„A w nocy szatana przyjąć dłoń” – KAT
Tadeusz siedział nad brzegiem Czosu i popijał wino. Bo gdzie niby miał siedzieć? W filharmonii? I co popijać? Jogurt? Fuj!
Siedział
tedy, popijał i nudził się straszliwie. Powiadają, że człowiek
inteligentny nigdy się nie nudzi. Cóż, powiadają również, że palenie
wyszczupla. Taaaak.
Były
czasy, że Tadeuszową potrzebę działania całkowicie zaspokajały
słoneczne popołudnia spędzane na parkowej ławeczce z plecakiem pełnym
butelek owocowego nektaru. I bynajmniej nie chodzi mi o soki sporządzone
według tajemnej receptury babci Jadzi. Ani żadnej innej babci. A
popołudnia nie musiały być przesadnie słoneczne. Lekka mżawka również
wchodziła w rachubę. Nawet niezbyt obfite opady śniegu. Bo czemu nie? I
niekoniecznie musiały to być popołudnia. W grę wchodziły także wieczory.
A jeśli już mowa o porach dnia, to również ranki. Choć niezbyt wczesne.
Najważniejszy był plecaczek i jego przyjemnie bulgocząca zawartość.
Ale
to było zanim jeszcze został super-bohaterem. Zanim dane mu było
zasmakować prawdziwej przygody. Takiej przez duże PRZY. Teraz wszystko
było inaczej. Wszystko się zmieniło. No, może poza plecaczkiem.
Gdzieś
w głębi duszy Tadeusza, w najbardziej zakamarkowych jej zakamarkach,
obudziła się żądza przygód. Obudziła się, przeciągnęła i ziewnęła
rozdzierająco. I stwierdziła, że czas wziąć się do roboty.
Problem w tym, że właściwie niewiele było do zrobienia.
Wszelkiej
maści potwory omijały Mrągowo szerokim łukiem. Miejscowi chuligani
dziwnie spotulnieli. Niektórzy podjęli nawet pracę. Staruszki, które tak
bardzo lubił przeprowadzać przez ulicę, na jego widok uciekały z
krzykiem. Pewnie by je dogonił, gdyby chciał, ale przecież nie będzie
jak idiota biegał po mieście za gromadką rozhisteryzowanych babć.
Szczególnie po tym, kiedy jedna z nich bardziej od innych żwawa, albo
może bardziej zdesperowana, grzmotnęła go w ciemię okutą żelazem
laseczką. Nie to nie. Wiedział gdzie go nie chcą. Ale żeby nie było na
niego, jeśli którąś potrąci rozpędzony rowerzysta. Zresztą rowerzyści
też jakby spokornieli. Często zatrzymywali swoje stalowe rumaki i
spoglądali w niebo. A jeśli zauważyli coś, co choćby z grubsza
przypominało nadlatującego Yabolmana, zsiadali z rowerów i prowadzili je
grzecznie za kierownicę. Czasem robili to na widok bociana. Albo nawet
większego wróbla.
Tadeusz
początkowo był zadowolony, że udało mu się zaprowadzić w mieście jako
taki porządek. Ale po kilku tygodniach zaczął się nudzić. Straszliwie
nudzić. A ta cholerna żądza przygód nie dawała mu spokoju. Nic tylko
marudziła i marudziła.
- No zrób coś – mamrotała całymi dniami. – Wilkołaka jakiegoś sponiewieraj. Albo trolla. No nie siedź tak. Rusz się.
Ba, łatwo powiedzieć. Trolla! Dobre sobie!
Dopił wino i schował pustą butelkę do plecaka.
- Ech, przydałaby się jakaś solidna zadyma – mruknął.
- OJ, ŻEBYŚ NIE WYKRAKAŁ – rozległo się nagle tuż przy jego uchu.
Tadeusz
podskoczył. Niezbyt wysoko, na szczęście. Nie rozwalił sobie tym razem
głowy o gałęzie drzew. Tak jak poprzednio. A przecież prosił, tyle razy
prosił…
-
Przecież prosiłem, tyle razy prosiłem żebyś nie odzywał się tak nagle.
Chrząknij najpierw, albo coś. Piosenkę jakąś zanuć, spokojną. I nie przy
samym uchu! Nie przy uchu!
-
PRZEPRASZAM – Głos nieudolnie udawał, że mu przykro. Ale słychać było,
że nieźle się bawi. Straszenie Yabolmana sprawiało mu frajdę. Nie
dziwota więc, że używał sobie na nim, kiedy tylko mógł. Bo w końcu jakie
przyjemności może mieć Głos.
- JUŻ NIE BĘDĘ – obiecał. Zawsze obiecywał.
Zapadła
cisza. Obrażony Tadeusz milczał. Zawsze stroił fochy. Głos czekał. Znał
go w końcu nie od dzisiaj. Tadeusz mógł pokonać smoka. Albo strzygę.
Czy nawet utopca, gdyby się jakiś przypadkiem nawinął. Ale z własną
ciekawością przegrywał. Zawsze.
I rzeczywiście. Minęła minuta. Nie cała.
- No dobra, to o co chodzi z tym krakaniem?
- COŚ WISI W POWIETRZU!
Yabolman rozejrzał się zaciekawiony.
- NIE BĄDŹ TAKI DOSŁOWNY. TO METAFORA.
-
Aaa! Metafora! To ja nie poznałem. Tylko raz w życiu widziałem
metaforę. W dodatku daleko była. I powiadasz, że to ona wisi w
powietrzu?
Znowu chwila ciszy. Roześmiali się obaj. Powitalny rytuał można było uznać za zakończony.
Tadeusz otworzył kolejne wino i ułożył się wygodnie na trawie.
- Nawijaj – zachęcił.
- NIE JEST DOBRZE – zaczął Głos. – I NIE CHODZI O POLITYKĘ. KTOŚ BAWI SIĘ MAGIĄ.
- Fachowiec? – spytał rzeczowo Yabolman.
-
A GDZIE TAM. FACHOWCÓW MAM POD KONTROLĄ. W OGÓLE BYM CI GITARY NIE
ZAWRACAŁ. AMATOR. CHOLERNIE NIEPORADNY, ALE RÓWNOCZEŚNIE CHOLERNIE
SKUTECZNY. Z TYM, ŻE TE SKUTKI MOGĄ ZUPEŁNIE INNE NIŻ SOBIE ZAŁOŻYŁ.
Tadeusz
dopiero niedawno dowiedział się, ze magia jednak istnieje, ale już
serdecznie jej nie lubił. Bardziej chyba nawet niż maślanki. Magia,
podobnie jak maślanka, była niebezpieczna. Z tym, że dokładnie wiedział
co się stanie, gdy napije się maślanki. Nudności, wymioty, rozwolnienie.
Z magią było inaczej. Nigdy nie było wiadomo jakie konsekwencje może
przynieść źle rzucone zaklęcie, czy niewłaściwie zastosowany eliksir.
Nawet doświadczonym czarodziejom zdarzały się fatalne wpadki. A co
dopiero amatorom. Pół biedy jeśli taki nie amator nie miał ani talentu,
ani możliwości. Gorzej jeśli posiadał szczątkowe chociaż magiczne
zdolności. O tak, najgorsi byli uzdolnieni amatorzy. Coś tam niby
wiedzieli, coś potrafili, ale nigdy do końca. Mieszali, mieszali, a
potem trzeba było wszystko odkręcać.
Co
prawda zawodowcy też potrafili narobić niezłego zamieszania. Ale
przynajmniej wiadomo było, czego można się po nich spodziewać. Każdy,
kto kiedykolwiek wynajmował ekipę remontową, wie o czym mówię.
A
taki amator, co? Naczyta się, jeden z drugim, Harrego Pottera, wygnie
siłą woli aluminiową łyżeczkę i zaczyna chojrakować. Kupi na allegro
stare pergaminy, albo ściągnie z netu skany jakichś inkunabułów (skąd
one się tam biorą, swoją drogą) i biega po okolicy wymachując różdżką, i
wykrzykując zaklęcia. Śmieszne. To znaczy – byłoby śmieszne, gdyby nie
fakt, że czasem coś tym świrom wychodziło. Nie zawsze to co chcieli,
bardzo rzadko to co chcieli, ale jednak wychodziło. Znany był przypadek,
gdzieś pod Poznaniem, kiedy facet, który chciał zamienić ołów w złoto
(pomylił biedak magię z alchemią) wyczarował budyń. Nawet podobno
smaczny. Malinowy. Dwanaście ton. O kobiecie z Wybrzeża, która chciała
magicznie powiększyć sobie biust, szkoda nawet mówić. Fala uderzeniowa
dotarła aż do Szwecji.
Ale w Mrągowie? W Mrągowie nikt się w magii nie babrał. Przynajmniej do tej pory.
***
- Piotrusiu, odrobiłeś lekcje?
- Oczywiście mamo.
- To może byś tak śmieci wyniósł, kochanie?
- Już idę.
Azazel, znany szerzej jako Piotruś, wziął worek ze śmieciami i wyszedł. Samael i Razjel czekali przy trzepaku.
- Vjilla, panowie – powiedział i wykonał skomplikowany gest powitania.
-
Mówiłem przecież, żeby nie używać na co dzień obrzędowych formuł –
zdenerwował się Samael. Zwany przez najbliższą rodzinę Kubusiem. –
Wystarczy zwyczajne „cześć”. Po się tak afiszować? I to teraz, kiedy
ostateczny sukces jest tak blisko.
-
No co! – obruszył się Azazel. – To po co zakładaliśmy Zakon, skoro
musimy się ze wszystkim kryć? Miało być tak pięknie. Mieliśmy potężni
być! Cale gimnazjum miało nam zazdrościć. W pas mieli się nam kłaniać.
Na kolanach pełzać. I czcić. Mieliśmy być panami! Władcami! A my co?
Nic, tylko siedzimy w piwnicy, palimy świece i czytamy te twoje
kserówki. To ma być potęga? To ma być władza?
-
Faktycznie, trochę to trwa – wtrącił milczący do tej pory Michał.
Znaczy, Razjel. – Od dwóch tygodni nic tylko próbujemy i próbujemy.
Samael spojrzał na swoich towarzyszy z politowaniem.
-
Zachowujecie się jak przedszkolaki, które chcą lizaka. Teraz.
Natychmiast. A to, chłopaki, jest magia. I to wyższa! Tu nie można tak
na łapu-capu. Trzeba się porządnie przygotować. Jeśli coś się nie uda,
powtórek nie będzie.
- To kiedy? – Azazel, chociaż urażony porównaniem do przedszkolaka, nie zamierzał łatwo ustąpić.
- Na wtorek będę gotowy. Muszę przećwiczyć jeszcze kilka fragmentów przywołania.
***
Głos
miał rację. Coś wisiało w powietrzu. Tadeusz czuł to już wyraźnie.
Tylko za cholerę nie mógł dojść co. Ani gdzie, tak bardziej konkretnie,
wisi. Cały czas miał takie dziwne uczucie… Trudne do opisania… Tak jakby
siedział sobie w domu, widział, że ktoś stoi za drzwiami, że zaraz
zapuka i wejdzie… Tylko nie wiadomo kiedy zapuka i kto to właściwie
jest. I czy aby nie wtarabani się do środka bez pukania.
- Będzie niezły dym – myślał przelatując – po raz kolejny tego dnia – nad miastem.
I dziwnie jakoś nie cieszyła go już ta perspektywa.
- Chyba już bym wolał się ponudzić – żałował poniewczasie. – No nic. Będzie, co ma być. Życie, kurwa, jest nowelą.
***
Ceremonia
zapowiadała się wspaniale. To prawda, w piwnicy zrobiło się trochę
ciasno. Sześćset sześćdziesiąt sześć płonących świec to jednak nie w kij
dmuchał.
Samael kończył kreślić na podłodze magiczne wzory. Głównie pentagramy.
- Gdzie ten Razjel? Północ minie i będzie za późno!
-
Jestem, jestem – zasapany Michał wpadł do piwnicy. – Musiałem poczekać,
aż starzy zasną. Akurat oglądali jakiś film na Polsacie. To zawsze
trwa. Rozumiecie – reklamy.
- Dobra, dobra. Masz kota?
- Mam – Razjel wyciągnął spod kurtki szamoczące się i miauczące przeraźliwie zwierzą.
- Dawaj!
- Ale kot jest do zwrotu – zastrzegł Razjel. – Siostra nie wie, że go wziąłem.
- Oczywiście, że do zwrotu. Potrzebuję tylko kilka kropel krwi i parę kłaczków futerka.
-
Słuchajcie chłopaki… - w głosie Azazela pobrzmiewała niepewność. – A ta
cała sukkuba, nie, jak się już pojawi, to będzie musiała spełniać
wszystkie nasze życzenia?
-
Wszyściutkie – Samael próbował delikatnie naciąć wyrywającego się kota.
Ale na razie to kotu udało się naciąć Samaela. Krew chłopaka kapała na
nakreślone na podłodze wzory. Wprost do największego pentagramu.
-
I szarlotkę upiecze? – Azazel uwielbiał szarlotkę. Niestety, jego
rodzicielka nie przejawiała przesadnych talentów kulinarnych.
-
Upiecze – odpowiedział mu Razjel. Był najstarszy z całej trójki. Już
czwarty raz powtarzał drugą klasę. Wiele obiecywał sobie po sukkubie. I
szczerze mówiąc, szarlotka była ostatnia na długiej liście życzeń, które
zamierzał wyrazić.
Tymczasem Samael rozpoczął przywoływanie.
- Potężna Mavette, wzywam cię przybądź… - mamrotał drżącym głosem.
Początkowo
nic się nie działo. Ale po kolejnym powtórzeniu formuły, w piwnicy
pojawił się obłoczek dymu. Niewielki. I taki jakiś, jakby fioletowy.
Zaiskrzył troszeczkę i zaczął rosnąć. I nabierać, z grubsza
przynajmniej, ludzkich kształtów.
Samael, nie przestając mamrotać, machnął ręką na pozostałych członków Zakonu. Azazel i Razjel zaintonowali pieśń powitalną:
- Vjilla vijankhi…
Obłok dymu wciąż rósł.
- Coś duża trochę ta kobietka będzie – zaniepokoił się Azazel i przestał śpiewać.
- O rany, to jest chyba facet!
- Ty widziałeś, zeżarł Mruczusia! Co ja teraz siostrze powiem?
Ale już po chwili okazało się, że potencjalny gniew siostry nie jest największym zmartwieniem Razjela.
***
Tadeusz
nie cierpiał nocnych patroli. Głównie dlatego, że nie lubił pić w
marszu. Wolał usiąść sobie spokojnie na jakiejś ławeczce, napić się
porządnie, a potem wrócić do domu i zasnąć. Albo nawet od razu zasnąć. A
tak co? Włóczył się jak idiota opustoszałymi ulicami. Bo Mrągowo, co tu
ukrywać, nigdy nie było metropolią. I zwykle koło północy niewiele się
tu działo. Przynajmniej niewiele wartego uwagi. Czasem jakaś bójka,
czasem jakiś seks w mrocznym zaułku. W sumie – nuda. Chyba, że ktoś
lubił się bić. Albo podglądać migdalące się dziko pary. Z reguły pary.
Yabolman nie lubił ani jednego, ani drugiego. I dlatego nie lubił
nocnych patroli. Ale po rozmowie z Głosem uznał, że musi trzymać rękę na
pulsie. Właściwie, to Marysia uznała, że Tadeusz musi trzymać rękę na
pulsie. A on nie miał zwyczaju się z nią kłócić. Miał bowiem, oprócz
wielu innych zalet, silnie rozwinięty instynkt samozachowawczy.
Spacerował zatem powolutku, poziewywał rozdzierająco i liczył na to, że i
tej nocy nic się nie wydarzy.
Ale
tym razem się przeliczył. Przechodził właśnie obok bloków na ulicy
Parkowej, kiedy w którejś z piwnic coś głośno dupnęło. Po chwili dupnęło
jeszcze raz, jeszcze głośniej i jedno z piwnicznych okienek wyleciało z
ogłuszającym wizgiem. I ze sporymi kawałkami ściany. W powstałym
otworze pojawiła się jakaś postać. Jakaś!!! Wielka! Ogromna! Potężna! I
cokolwiek demoniczna. Głównie z racji bujnego owłosienia. I dzikich
błysków w oczach. O takich oczach mawia się, że ciskają pioruny. Nie
zawsze jest to przenośnia. Przynajmniej nie w tym przypadku. Tadeusz z
trudem uchylał się przed przelatującymi co chwila tuż obok błyskawicami.
Potwór,
a być może demon, zaryczał donośnie, acz nie zrozumiale i ruszył przed
siebie, demolując po drodze i tak już mocno zużyty plac zabaw. Rozwalił
jeszcze betonowy śmietnik (bardziej „beto” niż „nowy”) i kilka
nieprawidłowo zaparkowanych samochodów. Oraz parę zaparkowanych zgodnie z
przepisami. Albo nie znał tych przepisów, albo było mu wszystko jedno
co niszczy. Prawdopodobnie to drugie. Potem zaryczał jeszcze raz i
zniknął miedzy blokami. Yabolman bez wahania ruszył jego śladem.
Po
chwili zaś, w wybitej przez demona, a być może potwora, dziurze
pojawiły się trzy postacie. Solidnie oprószone resztkami tynku i drobnym
gruzem.
- No masz – wykaszlała jedna z nich. Sądząc po głosie, Razjel. – Ale się narobiło, nie?
-
Musiałem się przejęzyczyć – stwierdził Samael samokrytycznie, ale bez
specjalnej skruchy w głosie. – Może w przyszłym tygodniu spróbujemy
jeszcze raz.
-
Ocipiałeś? Sam sobie próbuj. Ja rezygnuję. I tak mieliśmy szczęście, że
zadowolił się kotem. Następny może nie być tak mało wybredny.
- Michał ma rację – odezwał się Piotruś (już nie Azazel). – Ja też mam dość.
- A najgorsze – dodał po chwili, kontemplując zdemolowaną okolicę – że nie będzie szarlotki.
***
Yabolman
nie był niestety świadkiem upadku Zakonu. Co więcej, nigdy nie
dowiedział się nawet o jego istnieniu. Chociaż to może akurat dobrze dla
jego założycieli. Yabolman bowiem, jak już było wspomniane, podążał
tropem potwora. Albo demona. I, do prawdy, nie trzeba było być wytrawnym
tropicielem, by nie zgubić śladu. Od lat nie widział takiej demolki.
- Profesjonalista – pomyślał z mimowolnym podziwem.
A
było co podziwiać. Bestia nie odczuwała bowiem potrzeby omijania
jakichkolwiek przeszkód terenowych. Bez trudu rozwalała wszelkie
ogrodzenia, przeszła na wylot przez zamkniętą na szczęście w nocy
szkołę, obaliła kilka całkiem sporych drzew, napotkany po drodze auta
zmieniała w bardzo schludne, metalowe placuszki.
- Ciekawe, czy autocasco obejmuje atak demona – zastanowił się Tadeusz.
Ale
zaprzątał sobie głowy tym problemem zbyt długo. Po pierwsze, nie był
to, mimo wszystko, jego problem. Po drugie zaś, jego ofiara dotarła na
brzeg Czosu i zatrzymała się gwałtownie.
Że
co? Że „ofiara”? No tak, Yabolman od pewnego czasu tak właśnie nazywał
swoich przeciwników. Marysia przeczytała bowiem niedawno książkę o
pozytywnym myśleniu i sprawdzała na nim prawdziwość zawartych w niej
tez. Tadeusz robił więc za świnkę doświadczalną. Nie protestował.
Głównie dlatego, że Marysia czytała ostatnio również bardzo wierne i
bogato ilustrowane tłumaczenie „Kamasutry”, i wiele wskazywało na to, że
także tę lekturę będzie chciała skonfrontować z rzeczywistością. Już
cieszył się na tę konfrontację. Ale póki co, miał jeszcze sprawę do
załatwienia.
Demon stał nad brzegiem jeziora i dyszał ciężko. Nie dziwota, napracował się w końcu.
-
Proszę, proszę – myślał Yabolman podchodząc powolutku do stwora. – Taki
niby charakternik, a wody się boi. Chociaż, z drugiej strony, trudno
się dziwić. Sam też bym po dobroci nie wszedł do Czosu.
Zbliżył
się do bestii na tyle, że czuł na twarzy jej gorący oddech. Gorący i
solidnie zalatujący siarką. Zapach siarki nie był dla Tadeusza niczym
nowym. Czuł go za każdym razem kiedy odbiło mu się podczas konsumpcji
ulubionych trunków.
A
właśnie. Sięgnął do wiernego plecaczka i wydobył flaszkę. Sprawnie
zerwał kapsel i pociągną kilka solidnych łyków. A potem dokładnie
obejrzał przeciwnika. W sumie nie wyglądał przesadnie demonicznie. Fakt,
był spory. Wysoki i taki mocno w sobie. Ale gębę miał wcale przyjemną.
Tylko te oczy!
-
Du ju spik inglish? – zagaił Yabolman. Nie znał języka demonów, ale
zakładał, że skoro większość znanych mu zespołów black metalowych śpiewa
(?) po angielsku, to w piekle powinni znać ten język. Inaczej mieliby
spore kłopoty komunikacyjne.
- Jes, aj du – odparła bestia. – Ale możemy mówić po polsku.
- Świetnie – ucieszył się Tadeusz. – To ułatwi sprawę.
- Jaką niby sprawę, śmiertelniku?
- Śmiertelniku? A kolega to co, nieśmiertelny?
- Oczywiście, jestem Mavette, demon trzeciego stopnia, potężny i niepokonany.
-
Niepokonany? To się jeszcze zobaczy – mruknął Yabolman pod nosem,
głośno zaś powiedział: - Taka z ciebie niby szycha, a kaszanisz w
Mrągowie? Nie stać cię na nic większego? Olsztyn jest niedaleko.
-
Bo wezwali mnie tu jacyś gówniarze. Myślisz, że mnie się to podoba? A
na dodatek zjadłem na dzień dobry jakiegoś kota i teraz pić mi chce.
-
A co, sos słodko kwaśny był za ostry? – Tadeusz nie bardzo jeszcze
wiedział jak się do gościa dobrać, postanowił więc grać na czas.
-
Nie lubię kuchni azjatyckiej – prychnął Mavette. – Tak zjadłem, na
żywca. I chyba jakiś kłaczek w gardle mi stanął. Popić czymś muszę.
- A co ty właściwie pijesz?
Mroczna twarz demona rozjaśniła się nagle.
- Piwo!
- To się świetnie składa. Znam taką jedną knajpkę, tu obok. Czynna całą dobę. Zapraszam.
Poszli.
W
knajpce nikt nie zwrócił na nich uwagi. Mavette był nieco zdziwiony tym
faktem, ale szybko zorientował się, że nie są najdziwniejszymi gośćmi
jakich podejmuje ten zacny przybytek. Usiedli przy stoliku. Yabolman
zamówił dwa kufle najlepszego (dla demona) i szklaneczkę „Malinowej
Ambrozji”. Jedynego taniego wina, jakie można było tutaj zamówić.
-
Dziwny jesteś – powiedział Mavette. – Jak na człowieka. Wiesz przecież,
że jestem demonem. Zniszczenia, na dodatek. Chcesz mnie ułagodzić
kilkoma kuflami piwa? To niemożliwe!
Ryknął
śmiechem, iście szatańskim i jednym potężnym łykiem opróżnił pierwszy
kufel. Potem drugi. Potem pośmiał się jeszcze trochę. Nagle ucichł,
skrzywił się paskudnie, złapał tam, gdzie prawdopodobnie miał żołądek,
spojrzał na Yabolmana z niemym wyrzutem i pękł. Normalnie. Jak balonik.
Tylko głośniej. Ale za to mniej estetycznie. Po baloniku zostaje, co
najwyżej malutki flaczek, a pękniętego demona wszędzie było pełno. Na
ścianach, na suficie, wszędzie. Trzeba przyznać, że lokal nie stracił
przez to na wystroju. Wprost przeciwnie. Tadeusz zapłacił i wyszedł.
Wrócił nad jezioro, usiadł na ławeczce i otworzył wino. Popijał i
czekał.
- SZYBKO CI POSZŁO. MOJE GRATULACJE – Głos był dumny ze swojego podopiecznego.
- No masz! – odparł skromnie Yabolman. – Chrzczone piwo działa szybciej niż woda święcona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz