Z dwóch powodów.
Po pierwsze, w jej podziemiach znajdowało się jedyne w całym mieście źródło wody. Trzydziestu akolitów dniem i nocą obracało potężny kołowrót napędzający przemyślną machinę czerpiącą bezustannie kryształowo czystą wodę, która następnie skomplikowanym system akweduktów docierała do najodleglejszych zakątków miasta. Przypominało to, jako żywo, serce i cały układ krwionośny niosący życie wielkiemu organizmowi.
Po drugie zaś, to właśnie w świątyni Pierwszego Boga zbierała się Rada Kapłańska, od wielu pokoleń, choć oczywiście w różnych składach, rządząca miastem. To znaczy, rządzili oczywiście Bogowie. Kapłani jedynie przekazywali ich wolę obywatelom. Tak przynajmniej twierdzili. Kapłani, nie Bogowie. W historii miasta nie brakowało niedowiarków, którzy podważali tę oczywistą, zdawać by się mogło, prawdę. Nie było ich jednak zbyt wielu. Głównie dlatego, że Rada rozwiewała wszelkie wątpliwości umożliwiając wątpiącym bezpośredni kontakt z Bogami. Rozwiązanie nieco może ostateczne, ale porażająco skuteczne w swej prostocie.
Dokoła świątyni Pierwszego Boga leżała poświęcona mu Pierwsza Dzielnica. Tu przyznać należy, że mieszkańcy Em’Te’Be, obdarzeni rozlicznymi talentami nie mieli jakoś smykałki do wymyślania przesadnie fantazyjnych nazw. Bogowie występowali incognito i nie raczyli zdradzić wiernym swych imion, zadawalając się całkowicie kolejnymi numerami. Które jednakże, co wielokrotnie podkreślano, nie stanowiły o boskiej hierarchii, a jedynie pozwalały ich odróżniać. Przeto i poświęcone poszczególnym bogom dzielnice po prostu ponumerowano. Nikomu to nie przeszkadzało, nie widziano więc powodów, by istniejący stan rzeczy zmieniać.
Pozostałe jedenaście dzielnic, wyglądało z  góry jak jedenaście kawałków sprawiedliwie podzielonego wspomnianego wcześniej tortu.
I na tym kończy się właściwie to słodkie porównanie. O ile bowiem wypieki Ve’Del-a były bajecznie kolorowe, o tyle Miasto Tuzina Bogów porażało wręcz wszechobecną bielą. Mury miejskie, świątynie (po jednej dla każdego z Bogów) i pałace, wille bogatych arystokratów i kamienice, w których mieszkali ubożsi mieszkańcy miasta, wszystkie te budynki wzniesione zostały z idealnie białych emtebiańskich cegieł. Były one zarówno estetyczne, jak i tanie. Miejscowi ceglarze wyrabiali je, sobie tylko znanym sposobem, poddając obróbce zwykły, pustynny piasek. A tego było pod dostatkiem. Starsi cechu twierdzili, że są w stanie osiągnąć każdy dowolny kolor popularnego budulca. Jednakże używane do koloryzowania cegieł składniki sprawiały, że cena produktu finalnego wzrastała, w zależności od otrzymanej barwy, nawet stukrotnie. A to studziło zapędy największych nawet ekscentryków.
Tak więc miasto pozostawało białe. A przynajmniej ta jego część, która znajdowała się obrębie murów miejskich.
Przez wiele lat jedynym budynkiem, który znajdował się poza tymi murami był skład celny. Emtebianie nie chcieli bowiem wpuszczać przemierzających pustynię Soo’Ho’Mee karawan, na wyłożone białymi płytami ulice. Niechęć nieco dziwna, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że leżące na pustyni miasto prosperowało (i to całkiem nieźle) głównie dzięki handlowi. Tuż obok Em’Te’Be przebiegała bowiem przecinająca pustynię droga, zwana Kupieckim Traktem, choć z prawdziwym traktem niewiele miała wspólnego. Ale była to jedynym droga łącząca południowe wybrzeże wielkiego kontynentu z górami na północy. I ze wszystkimi krainami leżącymi za tymi górami. Handel zatem kwitł, a pracownicy składu celnego nie narzekali na brak zajęcia. I bardzo dobrze. Inaczej nudzili by się straszliwie.
Emtebianie bowiem bezsprzecznie szanowali celników. Podziwiali ich ciężką i jakże pożyteczną pracę. Doceniali regularne i wcale niemałe wpływy, jakie ich działalność przynosiła miastu. Z nieznanych jednakże przyczyn woleli szanować, podziwiać i doceniać z pewnej odległości. Celnikom zatem grzecznie, acz zdecydowanie, zabraniano wstępu do miasta. Podjęcie pracy w podmiejskim składzie wiązało się zatem z dobrowolną, dożywotnią banicją. Absolwenci celnej szkoły cechowej chętnie zgadzali się na to wygnanie, mogli bowiem liczyć na wysokie pensje wypłacane przez miasto, dużo wyższe „datki” składane przez przybywających do Em’Te’Be kupców i na to, że już nigdy nie zobaczą świątyni żadnego z Dwunastu Bogów. Młodzi celnicy przez rok lub dwa pracowicie napełniali sakiewki, a później dołączali do którejś z karawan i wyruszali na południe, gdzie z reguły dożywali w szczęściu i zdrowiu sędziwego wieku, otoczeni wszelkim zbytkiem. Stąd też w niektórych krajach, chcąc dosadnie określić żyjącego w przepychu starca, nazywano go po prostu „emtebiańskim celnikiem”.
Pewnego dnia tuż przy składzie pojawiła się kuźnia. Pomysł w sumie niegłupi i jak się okazało nader dochodowy. Przeciętna karawana składała się z kilku lub nawet kilkunastu wielkich wozów. Do każdego z nich zaprzężone były przynajmniej cztery zwierzęta pociągowe. Konie, muły, woły, wielbłądy. Całe mnóstwo uszkodzonych kół i podków zniszczonych podczas długiej wędrówki przez pustynię. Kowal szybko stał się człowiekiem zamożnym. Podobnie jak oberżysta, który otworzył niewielki lokal opodal kuźni. Po kilku latach w pobliżu murów miejskich funkcjonowała całkiem spora osada, nazwana z czasem Trzynastą, lub znacznie częściej Niechcianą, Dzielnicą.
Trzynasta Dzielnica od początku swego istnienia stanowiła swoisty azyl dla tych wszystkich, którzy nie chcieli, lub znacznie częściej nie pozwolono im, mieszkać w samym mieście. Przesadnie awangardowi artyści. Ladacznice, które odważyły się publicznie przyznawać do swojego fachu. Najemnicy, których akurat nikt nie chciał nająć. Wszelkiej maści huncwoty i obiboki, którym obowiązujące w mieście prawa wydawały się przesadnie restrykcyjne. Pechowi medycy, ścigani przez żądne zemsty rodziny równie pechowych pacjentów. Nieliczni ateiści. Nie sposób wymieć wszystkich. Dość powiedzieć, że była to społeczność wielobarwna i nader zróżnicowana. Dodatkowego kolorytu dodawali jej liczni nie-ludzie, dla których również nie zabrakło miejsca w Niechcianej Dzielnicy. Głównie krasnoludy i elfy, lecz nie brakowało również przedstawicieli innych, bardzo czasem egzotycznych ras. Do tego kilku nieumarłych. Wszyscy oni żyli zgodnie z ludźmi i mogli z dumą określać się mianem obywateli Miasta Tuzina Bogów. Chociaż, na dobrą sprawę nigdy nie było im dane ujrzeć to miasto od środka.
O Niechcianej Dzielnicy zwykło się było mawiać, że to dzielnica bezprawia. Nie do końca była to prawda. Chociaż obowiązujących w niej praw próżno było szukać w słynnym emtebiańskim Kodeksie Objawionego Prawa. Dzielnica rządziła się własnym kodeksem. Naczelna jego zasada głosiła: „nie będziesz okradał ani zabijał sąsiada swego”. Cała reszta była w zasadzie dopuszczalna. Ale to w zupełności wystarczało. Trzynasta Dzielnica funkcjonowała od dziesięcioleci w miarę sprawnie ku powszechnemu zadowoleniu wszystkich jej mieszkańców. I ogromnemu niezadowoleniu Rady Kapłańskiej.
Nic zatem dziwnego, iż nadszedł wreszcie dzień, w którym kapłani stwierdzili, że sytuacja dojrzała do podjęcia jakichś, najlepiej radykalnych decyzji. Że czas wreszcie ucywilizować tę, jak to oględnie określono, ‘podmiejską hołotę’.
W świątyni Pierwszego Boga zwołano nadzwyczajne posiedzenie Rady. Przewodniczył mu, jak zwykle, Strażnik Tuzina Kluczy. Dziwna, choć niewątpliwie zaszczytna była to funkcja. Strażnika wybierali w powszechnym, acz niejawnym głosowaniu mieszkańcy wszystkich dzielnic. To znaczy – mieszkańcy wszystkich dwunastu dzielnic. Oczywiście raz na dwanaście lat. Teoretycznie Strażnik Tuzina Kluczy był zwierzchnikiem Rady Kapłańskiej, która (mowa cały czas o teorii) stanowiła niejako organ doradczy. W praktyce zaś Strażnik zawsze robił to czego, wymagali od niego kapłani. I chociaż zastrzegał sobie prawo veta, nigdy z niego nie korzystał. W końcu funkcja Strażnika poza zaszczytami, przynosiła również całkiem pokaźne dochody. Nie opłacało się więc narażać kapłanom. Tym bardziej, że to oni liczyli głosy podczas wyborów.
Obywatele miasta dumni byli z takiego systemu sprawowania rządów i nazywali go “demokracją”. Mieszkańcy Trzynastej Dzielnicy, nie znający w większości tak trudnych słów, używali raczej określenia “bagno”. Było ono ich zdaniem prostsze i znacznie pełniej oddawało wszelkie subtelności kapłańskich rządów.
Ale to kapłani zasiadali w Radzie. I to oni mieli zadecydować o losie Niechcianej Dzielnicy.
- Pora oczyścić ulice naszego miasta z plugastwa – zawołał Con’Cor’Dath, uznawany  nawet przez pozostałych członków Rady za fanatyka, najwyższy kapłan Drugiego Boga, otwierając nadzwyczajne posiedzenie. I zupełnie nie przeszkadzał mu fakt, że mieszkańcy Trzynastej Dzielnicy nie mieli w ogóle wstępu w obręb murów miejskich. A co za tym idzie, nie mieli również okazji by plugawić jego ulice.
- Lecz jak tego dokonać? - spytała natychmiast Shan’Tra’Pa, kapłanka Jedenastej Bogini. Nie była specjalnie bystra, ale nadrabiała to urodą. Zdaniem pozostałych członków Rady, fakt, iż jej bogini zabraniała noszenia jakiejkolwiek odzieży, ożywiał nudne nierzadko posiedzenia. Albo przynajmniej pozwalał dotrwać jakoś do ich zakończenia. No i ci, którzy nigdy nie zabierali głosu mieli czym zająć myśli. A tych była w Radzie zdecydowana większość. Milczeli i potakująco kiwali głowami. Albo kręcili przecząco. Zależnie od okoliczności. Świadomość, że współtworzą władzę całkowicie zaspokajała ich ambicje. Zaś pokaźne diety wypłacane z miejskiego skarbca przyjemnie obciążały ich sakiewki.
- Jak tego dokonać? - powtórzyła i przechyliła się przez stół ku Con’Cor’Dath-owi. Większość obecnych widząc ten przechył, jęknęła z podziwem. Kilku co starszych omal nie przypłaciło tego widoku zawałem.
- Ogniem! Morzem oczyszczających płomieni! – oczy Con’Cor’Dath-a już płonęły. Fanatycy tak mają. Rozpalają się z byle powodu. Wystarczy drobiazg i od razu łapią za pochodnie. Prawdopodobnie dzieje się tak z powodu celibatu.
- Wyrzucić wszystkich za bramę i podpalić to szczurze gniazdo.
- Po co wyrzucać? Wystarczy podpalić. – Ka’Ba’Wa, podobnie jak jego Ósmy Bóg, uważał, że należy ograniczać niepotrzebne czynności. I w miarę możliwości koszty, ma się rozumieć.
- Zresztą, tam zdaje się nie ma bramy – dodał po chwili, wykazując się nieczęstą wcale wśród członków Rady znajomością realiów.
- Oni twierdzą, że nie ma sensu stawiać w jednym mieście stawiać dwunastu świątyń, dwunastu różnym bogu – odezwał się, nieco nie na temat, siedzący nieco z boku Ab’Ve’Rha, najlepiej z całego grona poinformowany o tym co dzieje się w mieście. Oprócz świątyni Czwartego Boga nadzorował bowiem również służby specjalne. Kilku jego szpiegom udało się powrócić cało z Trzynastej Dzielnicy. Był więc prawdziwą kopalnią wiedzy na temat panujących tam obyczajów i poglądów. I bardzo lubił się tą wiedzą popisywać. Nie zawsze sensownie.
- To co robić? Postawić dwanaście świątyń jednemu bogowi? Przecież to głupota. –Shan’Tra’Pa wzruszyła kształtnymi ramionami.
I przyznać trzeba, że wyjątkowo miała rację. Nie rozgorzała jednak typowa w takich razach dysputa teologiczna, gdyż pozostali kapłani zbyt byli pochłonięci kontemplowaniem falowania jej biustu, by zwracać uwagę na to co mówi. Ka’Ba’Wa twierdził zawsze, że kiedy Jedenasta Bogini stworzyła takie piersi, nie mogło już wystarczyć tkanki na mózg. Zgadzano się z nim powszechnie. I w milczeniu. Czasami tylko chrząkając znacząco. I nieco lubieżnie. W końcu nie wszyscy bogowie wymagali od swych kapłanów celibatu.
- Nie będzie morza oczyszczających płomieni – odezwał się nagle Be’Ne’Dickt, najstarszy członek Rady, kapłan Pierwszego Boga. – Inne są sposoby niesienia światła między błądzących w ciemności. Trzeba dać im Prawo.
Tym razem milczała nawet Shan’Tra’Pa. Be’Ne’Dickt, chociaż uznawany za niegroźnego dziwaka, cieszył się powszechnym szacunkiem. I rzadko kwestionowano jego pomysły. Szczególnie, że z reguły, nie stały w rażącej sprzeczności z zamierzeniami Rady.
- A zatem – Ab’Ve’Rha, wykazując się rzadką jak na niego bystrością, spojrzał pytająco na Be’Ne’Dickt-a - otwieramy w Trzynastej Dzielnicy posterunek Pretorii Obywatelskiej.
Najwyższy Kapłan Pierwszego Boga lekko skinął głową. Obrady można było uznać za zakończone. Strażnik Tuzina Kluczy, zgodnie z tradycją potrząsnął pękiem dwunastu szczerozłotych kluczy. Wyglądał przy tym jak woźny wyganiający uczniów na przerwę. Ale nikt nie miał sumienia mu o tym powiedzieć.
Postanowienie Rady rychło wprowadzony w czyn. W Niechcianej Dzielnicy stanął budynek Pretorii Obywatelskiej. Jednakże kwestia „niesienia światła między błądzących w ciemności” wciąż pozostawała otwarta. Trzeba bowiem wiedzieć czym była Pretoria Obywatelska.
Były czasy, chociaż wielu chciałoby wymazać ten okres z kart historii, kiedy na czele miasta wcale nie stała Rada Kapłańska. Rządy sprawowali ludzie uznawani przez nie oświeconych jeszcze obywateli, za bożych pomazańców. Tytułowani przez tychże obywateli mianem cesarzy. Podnosiło to znacznie samoocenę Emtebian, z których każdy mógł się dzięki temu uważać za obywatela cesarstwa. Samym władcom nie sprawiało to w zasadzie żadnej różnicy, jeśli tylko pozwolono im się w spokoju nurzać we właściwym większości cesarzy przepychu i rozpuście.
W celu zapewnienia cesarzom tak upragnionego przez nich spokoju, powołano Pretorię. W czasach tak zwanego „cesarstwa” pretorianie stanowili najbardziej elitarne oddziały Miasta Tuzina Bogów. Synowie najznamienitszych rodów stali murem u boku, oraz plecami władcy, a ich jedynym zadaniem była ochrona cesarskiego życia i zdrowia. I bynajmniej nie narzekali na brak zajęcia. Cesarze robili wszystko aby dać się znienawidzić jak największej liczbie poddanych. Począwszy od własnej rodziny, a na najbiedniejszych wyrobnikach skończywszy.
Taki na przykład Ka’Lee’Goo’La. Organizatorką pierwszego zamachu na jego życie była jego własna siostra. Krążyły różne plotki na temat przyczyn, które skłoniły ją do tego kroku. Większość z nich dotyczyła wyuzdanego seksu, bądź jego braku. Mówiono także, jak zwykle w takich przypadkach, o przepowiedniach dotyczących cesarskiego siostrzeńca. Jakby nie było, zamach się nie powiódł, a Ka’Lee’Goo’La kazał zabić siostrę i jej syna. Niejako przy okazji pozbył się również reszty rodzeństwa. Na wszelki wypadek. Później często narzekał na smutny los jedynaka. Obłudnik.
Kolejny spisek, zwany przez historyków Sprzysiężeniem Rogaczy, zawiązali mężowie kilkunastu młodych patrycjuszek, które cesarz, podstępem czy też przemocą sprowadzał do swej sypialni, a po tygodniu lub dwóch nieco zużyte, choć przeważnie dziwnie zadowolone oddawał swoim najwierniejszym pretorianom. Ku uciesze zarówno pretorianów, jak i podobno samych zniewolonych mężatek.
Ka’Lee’Goo’La był może szaleńcem, ale naturę niewieścią znał jak nikt inny. Powiadają, że to właśnie było przyczyną jego obłędu. Tak czy inaczej, dzięki staraniom wiernej gwardii cesarz dożył sędziwego wieku i zmarł we własnym łożu. W ramionach, czy też może raczej między nogami szesnastoletniej kochanki. Szczęśliwy.
Jego następcy, w większości obdarzeni równie pokręconymi charakterami, nie oszczędzali na żołdach pretoriańskich, przedłużając sobie w ten sposób zarówno życie, jak i panowanie. I zadając kłam niewydarzonym idealistom twierdzącym, że nie da się kupić miłości czy wierności za pieniądze. Pretorianie kochali cesarzy i byli im wierni.
Nic jednakże nie trwa wiecznie. Cesarstwo nie było bynajmniej wyjątkiem od tej reguły. Powód jego upadku wydaje się banalny – wygaśnięcie dynastii. Po raz pierwszy od ponad dwustu lat zabrakło następcy tronu. Był to po trosze skutek powszechnego wśród panujących stosowania bratobójstwa jako podstawowego środka na zapewnienie sobie długowieczności. Oraz siostrobójstwa. A także, od czasu do czasu, matkobójstwa i ojcobójstwa. Były to rzeczy uznawane za coś w rodzaju tradycji rodzinnej, lecz mimo swej nagminności nie one stały się główną przyczyną upadku cesarstwa. Zawiniły odmienne preferencje erotyczne ostatniego cesarza – De’Lee’Ka’Tess-a. Homoseksualizm był w rodzinie cesarskiej dość popularny. Do tej pory traktowano go jednakże jako swoistą ciekawostkę. Przyjemną odmianę w ciągnących się nieraz tygodniami pałacowych orgiach. Dopiero De’Lee’Ka’Tess okazał się na tyle ortodoksyjny w swych upodobaniach, że nie potrafił się zmusić do przedłużenia rodu. Zmarł w wieku pięćdziesięciu sześciu lat otoczony gromadką młodych chłopców. Bezpotomnie.
Szykował się niezgorszy kryzys polityczny. I wtedy właśnie do akcji wkroczyli kapłani Dwunastu Bogów. Tempo przeprowadzonych zmian sugerowało staranne i długotrwałe przygotowania. Wyglądało na to, że jak twierdzili złośliwi, kapłani knuli od dawna. Błyskawicznie powołano Radę Kapłańską, równie szybko przeprowadzono pierwsze demokratyczne wybory i zanim najbardziej zainteresowani tronem zdążyli się zorientować, zasiadał na nim pierwszy Strażnik Dwunastu Kluczy.
Bogowie byli zadowoleni. Tak przynajmniej utrzymywali kapłani, a oni przecież wiedzieli najlepiej.
Nie wszyscy jednak potrafili odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Zabarykadowani w koszarach pretorianie odmówili stanowczo złożenia broni. Ale zgodzili się pertraktować.
Rozpoczęły się długie i męczące negocjacje.
Miasta nie stać na utrzymywanie kosztownych i co tu ukrywać nie najlepiej wyszkolonych oddziałów, dowodzili przedstawiciele Rady.
Może to i prawda, odpowiadali pretorianie, ale miasto musi się liczyć z tym, że nawet kiepsko wyszkolone oddziały są w stanie spalić kilka świątyń. I wymordować pokaźną ilość kapłanów. Poczynając, na przykład, od tu obecnych.
To prawda, przyznali przedstawiciele Rady, przełykając nerwowo. Ale później pozostałaby jedynie ucieczka na otaczającą Miasto Tuzina Bogów pustynię. A tam to już nic, jeno piach.
I to prawda, stwierdzili pretorianie, ale pośród tego piachu jest przecież Kupiecki Szlak, jedyna droga łącząca Em’Te’Be z resztą świata. Kto kontroluje ten szlak, kontroluje również karawany z żywnością i dobrami wszelakimi do miasta i z miasta ciągnące. A żeby zatrzymać karawany wystarczy niewielki oddział zdesperowanych wojowników. Takich jak na przykład bezrobotni pretorianie.
A może by tak wzmocnić przygraniczne posterunki? Mówią, że to łatwa i przyjemna służba, sugerowali kapłani z Rady.
Mówią też, że zimy w Północnych Górach, gdzie posterunki owe stacjonują nie są wcale takie mroźne, odpowiedzieli pretorianie. A latem temperatura rzadko spada poniżej trzydziestu stopni.
To może wreszcie sami coś zaproponujecie, skoroście tacy cwani, zniecierpliwili się kapłani.
Proszę bardzo, odpowiedzieli pretorianie, zostawmy wszystko po staremu. Będziemy dalej strzec bezpieczeństwa władcy.
Ale teraz nie ma już władcy, roześmiali się przedstawiciele Rady. Teraz rządzi Strażnik wybierany przez wszystkich obywateli.
Będziemy tedy bronić wszystkich obywateli, stwierdzili stanowczo pretorianie.
I już następnego dnia powołano Pretorię Obywatelską, której odziały miały właśnie wkroczyć do Trzynastej Dzielnicy.
Minęło parędziesiąt lat…

Silna wola


Anna mówi, że powinienem rzucić palenie. Lepiej się poczuję, a za zaoszczędzone pieniądze będę mógł, od czasu do czasu, kupić sobie jakiś drobiazg.
Ma rację.
Dzień pierwszy. Jestem pełen energii. Ze śmiechem opowiadam znajomym jaki kiedyś, to znaczy jeszcze wczoraj, byłem głupi. I jak wreszcie zmądrzałem.
Dzień drugi. Strasznie mnie jakoś tak w środku ćmi. Żrę popcorn. Przecież ja nienawidzę popcornu.
Dzień trzeci. Czuję się kiepsko, a wszystkie zaoszczędzone pieniądze wydaję na ten cholerny popcorn. Ludzie mnie wkurzają. Krzyczę bez powodu.
Dzień czwarty. Idę do kiosku po papierosy. Postanawiam nigdy więcej nie rzucać palenia.
Wytrwam. W końcu mam silną wolę.

Nie mam ambicji


Anna mówi, że jestem jak listek na wietrze. Daję się nieść życiu i bez oporów przyjmuję to, co raczy mi przynieść. Do niczego nie dojdę, bo jestem zbyt leniwy, aby o cokolwiek walczyć. Każe mi popatrzeć na Damiana.
Damian to współczesny wojownik. Biznesmen. Ma wypasione auto i wyrąbaną pod samo niebo willę na przedmieściach. Jest ciągle w ruchu. Lata po całym świecie i załatwia swoje biznesy. Boże Narodzenie spędził gdzieś w Azji. Na Wielkanoc nie zdążył wrócić z Meksyku.
Nie patrzę na Damiana. Patrzę na smutne buzie jego dzieci.
A później idę, mało ambitnie, budować z synem wieżę z klocków.

Boję się zombiaków


Boję się, że przyjdą w nocy i wyżrą mi mózg.
Anna mówi, że to jakaś paranoja. Żebym nie przesadzał. I że spanie w metalowym ochraniaczu na głowie to jednak zbyt wiele. Każe mi porozmawiać z Michałem.
Rozmawiam.
Przez trzy godziny opowiada o różnych przesądach i zabobonach. O dziwnych, egzotycznych religiach. Wszystko bardzo zgrabnie racjonalizuje i wyjaśnia. Ale dla mnie najważniejsze jest ostatnie kilka sekund jego przemowy. Zapewnia mnie, że nie ma takiej możliwości, aby jakikolwiek zombiak przyszedł do mojej sypialni i dobrał się do mojej czaszki.
Wierzę mu. Z pewnością wie co mówi. Jest przecież zombiakiem od prawie trzydziestu lat.

Lubię fantastykę


Anna mówi, że to niepoważne. Wielokrotnie pełnoletni facet czyta historie o krasnoludkach! Próbowałem wyjaśnić różnice między krasnoludkiem, a krasnoludem. Jej zdaniem różnią się tylko czapeczkami. Twierdzi, że powinienem dorosnąć, przestać uciekać w wyimaginowane światy i zająć się prawdziwym życiem.
Kiedy wyszła, wziąłem książkę z jej półki.
Ona, czysta i niewinna, kocha go miłością prawdziwą. On kocha ją również, każdej nocy, przez jakiś tydzień. Potem okazuje się draniem i odchodzi. Ona, już nie tak czysta i jakby mniej niewinna, tuła się po świecie z bliźniakami. Wciąż kocha. Wciąż wierzy, że on wróci. I on wraca. Żyją długo i szczęśliwie.
Prawdziwe życie.

wtorek, 24 lipca 2012

Sto słów


Jechałem pociągiem. Czasami, niestety, nie da się tego uniknąć.
Miałem ze sobą wydany niedawno zbiorek drabbli i byłem całkowicie oddany lekturze. Co za kunszt! Cudowne historie opowiedziane za pomocą stu jedynie słów.
W pewnej chwili dotarła do mnie rozmowa z sąsiedniego przedziału. A w zasadzie monolog. Wiedziałem, że to nieładnie podsłuchiwać, ale nie mogłem się powstrzymać. Jakiś facet, obdarzony wyjątkowo schrypniętym barytonem, opowiadał historię swojego życia. Cóż to była za opowieść! Zasłuchany, dopiero po dłuższej chwili skonstatowałem, że gość snując swoje wspomnienia, posługuje się w zasadzie tylko czterema wyrazami. No, może pięcioma.
Kiedy zamilkł, wróciłem do drabbli.
Sto słów!
Cieniasy!

Chwila próby


Płomienie. Kłęby gryzącego dymu. Smród palącego się mięsa.
Bogowie! Nie wytrzymam. Będę rzygał. Odrobina gorzałki powinna pomóc. Sięgam po flaszkę. Łyk, drugi, trzeci… lepiej.
Mistrz Ceremonii sięga po oblepione czarną mazią szczypce i wykonuje kolejną sekwencję rytualnych gestów. Nuci pod nosem jakąś idiotyczną piosenkę. Trudno uwierzyć, ale on to naprawdę lubi!
Coś we mnie krzyczy: „Uciekaj! Uciekaj, póki jeszcze możesz!”
Nie, nie mogę uciec, chociaż tak bardzo tego pragnę. Mimo że dobrze wiem, co za chwilę się wydarzy.
Mistrz Ceremonii odwraca się w moją stronę. Uśmiecha się i wyciąga dłoń.
- Gotowe – mówi. – Ugrilowało się. Podaj swój talerz, drogi zięciu.

czwartek, 12 lipca 2012

Punk Tadeusz. Epizod trzydziesty pierwszy


Yabolman i inwazja takich małych, puchatych, trochę podobnych do lemingów, tylko z większymi uszami.

Tadeusz miał widzenie. Nie pierwszy już raz.
Dawno temu, zanim jeszcze został superbohaterem, unikał odbycia zasadniczej służby wojskowej, popełnił kilka fatalnych błędów i wylądował w psychiatryku na trzymiesięcznej obserwacji. Wtedy widzenia miał regularnie. W każdy wtorek i piątek od szesnastej do osiemnastej trzydzieści.
Ale tym razem było inaczej. Mistycznie. Prawdopodobnie.
Dopijał właśnie czwarte winko, gdy nagle…
Jego ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Wszystkie członki zesztywniały. No, prawie wszystkie. Przerzedzony przez czas irokez stanął na sztorc i zaczął iskrzyć. Oczy zaś… No cóż, właściwie to powinny błyszczeć białkami, ale lata spożywania hurtowych ilości tanich win zrobiły swoje i białka oczu Yabolmana były radośnie czerwone. Co w tej konkretnej sytuacji potęgowało jeszcze nastrój niesamowitości.
A do tego wszystkiego zaczął lewitować. Niezbyt wysoko, ale zawsze.
- Nadchodzą – wychrypiał złowieszczo.
Marysia dopiero teraz zauważyła, że z jej towarzyszem dzieje się coś dziwnego. Z Yabolmanem bardzo często działo się coś dziwnego. Zdążyła przywyknąć i rzadko zwracała na to uwagę. Ale tym razem naprawdę się przestraszyła.
- Nadchoooodzą – powtórzył Tadeusz. Jeszcze bardziej złowieszczo.
- Kto nadchodzi? – zapytała Marysia. Bo obawa o ukochanego mężczyznę, choć jest bez wątpienia uczuciem silnym, nie ma szans w starciu ze zwykłą kobiecą ciekawością.
- Takie małe, puchate, trochę podobne do lemingów, tylko z większymi uszami. Skradają się bezszelestnie. Zeżrą wszystko na korku. Będą tutaj w środę, w południe.
Dar wieszczenia nie jest w zasadzie niczym złym. Ludzie lubią wiedzieć, co ich czeka. Ale jeżeli proroctwo nie jest obietnicą tylko ostrzeżeniem, na dodatek ostrzeżeniem przed czymś groźnym i nieznanym, może spowodować wybuch paniki. Zwłaszcza gdy, tak jak w przypadku Tadeusza, wygłaszane jest w słoneczny lipcowy dzień na zatłoczonej plaży miejskiej.
- Wiesz Jabolku… – zagaiła Marysia, kiedy już gromady półnagich plażowiczów rozbiegły się z wrzaskiem we wszystkich kierunkach. W tym również w kierunku jeziora.
- …tak się zastanawiam… Jak właściwie wyglądają lemingi?
- Nie wiem. Nigdy żadnego nie widziałem.
***
Nadeszła środa. Marysia i Tadeusz siedzieli w pokoju i czekali na zbliżające się nieubłaganie południe. Ona paliła skręty i czytała jakąś powieść fantasy. On popijał wino i… Właściwie to tylko popijał.
Tadeusz był spokojny. Treść swojego proroctwa znał co prawda tylko z opowieści Marysi, ale wierzył w nie bez zastrzeżeń. Sobie miał nie wierzyć? Ale nie przejmował się wcale. Producenci jego ulubionych trunków do zabezpieczenia swoich produktów używali nie korka, tylko solidnych, aluminiowych kapsli. Yabolman nie miał więc powodów do zmartwień.
Marysia natomiast nie wierzyła w żadne przepowiednie. Od czasu kiedy nie sprawdził się jej horoskop wydrukowany w „Brawo Girl”. Miała wtedy dwanaście lat i przeżyła głębokie rozczarowanie. A uraz pozostał jej już na zawsze.
W swoim sceptycyzmie posunęła się do tego, że położyła na stole komplet nowiutkich korkowych podkładek. Było ich mnóstwo. Różnych kolorów i kształtów. Klasyczny „biedronkowy” zakup.
- Uważaj Jabolku – mruczała zrzędliwie rozkładając podkładki. – Te twoje wina strasznie wżerają się w blat. Nie da się tego doczyścić.
Tadeusz uważał.
Siedzieli zatem i czekali. I doczekali się. Zegar w przedpokoju zaczął wybijać południe. Dwanaście uderzeń wlokło się w nieskończoność.
Beerwoman zatrzymała w płucach aromatyczny dym. Yabolman zastygł z uniesioną butelką. Zegar umilkł.
- No i już – Marysia odetchnęła z ulgą. – Widzisz, nic się nie stało.
- Widzę – potwierdził Tadeusz i odstawił butelkę na stół.
Stuknęła głucho o pusty blat.

[tekst był opublikowany w SFFiH 12(74) 2011]

środa, 11 lipca 2012

Szybki numerek


- Lepszy dziwny seks, niż brak seksu – uznał Adam.
Lot na Źle Skonstruowaną Planetę trwał prawie osiem miesięcy, czuł się więc bardzo, ale to naprawdę bardzo wyposzczony. A Xylasjanki, poza kolorem skóry, nie różniły się zbytnio od ziemskich kobiet.
Dlatego nie protestował kiedy spotkana w hotelowym korytarzu zielonoskóra piękność złapała go za pośladki. Nie protestował również wtedy, gdy wepchnęła go do zastawionego dziwnymi sprzętami pokoju.
- Co to jest? – pomyślał patrząc jak wciska jakieś guziczki na obudowie lśniącego urządzenia.
Ale kiedy opadła na kolana i zaczęła rozpinać mu spodnie, przestał myśleć.
***
- Lepszy dziwny gawryth, niż brak gawrythu – uznała Mytlagh.
Lot na Źle Skonstruowaną Planetę trwał prawie trzy razy po siedem drawgh, czuła się więc bardzo, ale to naprawdę bardzo wyposzczona. A Ziemianie, poza kolorem skóry, nie różnili się zbytnio od xylasjańskich gawr.
Jeszcze na korytarzu sprawdziła dojrzałość tego gawra.
- Ujdzie – pomyślała i wepchnęła go do pokoju.
Klęknęła i zaczęła rozpinać mu spodnie.
- Najpierw usunąć nasiona, żeby nie popsuły smaku gawrythu.
Kątem oka sprawdziła, czy gawryth-snill nagrzał się już do odpowiedniej temperatury. Splunęła na podłogę i sięgnęła po nóż do skórowania.
- Szkoda, że jest tak ohydnie bladoróżowy. Skórę trzeba będzie wyrzucić, a przecież w niej jest najwięcej witamin.

Uroczy zakątek


Osiedle na peryferiach wielkiego miasta. Kilkanaście, poustawianych dość przypadkowo, jedenastopiętrowych bloków. Prawie cała powierzchnia między blokami zalana betonem. Tu i ówdzie jakieś rachityczne drzewko w betonowej (jakżeby inaczej) donicy. Całość otoczona półtorametrowym ogrodzeniem. Betonowym. W sumie nic oryginalnego. Z wyjątkiem nazwy. Obdarzony specyficznym poczuciem humoru urbanista nazwał to wszystko ”Uroczym Zakątkiem”. Nieźle.
Nikt od lat nie używał oficjalnej nazwy. Mówiło się krótko: ”Uroczysko”. Może dlatego, że mało kto poza tubylcami odważał się zapuszczać tu po zmroku. A może z powodu wszechobecnej atmosfery tajemniczości. I grozy. Albo ze względu na dziwne, często wręcz niewytłumaczalne zdarzenia, które na osiedlu były na porządku dziennym. Oraz nocnym. Właściwie nie wiadomo czemu. Niemniej jednak nazwa przyjęła się. I to do tego stopnia, że umieszczano ją nawet na planach miasta.

 BELLA

Rudy miał prawie trzy lata. Był mądrym i doświadczonym szczurem. Ostrożnie obwąchiwał uchylone drzwi zsypu. Niby wiedział, że miejsce jest sprawdzone, zawsze pełne smakowitych kąsków i całkowicie bezpieczne, ale ostrożności nigdy za wiele. Oględziny wypadły pomyślnie. Żadnego niebezpieczeństwa. Rudy, popiskując radośnie, wbiegł do środka, coś chrupnęło nieprzyjemnie i zapadła cisza. Po chwili zaś rozległo się ciche splunięcie i miękki, kobiecy głos oznajmił:
- Nie no, to jednak nie to!

 STANISŁAW

Stanisław od kilku tygodni obserwował tę dziewczynę. I sprawiało mu to niekłamaną przyjemność. Może i był martwy od ponad trzydziestu lat, ale wciąż potrafił docenić piękną kobietę. Wszystko mu się w niej podobało. Miała nie więcej niż dziewiętnaście lat. Długie, zawsze rozpuszczone włosy kruczoczarną kaskadą spływały jej na ramiona. Śliczna, cudownie piegowata buzia. Ogromne, piwne oczy. Mały, zgrabny nosek. Karminowe usta, pełne i zawsze lekko rozchylone, jakby zapraszające do pocałunku. Wspaniale wymodelowana przez naturę sylwetka. Naprawdę było co podziwiać.
Ale najbardziej fascynowała go przedziwna, otaczająca dziewczynę aura. Nigdy jeszcze takiej nie widział. Mieniła się wszystkimi kolorami tęczy i pulsowała łagodnie. Od lat czekał na kogoś posiadającego taką aurę. Pewnie była wiedźmą. Albo medium. I to bardzo silnym medium. Chociaż najwyraźniej nie zdawała sobie z tego sprawy.
Postanowił się ujawnić. Oboje na tym skorzystają. Ona dowie się czegoś o sobie. On, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, nareszcie, po tylu latach... Tfu, na psa urok, żeby tylko nie zapeszyć.
W piątek, trzynastego sierpnia, kiedy jak co dzień wsiadła do jego windy i wcisnęła guzik jedenastego piętra, wychynął ze ściany i najdelikatniej jak tylko potrafił, wyszeptał do kształtnego uszka:
- Dzień dobry.
A kiedy już przestała wrzeszczeć i bezsensownie walić pięściami w drzwi kabiny, równie delikatnie zapytał:
- Jak masz na imię, moje dziecko?
- Ja? Majka – wyszeptała przerażona.
- Stanisław, bardzo mi przyjemnie. No, Jamajka, to pierwsze lody mamy przełamane. Przestań się trząść, dziewczyno. Oddychaj spokojnie. Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
Słabym uśmiechem skwitowała jego niezbyt wysokiego lotu żart. Ale jednak – uśmiechem. Pierwsze lody faktycznie zostały przełamane. Stanisław zatrzymał windę między piętrami.
- Porozmawiajmy...
Przerwały mu dobiegające z parteru głośne złorzeczenia:
- Ten cholerny rupieć znowu się zepsuł. Znów utknął między piętrami. Szlag by trafił to pieprzone pudło...
Okrzykom towarzyszyło kopanie w drzwi windy.
- To Nowaczek, ten spod sto jedenaście – wyjaśniła Jamajka.
- Wiem. – Stanisław rzeczywiście wiedział. Znał doskonale wszystkich lokatorów. Przynajmniej z widzenia.
- Może przejdziemy do mnie – zaproponowała dziewczyna. – Usiądziemy. Herbaty zaparzę. - Spojrzała na swojego rozmówcę i dodała niepewnie - Albo coś?
- Niestety, nie mogę opuścić szybu windy. Ale skoro już mowa o napojach...
- Dlaczego? – zapytała Jamajka.
- Co: dlaczego? – nie zrozumiał Stanisław.
- Dlaczego nie możesz opuścić szybu windy?
- To długa historia.
- Chętnie posłucham.
- I nieciekawa.
- Mimo wszystko… – Dziewczyna była uparta.
Stanisław wyraźnie się speszył. Gdyby nie pewne oczywiste ograniczenia, pewnie by się zarumienił. Przez chwilę oglądał swoje widmowe paznokcie. Potem popatrzył na równie widmowe lakierki. Pomiętosił połę marynarki. Widmowej, oczywiście. Jamajka czekała. Wyglądało na to, że nie ustąpi. Nie miał wyjścia. Co prawda, jego plan tego nie przewidywał, ale jeśli chciał osiągnąć cel, musiał opowiedzieć swoją idiotyczną historię.
- Wiesz – zaczął. – Ja zginąłem w szybie tej windy. Dlatego muszę nawiedzać to miejsce. Dopóki ten cholerny wieżowiec nie obróci się w perzynę.
- Jak to się stało? – spytała ze współczuciem. Niby wiedziała, że facet nie żyje. W końcu był duchem. Ale teraz, kiedy powiedział o tym głośno, zrobiło się jej przykro. I smutno. Co wcale nie zmniejszyło jej ciekawości.
- Byłem jednym z budowniczych tego bloku. Fachowcem od wind. Kończyliśmy właśnie robotę. Stałem na ósmym piętrze. Przykręciłem ostatnią tabliczkę, wiesz, taką z napisem: ”Przed wejściem do windy upewnij się, że za drzwiami znajduje się kabina dźwigu”. A potem otworzyłem drzwi i wszedłem. Tylko, że winda była piętro wyżej.
- Spadłeś, biedaku?
- Nie. Udało mi się przytrzymać krawędzi podłogi. Samymi czubkami palców. Myślę sobie: ”Długo nie wytrzymam”. Zacząłem krzyczeć. Ratunku i takie tam. Trochę kląłem, trochę płakałem. Wreszcie słyszę z parteru: ”Już lecę, panie majster”. To Waluś, mój pomocnik.
- Nie zdążył?
- Może by i zdążył... Początkowo miałem mu to za złe. Ale przez te wszystkie lata przemyślałem to i owo. I wybaczyłem mu. Ba, doszedłem do wniosku, że na jego miejscu zrobiłbym to samo.
- Ale co? Co zrobił ten cały Waluś?
- Ściągnął windę.
- O rany! – jęknęła Jamajka.
- No, żebyś chciała wiedzieć. Wszędzie było mnie pełno. I tak już zostałem. Tkwię w tym szybie od siedemdziesiątego trzeciego.
- Biedaku.
- No wiesz, w sumie nie jest tak źle. Uwierz mi, są gorsze miejsca. Tyle, że...
Zamilkł wyraźnie zakłopotany. Mówić, czy nie? W końcu po to się przecież pokazał.
- Odkąd umarłem, strasznie mi się chce pić. Gdybyś mogła…?
- Oczywiście – dziewczyna sięgnęła do plecaka – mam wodę mineralną.
- Mineralną! – Stanisław prychnął. Nie wyszło mu to najlepiej. Pewnie dlatego, że praktycznie, jak by to powiedzieć, nie miał warg. To znacznie osłabiło moc prychnięcia. Ale i tak zabrzmiało ono nad wyraz pogardliwie.
- No co? – obruszyła się Jamajka. – Niegazowaną.
Nie wytrzymał.
- Wódki – jęknął. Jęczenie wychodziło mu dużo lepiej niż prychanie. - Od trzydziestu sześciu lat kropli wódki w ustach nie miałem.
Co nie powinno dziwić, skoro, jako się rzekło, nie miał w zasadzie ust. Ale czy można wymagać logiki od zrozpaczonego i na dodatek spragnionego ducha?
- Litości... – jęczał dalej. Jak potępieniec. - Proszę... Chociaż sto gram... – rozkleił się zupełnie. Aż przykro było patrzeć. I słuchać.
- No dobrze już, dobrze… – Jamajka chciała poklepać go krzepiąco po plecach, ale w sumie tak sobie tylko machnęła ręką. – Trzeba było tak od razu. Zaraz przyniosę. Powinnam mieć jeszcze trochę w lodówce. Od sylwestra zostało.
Stanisław zmartwiał. Jeszcze bardziej.
- Od sylwestra? Sierpień przecież jest.
- Goście zostawili. A potem jakoś nie było okazji – bąknęła dziewczyna. – Zresztą, ja wódki nie piję!
- Nie pijesz? – zmartwił się duch. – Oj, to niedobrze.
- No właśnie. Powącham tylko i zaraz mi niedobrze.
- Nie o to chodzi... Bo widzisz, ja przecież sam nie wypiję. Kieliszka nawet nie dam rady podnieść. Myślałem, że może ty...
- Podniosę?
- Nie. Wypijesz. A potem wejdziesz do windy i nachuchasz. Wtedy mógłbym to wchłonąć. Tak jakbym sam wypił.
Popatrzył na nią błagalnie. Oczy miał jak kot ze ”Shreka”. Tylko troszkę przezroczyste. Jamajka czuła, że mięknie. W końcu co jej szkodzi. Najwyżej ją zemdli. Ludziom trzeba pomagać. A Stanisław był przecież człowiekiem. Przynajmniej kiedyś był.
- No dobrze. Spróbuję.
Winda ruszyła ze zgrzytem i przeraźliwie trzeszcząc dojechała na jedenaste piętro. Jamajka odetchnęła głęboko.
- To ja idę.
- To ja czekam. – Głos Stanisława ociekał wprost nadzieją. Z małą domieszką zniecierpliwienia.
Weszła do mieszkania.
- Nie wąchaj! – doleciało ją jeszcze od windy. – Zatkaj nos. I na wszelki wypadek zamknij oczy!
No cóż, to mogło się udać. Najpierw zajrzała do łazienki. Wzięła klamerkę do bielizny i poszła do kuchni. Otworzyła lodówkę i wyjęła butelkę. Duża. Ledwie napoczęta. Przeczytała etykietę. „Finlandia Vodka, Redberry, 0,75 l, 40%”. Kieliszek jakiś? Nie, po cholerę. Lepiej ciach! i po bólu. Sięgnęła po szklankę i napełniła ją prawie po sam brzeg. Założyła na nos klamerkę i upiła pierwszy łyk. To nawet nie było takie złe. Troszeczkę szczypało w gardło, ale za to przyjemnie rozgrzewało żołądek. Pociągnęła jeszcze łyczek. I jeszcze. Czuła rozkoszne ciepełko i delikatne mrowienie w całym ciele. Zdjęła klamerkę i ostrożnie powąchała zawartość szklanki. Pachniało też w sumie nie najgorzej. No, może nie tak ładnie jak konwalie, ale dało się wytrzymać. Jednym haustem opróżniła szklankę. Powtórzyła. Powtórzyła jeszcze raz. Wyrzuciła pustą butelkę do kubła i dziarskim krokiem pomaszerowała do windy.
Stanisław był wniebowzięty. Nie dosłownie, ma się rozumieć.
”Spełniłam dobry uczynek” – myślała Jamajka, pełznąc na czworakach do mieszkania. Kiedy zasypiała na podłodze w przedpokoju, słyszała jeszcze dobiegające z korytarza, gromkie: ”...do zielooooonego!”.
Jakże miło jest uszczęśliwiać innych.

ZNOWU BELLA

Panter skradał się ostrożnie. Zawsze był ostrożny. ”Masz może siedem żyć, lecz tylko jedną rzyć” – mawiała jego matka, kiedy był jeszcze małym kociakiem. Wziął sobie te słowa głęboko do serca i nigdy nie ryzykował bez potrzeby. Ale dzisiaj był głodny. Bardzo głodny. A w głębokim cieniu między garażami coś się przed chwilą poruszyło. Coś, co wyglądało jak wyjątkowo duży nietoperz. Panter nie przepadał za nietoperzami, ale w końcu posiłek to posiłek. Nie zawsze można grymasić. Na chwilę przywarł do ziemi. A potem jeden długi skok i zniknął w mroku. Najpierw dało się słyszeć głuche uderzenie, później dźwięk dartego futerka i zapadła cisza. A jeszcze później wyraźnie zniesmaczony, ale nadzwyczaj atrakcyjny damski głos oświadczył:
- Fuj! Łe! Koty to dranie.

EROTOMAN ROMAN

Jamajka zakręciła wodę i odwiesiła słuchawkę prysznica. Wciąż jednak słyszała kapanie. Niezbyt głośne i takie jakie… jakby mlaszczące. Odwróciła się powoli. Na środku łazienki stał nie znany jej duch (to znaczy, nie Stanisław), wytrzeszczał gały i ektoplazmił prosto na jej ukochany dywanik w niezapominajki. Gdyby był żywy, pewnie by się ślinił. I pewnie robiłby to równie obleśnie.
Nawet się nie przestraszyła. Z duchami jest tak, jak z filmami ze Stevenem Seagalem. Jeśli widziałeś jeden, to jakbyś widział wszystkie. Sięgnęła po ręcznik, żeby zasłonić co bardziej newralgiczne części swojego bajecznego ciała. Nie zdążyła. Duch zawył upiornie, rozczapierzył ręce i rzucił się w jej kierunku. A potem przeniknął przez nią i zniknął w ścianie.
- O rajutku – pomyślała zszokowana. – Przeleciał mnie!
Jamajka była nieco staroświecka i pomimo swoich dziewiętnastu (prawie) lat, wciąż pozostawała dziewicą. Owszem, zastanawiała się czasem, jak będzie wyglądał ten pierwszy raz. Myślała o romantycznej kolacji. Koniecznie przy świecach. O nastrojowej muzyce, w miarę możliwości rockowej. Nie miała sprecyzowanego wyobrażenia przyszłego partnera. Ale aż do tej pory zakładała, że będzie żywy. Do głowy jej nawet nie przyszło, że może być inaczej. No i była przekonana, że całość potrwa jednak nieco dłużej niż ułamek sekundy. Cudownie miało być!
A tu co? Nieprzyjemny, metaliczny posmak w ustach i delikatne swędzenie między łopatkami. Jak po ukłuciu komara. Czuła się zbrukana. I mocno rozczarowana. W fatalnym nastroju pomaszerowała spać.
Obudziła się krótko przed świtem. Z niejasnym uczuciem, że coś nie gra. Otworzyła oczy i zobaczyła unoszącego się pod sufitem wyłupiastookiego gwałciciela. Zanim zdążyła zareagować, krzyknął coś bełkotliwie i runął w dół. Błyskawicznie przemknął przez nią, przez łóżko i wsiąknął w podłogę.
Kolejne dni były dla Jamajki prawdziwą mordęgą. Duch atakował bezustannie. Wyłaniał się nagle z szafy, spod stołu, wyskakiwał ze ścian, z sufitu, a bywało, że i z podłogi. Nawet otwierając lodówkę, nie mogła czuć się bezpiecznie. Pytała o niego Stanisława, ale ten pokiwał tylko współczująco głową i stwierdził: ”Nie znam człowieka”.
Wreszcie miała dosyć.
- Mam dość – wrzasnęła widząc wyłaniającą się z muszli klozetowej głowę. – Wystarczy. Stop.
O dziwo, posłuchał. Zatrzymał się i patrzył na nią.
- Kim ty właściwie jesteś? – zapytała podciągając majteczki i poprawiając spódniczkę.
- Jestem wesoły Romek.
- To dlaczego plączesz się po moim mieszkaniu, zamiast siedzieć w domku na przedmieściu?
Nie zrozumiał. Widocznie nie oglądał ”Misia”.
- Może byśmy porozmawiali chwilę – zaproponowała Jamajka.
- Po co?
- No cóż, ostatnio wiele nas łączy – zarumieniła się dziewczyna. – Chyba powinniśmy się poznać trochę...
- Po co?
Wkurzyła się.
- Posłuchaj, łapserdaku! Pojawiasz się, kiedy chcesz, skąd chcesz, robisz, co chcesz, i znikasz. Chyba należą mi się jakieś wyjaśnienia. I jakieś przeprosiny.
- No, może jeszcze kwiaty przyniosę...
Przesadził.
- Przesadziłeś. Wystarczy tego dobrego. Dzwonię po egzorcystę.
- Nie, tylko nie egzorcysta! Przepraszam! Już nie będę!
I rozbeczał się. Jamajka, jak to już było wspomniane, miała miękkie serce. Popatrzyła na wciąż wystającą z kibelka głowę Romana. Wyglądał żałośnie.
- Dobra – westchnęła. – Wyłaź. Pogadamy.
Pogadali. Okazało się, że Roman, za życia, wcale nie był złym człowiekiem. Wprost przeciwnie. Był delikatnym i bardzo wrażliwym chłopcem. Nieco nawet, jak to się w jego czasach mówiło, zahukanym. Dopiero po śmierci się rozzuchwalił. Jego ulotność zapewniała mu bezkarność. A że wcześniej nie miał śmiałości do kobiet, po śmierci używał sobie w najlepsze. Chociaż, po prawdzie, niewiele się zmieniło. Kobiety dalej go nie zauważały. Czasem tylko wzdrygały się, gdy przez nie przenikał. Aż trafił na Jamajkę.
- Ty, a powiedz, kochasiu, jak tyś właściwie zginął?
- Mieszkałem tutaj w latach siedemdziesiątych. Co wieczór podglądałem sąsiadkę z dziesiątego. I któregoś dnia za bardzo wychyliłem się z balkonu.
Zrobiło się jej żal tego niewyżytego ofermy. Ale nie na tyle, żeby pozwolić, by wyżywał się właśnie na niej. Musiał być jakiś inny sposób. I rzeczywiście – był. Wspólnie znaleźli rozwiązanie. Jamajka zostawiała na noc włączony telewizor i puszczała jakiegoś niemieckiego pornusa na DVD, a Roman dał jej spokój. Pojawiał się tylko, gdy go zawołała. Czytała mu na głos Pratchetta, a on opowiadał jej stare dowcipy. I oboje byli zadowoleni.
To miłe, kiedy ludzie są zadowoleni. Nawet jeśli, przypadkiem, nie żyją od wielu lat.

DANIEL

To był jeden z tych dni, kiedy nic się nie układa. Rano zaspał. Do pracy się wprawdzie nie spóźnił, ale nie zdążył zjeść śniadania i pół dnia chodził głodny. I jeszcze szef go ochrzanił bez powodu. A w autobusie jakiś {tu było: „cierpiący na chorobę lokomocyjną”, ale to chyba nie jest konieczne} dzieciak zwymiotował mu na nowiutkie adidasy. Bo ustąpił miejsca staruszce. Gdyby był chamem, gówniarz obrzygałby starszą panią. Potem też było fatalnie. Szkoda nawet gadać. I jeszcze na koniec – pies go pogryzł. Olbrzymie bydlę. Wilczur chyba. Pod samym domem. Lewisy do wyrzucenia.
Przemył ranę wodą utlenioną i zakleił plastrem. Zagoiło się po dwóch dniach. Nawet się zdziwił, że tak szybko. A potem zapomniał. Aż do pierwszej pełni.

CIEŃ WIELKIEJ GÓRY

Młody Indianin modlił się żarliwie. Przyzywał swojego ducha opiekuńczego. Już od trzech dni. A ten nie przybywał. Dlaczego? Przecież tak dokładnie się przygotował.
 Wielka Góra był Indianinem już prawie pół roku. Wszystkie procedury znał na pamięć. Wszystkie modlitwy również. Całymi tygodniami grzebał w Internecie, aż wreszcie skompletował pełen zestaw potrzebnych gadżetów. Zdobył strój indiański. Oryginalny, sądząc po metkach. Specjalne kościane nożyki do nakłuwania ciała. Przerażała go konieczność okaleczania się, ale wyczytał u Szklarskiego, że to ważny element obrzędu inicjacji. Na zamówione zioła czekał prawie trzy tygodnie. Palone w oryginalnej fajce, którą nabył przypadkiem na pchlim targu, wydzielały cudowny aromat i wprowadzały w stan radosnego uniesienia.
Wszystko było więc jak trzeba, tylko duch opiekuńczy nie chciał się pojawić.
- Może to dlatego – myślał Wielka Góra - że jestem biały? Ale przecież serce mam czerwone!
Chociaż momentami ogarniało go silne zwątpienie, postanowił nie poddawać się i próbować do skutku.
I wreszcie, nad ranem czwartego dnia, jego wysiłki zostały nagrodzone. Kłęby wydmuchiwanego z fajki dymu przestały się rozwiewać. Zgromadziły się na środku pokoju i powoli przybrały kształt... No właśnie. Coś jakby wielki chomik – nie chomik, zając – nie zając, siedziało na środku pokoju i śmiesznie poruszając noskiem, patrzyło na Wielką Górę. Wyzywająco.
- Przepraszam, ale co ty właściwie jesteś? – zapytał zaskoczony biały Indianin.
- Tylko nie ”co”! Tylko nie ”co”! – wrzasnęło zwierzątko. – Duchem jestem. Opiekuńczym. Twoim. Wzywałeś mnie przecież.
- Ale ty wyglądasz jak zając. Tylko nie masz takich uszu!
- Zając? Ty widziałeś kiedyś zająca? Jestem świstakiem.
- Świstakiem? – Wielka Góra nie krył rozczarowania.
- Świstak ci się nie podoba? A czegoś się spodziewał? Niedźwiedzia?
- No, szczerze mówiąc... Gdyby pojawił się niedźwiedź, mógłby mnie obdarować swoją siłą. Orzeł dałby mi odwagę. Sowa – mądrość. Ale świstak? Co mi może ofiarować świstak?
Duch opiekuńczy milczał. Patrzył na młodego Indianina i coraz szybciej poruszał noskiem.
- Właściwie – odezwał się po chwili - powinienem się obrazić i odejść. Nie zrobię tego, bo znam swoje obowiązki. Może nie jestem zbyt silny. Ani odważny. Ale głupi też nie jestem. Mogę cię nauczyć wielu pożytecznych rzeczy.
- Na przykład? – spytał Wielka Góra uśmiechając się drwiąco. Jednakże w jego głosie zaczynała pobrzmiewać nadzieja.
- No nie wiem… – Świstak się zastanawiał. – Latać na przykład! Chciałbyś?
- Lewitować? Unosić się nad ziemią?
- Jakie tam lewitować. Normalnie latać. Jak jakiś cholerny jastrząb. Czy inna sikorka.
- Naprawdę? – Wielka Góra aż podskoczył z podekscytowania. – Naprawdę mógłbyś?
- A coś ty myślał? W końcu jestem duchem opiekuńczym, nie? Może wyglądam niepozornie, ale mam swoje dojścia. Nie takie rzeczy się załatwiało.
Następną godzinę spędzili w kuchni. Przygotowując magiczną maść. Składała się głównie z masła i różnych przypraw, których Wielka Góra jako wytrawny smakosz (choć niektórzy nazywali go po prostu żarłokiem) posiadał przemysłowe wręcz ilości. Po godzinie młodzieniec rozebrał się do naga, natarł całe ciało pachnącą apetycznie mazią i powtórzywszy za świstakiem słowa zaklęcia, wyskoczył przez okno. Przyznać trzeba, że leciał. I to nawet dość długo. W końcu, z jedenastego piętra do ziemi jest jednak kawał drogi.
Duch opiekuńczy poruszył jeszcze kilka razy noskiem, rozejrzał się po mieszkaniu i stwierdziwszy, że nic tu po nim, zaczął się rozwiewać. Z tracących powoli kształt kłębów dymu dobiegło jeszcze pogardliwe:
- Świstak mu się, kurwa, nie podoba. Idiota.

- I tak właśnie, w tym oknie – Wielka Góra wskazał palcem - a właściwie tuż za nim, kończy się moja smutna historia.
Jamajka ukryła twarz w dłoniach. Jej kształtne ramiona drżały przez chwilę. Ale udało jej się opanować.
- Naprawdę... Smutne... – wydusiła z trudem. – Ale nadal nie wiem, czego oczekujesz ode mnie... Eee...
- Możesz mi mówić Przemek. Teraz to już i tak nie ma znaczenia.
- Tak więc, Przemku, co właściwie mogę dla ciebie zrobić?
Jamajka bowiem, jak to już było wspomniane, czuła się w obowiązku pomagać wszystkim pokrzywdzonym przez los istotom. A biedny Przemek ewidentnie mieścił się w tej kategorii.
- Wiesz, tak sobie pomyślałem... Gdyby ten świstak kiedyś tu wrócił... Gdybyś go przypadkiem spotkała... Czy mogłabyś przekazać mu ode mnie kilka słów?
- Oczywiście! Co tylko zechcesz.
Wielka Góra pochylił się do ucha Jamajki i szeptał przez chwilę.
- O rajutku! – szepnęła dziewczyna. I spłonęła uroczym rumieńcem. – Aż tak? Ale przecież to jest chyba fizycznie niemożliwe?
- Podobno dla ducha opiekuńczego nie ma rzeczy niemożliwych – krzyknął cień Indianina i zniknął.
A Jamajka odczekała jeszcze chwilę i wybuchnęła długo tłumionym, szczerym śmiechem.
Bo można mieć złote serce, ale każda wytrzymałość ma swoje granice.
  
SĄSIADKI

 - I popatrz no pani, pani Madalińska kochana, ta mała z jedenastego... Jak się wprowadzała, niepozorna taka, skromniutka, do trzech nie zliczy, wydawało się. A teraz...
- Co teraz, pani Gadalińska złociutka, no co?
- A co to, pani Madalińska kochana, oczów pani nie posiadasz? Uszy pani gnojem zarośli? Nic pani nie widzisz... Nic nie słyszysz...
- Tylko nie gnojem, pani Gadalińska złociutka. Tylko nie gnojem. U ralyngologa dopierutko co byłam i słuch mam niezgorszy. A do okulisty wiesz pani, jakie kolejki tera, to i dziwić się nie ma co, że człowiek nie wszystko dojrzy.
- A pewnie, pewnie, pani Madalińska kochana, jakbym w pani wieku była, też bym ino po lekarzach biegała, o bożym świecie nie wiedząc.
- Pani mi tu, pani Gadalińska złociutka, z kalendarzem nie wyjeżdżaj, tylko opowiadaj względem tej małej.
- A no właśnie, pani Madalińska kochana, a no właśnie. Mówiła mi Kazia...
- Ta co w monopolowym robi?
- Ta właśnie. Mówiła mi, że to niebożątko co piątek krówkę gorzały u niej kupuje.
- Krówkę? A po co jej to?
- Ja tam, pani Madalińska kochana, nie wiem, po co samotna panienka tyle gorzałki co tydzień nabywa, ale do zlewu pewnikiem tego nie wylewa.
- No grzech by to był, pani Gadalińska złociutka. Grzech.
- Ano właśnie. A moja Baśka, która w tem całem beweryhilsie filmy ludziom pożycza, przysięgała, że to niewiniątko nic, jeno pornuszy bierze.
- Pornuszy? Co też pani mówisz, pani Gadalińska złociutka?
- Skarz mnie Bóg, jeśli choć słowo zełgałam, pani Madalińska kochana. Skarz mnie Bóg.
- No popatrz pani, pani Gadalińska złociutka, jaki nam się chwast pod samemi oknami zaplenił. Zdzira!
- I pijaczka, pani Madalińska kochana. I pijaczka.
- A pewnie, pani Gadalińska złociutka. A pewnie. Bo każda zdzira to pijaczka.
- Dzień dobry paniom – ukłoniła się grzecznie przechodząca obok szepcących sąsiadek Jamajka.
- A dzień dobry, kochanie, dzień dobry. Co to, po szkole już? Popatrz no pani, pani Madalińska kochana, jaką porządną młodzież dzisiej mamy. Nic jeno tylko cięgiem nauka i nauka...
Jamajka uśmiechnęła się zakłopotana i skinąwszy lekko głową, zniknęła w czeluściach klatki schodowej. A sąsiadki wróciły do przerwanej, jakże zajmującej rozmowy.
- I mówiła mi jeszcze ta Goździkowa z dziesiątego...
- Ta, co ją stale i wciąż głowa boli?
- Ta sama. Mówiła mi, że u tej małej nocami dziwne głosy słychać. A to stukania jakieś, a to chroboty, a to jęki straszne.
- Jęki powiadasz pani, pani Gadalińka złociutka. Zdzira! Kurew!
- I pijaczka, pani Madalińska kochana. I pijaczka. Bo każda kurew to...

 JESZCZE RAZ BELLA

Łysy, nawalony jak stodoła po żniwach, wracał do domu. Noc była ciemna, żadna latarnia nie rozświetlała osiedlowych mroków. To akurat Łysego nie dziwiło. W końcu sam systematycznie tłukł wszystkie żarówki. Nie bał się wędrować po ciemku przez osiedle. To jego się bali. Szedł sobie malowniczym zygzakiem i wrzeszczał słowa ulubionej piosenki:
- Ja jestem tygrysem w betonowej dżungli...
Jeszcze tylko kilka kroków i będzie na miejscu. A tam w lodóweczce czeka na niego dobrze schłodzony browarek na dobranoc. Oraz jego ukochana perkusja. Kwadrans ćwiczeń i spać. Był bowiem nadzwyczaj sumienny i ćwiczył codziennie po powrocie do domu. Bez względu na to, w jakim stanie i o której godzinie wracał. Sąsiadom to nie przeszkadzało. A przynajmniej nigdy się nie skarżyli.
Łysy skręcił za róg wieżowca i zatrzymał się jak wryty. Potrząsnął ogoloną głową i przetarł oczy. Przed nim, oparta plecami o osiedlowy trzepak, stała dziewczyna. Golutka. I niezwykle atrakcyjna. Fakt, była przeraźliwie chuda. I blada jakaś taka. I cycuszki miała maleńkie. Ale była goła. I to właściwie wystarczało, aby sklasyfikować ją jako niebywale pociągającą.
- Dobry wieczór, Tygrysku – zamruczała i przeciągnęła się. Lubieżnie. A potem wyciągnęła rękę i pokiwała na niego chudziutkim paluszkiem.
- Chodź do Belluni, Bella chce się bawić. Mrau!
Łysy poczuł, jak cała krew odpływa mu z mózgu i radośnie bulgocząc przemieszcza się w niżej położone rejony ciała. Błyskawicznie zerwał z siebie dres i ruszył w stronę Belli. Przez przesłaniającą szybko oczy czerwoną mgłę dostrzegł błysk pazurów.
O żeż kurwa, ale tipsy – zdążył jeszcze pomyśleć. I była to jego ostatnia myśl.
A potem zapadła cisza. Przerywana jedynie niezbyt głośnym chłeptaniem i pełnymi zachwytu okrzykami:
- Pycha! Nareszcie! O, jest nawet słomka!
  
W MIARĘ SZCZĘŚLIWE ZAKOŃCZENIE

Z czasem Jamajce udało się osiągnąć własną, małą stabilizację. Nie piła już wódki ze Stanisławem. Raz w miesiącu kupowała pół litra spirytusu i w każdy piątek wylewała setkę na podłogę windy. Spirytus parował szybko, a Stanisław chłonął opary pełną piersią. Metaforycznie, ma się rozumieć. Erotoman Roman, jak się okazało, też wcale nie potrzebował pornoli. Na dłuższą metę wystarczyło mu zdjęcie Pameli Anderson z rozkładówki ”Playboya”. Przyklejone na tylnej ścianie szafy. Świstak się nie pokazywał. Wielka Góra zaglądał czasami, ale  nigdy nie zabawiał długo.
Owszem, od czasu do czasu pojawiały się jakieś duchy, prosząc o drobne przysługi, ale Jamajce to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, była zadowolona, że może pomóc. Lubiła czuć się potrzebna. A przy okazji udało się jej porozmawiać z nieżyjącym od lat stryjem Euzebiuszem.
A na ”Uroczysku” życie toczyło się swoim torem. Pojawiły się co prawda jakieś plotki o grasujących na osiedlu bestiach, ale mieszkańcy zbywali je wzruszeniem ramion. W końcu spotkanie z wampirem czy nawet wilkołakiem nie było najgorszym, co mogło się człowiekowi przydarzyć w ”Uroczym Zakątku”.

[tekst był opublikowany w SFFiH 10(49) 2009]