poniedziałek, 9 lipca 2012

Punk Tadeusz. Epizod dwudziesty piąty

„A w nocy szatana przyjąć dłoń” – KAT
Tadeusz siedział nad brzegiem Czosu i popijał wino. Bo gdzie niby miał siedzieć? W filharmonii? I co popijać? Jogurt? Fuj!
Siedział tedy, popijał i nudził się straszliwie. Powiadają, że człowiek inteligentny nigdy się nie nudzi. Cóż, powiadają również, że palenie wyszczupla. Taaaak.
Były czasy, że Tadeuszową potrzebę działania całkowicie zaspokajały słoneczne popołudnia spędzane na parkowej ławeczce z plecakiem pełnym butelek owocowego nektaru. I bynajmniej nie chodzi mi o soki sporządzone według tajemnej receptury babci Jadzi. Ani żadnej innej babci. A popołudnia nie musiały być przesadnie słoneczne. Lekka mżawka również wchodziła w rachubę. Nawet niezbyt obfite opady śniegu. Bo czemu nie? I niekoniecznie musiały to być popołudnia. W grę wchodziły także wieczory. A jeśli już mowa o porach dnia, to również ranki. Choć niezbyt wczesne. Najważniejszy był plecaczek i jego przyjemnie bulgocząca zawartość.
Ale to było zanim jeszcze został super-bohaterem. Zanim dane mu było zasmakować prawdziwej przygody. Takiej przez duże PRZY. Teraz wszystko było inaczej. Wszystko się zmieniło. No, może poza plecaczkiem.
Gdzieś w głębi duszy Tadeusza, w najbardziej zakamarkowych jej zakamarkach, obudziła się żądza przygód. Obudziła się, przeciągnęła i ziewnęła rozdzierająco. I stwierdziła, że czas wziąć się do roboty.
Problem w tym, że właściwie niewiele było do zrobienia.
Wszelkiej maści potwory omijały Mrągowo szerokim łukiem. Miejscowi chuligani dziwnie spotulnieli. Niektórzy podjęli nawet pracę. Staruszki, które tak bardzo lubił przeprowadzać przez ulicę, na jego widok uciekały z krzykiem. Pewnie by je dogonił, gdyby chciał, ale przecież nie będzie jak idiota biegał po mieście za gromadką rozhisteryzowanych babć. Szczególnie po tym, kiedy jedna z nich bardziej od innych żwawa, albo może bardziej zdesperowana, grzmotnęła go w ciemię okutą żelazem laseczką. Nie to nie. Wiedział gdzie go nie chcą. Ale żeby nie było na niego, jeśli którąś potrąci rozpędzony rowerzysta. Zresztą rowerzyści też jakby spokornieli. Często zatrzymywali swoje stalowe rumaki i spoglądali w niebo. A jeśli zauważyli coś, co choćby z grubsza przypominało nadlatującego Yabolmana, zsiadali z rowerów i prowadzili je grzecznie za kierownicę. Czasem robili to na widok bociana. Albo nawet większego wróbla.
Tadeusz początkowo był zadowolony, że udało mu się zaprowadzić w mieście jako taki porządek. Ale po kilku tygodniach zaczął się nudzić. Straszliwie nudzić. A ta cholerna żądza przygód nie dawała mu spokoju. Nic tylko marudziła i marudziła.
- No zrób coś – mamrotała całymi dniami. – Wilkołaka jakiegoś sponiewieraj. Albo trolla. No nie siedź tak. Rusz się.
Ba, łatwo powiedzieć. Trolla! Dobre sobie!
Dopił wino i schował pustą butelkę do plecaka.
- Ech, przydałaby się jakaś solidna zadyma – mruknął.
- OJ, ŻEBYŚ NIE WYKRAKAŁ – rozległo się nagle tuż przy jego uchu.
Tadeusz podskoczył. Niezbyt wysoko, na szczęście. Nie rozwalił sobie tym razem głowy o gałęzie drzew. Tak jak poprzednio. A przecież prosił, tyle razy prosił…
- Przecież prosiłem, tyle razy prosiłem żebyś nie odzywał się tak nagle. Chrząknij najpierw, albo coś. Piosenkę jakąś zanuć, spokojną. I nie przy samym uchu! Nie przy uchu!
- PRZEPRASZAM – Głos nieudolnie udawał, że mu przykro. Ale słychać było, że nieźle się bawi. Straszenie Yabolmana sprawiało mu frajdę. Nie dziwota więc, że używał sobie na nim, kiedy tylko mógł. Bo w końcu jakie przyjemności może mieć Głos.
- JUŻ NIE BĘDĘ – obiecał. Zawsze obiecywał.
Zapadła cisza. Obrażony Tadeusz milczał. Zawsze stroił fochy. Głos czekał. Znał go w końcu nie od dzisiaj. Tadeusz mógł pokonać smoka. Albo strzygę. Czy nawet utopca, gdyby się jakiś przypadkiem nawinął. Ale z własną ciekawością przegrywał. Zawsze.
I rzeczywiście. Minęła minuta. Nie cała.
- No dobra, to o co chodzi z tym krakaniem?
- COŚ WISI W POWIETRZU!
Yabolman rozejrzał się zaciekawiony.
- NIE BĄDŹ TAKI DOSŁOWNY. TO METAFORA.
- Aaa! Metafora! To ja nie poznałem. Tylko raz w życiu widziałem metaforę. W dodatku daleko była. I powiadasz, że to ona wisi w powietrzu?
Znowu chwila ciszy. Roześmiali się obaj. Powitalny rytuał można było uznać za zakończony.
Tadeusz otworzył kolejne wino i ułożył się wygodnie na trawie.
- Nawijaj – zachęcił.
- NIE JEST DOBRZE – zaczął Głos. – I NIE CHODZI O POLITYKĘ. KTOŚ BAWI SIĘ MAGIĄ.
- Fachowiec? – spytał rzeczowo Yabolman.
- A GDZIE TAM. FACHOWCÓW MAM POD KONTROLĄ. W OGÓLE BYM CI GITARY NIE ZAWRACAŁ. AMATOR. CHOLERNIE NIEPORADNY, ALE RÓWNOCZEŚNIE CHOLERNIE SKUTECZNY. Z TYM, ŻE TE SKUTKI MOGĄ ZUPEŁNIE INNE NIŻ SOBIE ZAŁOŻYŁ.
Tadeusz dopiero niedawno dowiedział się, ze magia jednak istnieje, ale już serdecznie jej nie lubił. Bardziej chyba nawet niż maślanki. Magia, podobnie jak maślanka, była niebezpieczna. Z tym, że dokładnie wiedział co się stanie, gdy napije się maślanki. Nudności, wymioty, rozwolnienie. Z magią było inaczej. Nigdy nie było wiadomo jakie konsekwencje może przynieść źle rzucone zaklęcie, czy niewłaściwie zastosowany eliksir. Nawet doświadczonym czarodziejom zdarzały się fatalne wpadki. A co dopiero amatorom. Pół biedy jeśli taki nie amator nie miał ani talentu, ani możliwości. Gorzej jeśli posiadał szczątkowe chociaż magiczne zdolności. O tak, najgorsi byli uzdolnieni amatorzy. Coś tam niby wiedzieli, coś potrafili, ale nigdy do końca. Mieszali, mieszali, a potem trzeba było wszystko odkręcać.
Co prawda zawodowcy też potrafili narobić niezłego zamieszania. Ale przynajmniej wiadomo było, czego można się po nich spodziewać. Każdy, kto kiedykolwiek wynajmował ekipę remontową, wie o czym mówię.
A taki amator, co? Naczyta się, jeden z drugim, Harrego Pottera, wygnie siłą woli aluminiową łyżeczkę i zaczyna chojrakować. Kupi na allegro stare pergaminy, albo ściągnie z netu skany jakichś inkunabułów (skąd one się tam biorą, swoją drogą) i biega po okolicy wymachując różdżką, i wykrzykując zaklęcia. Śmieszne. To znaczy – byłoby śmieszne, gdyby nie fakt, że czasem coś tym świrom wychodziło. Nie zawsze to co chcieli, bardzo rzadko to co chcieli, ale jednak wychodziło. Znany był przypadek, gdzieś pod Poznaniem, kiedy facet, który chciał zamienić ołów w złoto (pomylił biedak magię z alchemią) wyczarował budyń. Nawet podobno smaczny. Malinowy. Dwanaście ton. O kobiecie z Wybrzeża, która chciała magicznie powiększyć sobie biust, szkoda nawet mówić. Fala uderzeniowa dotarła aż do Szwecji.
Ale w Mrągowie? W Mrągowie nikt się w magii nie babrał. Przynajmniej do tej pory.
***
- Piotrusiu, odrobiłeś lekcje?
- Oczywiście mamo.
- To może byś tak śmieci wyniósł, kochanie?
- Już idę.
Azazel, znany szerzej jako Piotruś, wziął worek ze śmieciami i wyszedł. Samael i Razjel czekali przy trzepaku.
- Vjilla, panowie – powiedział i wykonał skomplikowany gest powitania.
- Mówiłem przecież, żeby nie używać na co dzień obrzędowych formuł – zdenerwował się Samael. Zwany przez najbliższą rodzinę Kubusiem. – Wystarczy zwyczajne „cześć”. Po się tak afiszować? I to teraz, kiedy ostateczny sukces jest tak blisko.
- No co! – obruszył się Azazel. – To po co zakładaliśmy Zakon, skoro musimy się ze wszystkim kryć? Miało być tak pięknie. Mieliśmy potężni być! Cale gimnazjum miało nam zazdrościć. W pas mieli się nam kłaniać. Na kolanach pełzać. I czcić. Mieliśmy być panami! Władcami! A my co? Nic, tylko siedzimy w piwnicy, palimy świece i czytamy te twoje kserówki. To ma być potęga? To ma być władza?
- Faktycznie, trochę to trwa – wtrącił milczący do tej pory Michał. Znaczy, Razjel. – Od dwóch tygodni nic tylko próbujemy i próbujemy.
Samael spojrzał na swoich towarzyszy z politowaniem.
- Zachowujecie się jak przedszkolaki, które chcą lizaka. Teraz. Natychmiast. A to, chłopaki, jest magia. I to wyższa! Tu nie można tak na łapu-capu. Trzeba się porządnie przygotować. Jeśli coś się nie uda, powtórek nie będzie.
- To kiedy? – Azazel, chociaż urażony porównaniem do przedszkolaka, nie zamierzał łatwo ustąpić.
- Na wtorek będę gotowy. Muszę przećwiczyć jeszcze kilka fragmentów przywołania.
***
Głos miał rację. Coś wisiało w powietrzu. Tadeusz czuł to już wyraźnie. Tylko za cholerę nie mógł dojść co. Ani gdzie, tak bardziej konkretnie, wisi. Cały czas miał takie dziwne uczucie… Trudne do opisania… Tak jakby siedział sobie w domu, widział, że ktoś stoi za drzwiami, że zaraz zapuka i wejdzie… Tylko nie wiadomo kiedy zapuka i kto to właściwie jest. I czy aby nie wtarabani się do środka bez pukania.
- Będzie niezły dym – myślał przelatując – po raz kolejny tego dnia – nad miastem.
I dziwnie jakoś nie cieszyła go już ta perspektywa.
- Chyba już bym wolał się ponudzić – żałował poniewczasie. – No nic. Będzie, co ma być. Życie, kurwa, jest nowelą.
***
Ceremonia zapowiadała się wspaniale. To prawda, w piwnicy zrobiło się trochę ciasno. Sześćset sześćdziesiąt sześć płonących świec to jednak nie w kij dmuchał.
Samael kończył kreślić na podłodze magiczne wzory. Głównie pentagramy.
- Gdzie ten Razjel? Północ minie i będzie za późno!
- Jestem, jestem – zasapany Michał wpadł do piwnicy. – Musiałem poczekać, aż starzy zasną. Akurat oglądali jakiś film na Polsacie. To zawsze trwa. Rozumiecie – reklamy.
- Dobra, dobra. Masz kota?
- Mam – Razjel wyciągnął spod kurtki szamoczące się i miauczące przeraźliwie zwierzą.
- Dawaj!
- Ale kot jest do zwrotu – zastrzegł Razjel. – Siostra nie wie, że go wziąłem.
- Oczywiście, że do zwrotu. Potrzebuję tylko kilka kropel krwi i parę kłaczków futerka.
- Słuchajcie chłopaki… - w głosie Azazela pobrzmiewała niepewność. – A ta cała sukkuba, nie, jak się już pojawi, to będzie musiała spełniać wszystkie nasze życzenia?
- Wszyściutkie – Samael próbował delikatnie naciąć wyrywającego się kota. Ale na razie to kotu udało się naciąć Samaela. Krew chłopaka kapała na nakreślone na podłodze wzory. Wprost do największego pentagramu.
- I szarlotkę upiecze? – Azazel uwielbiał szarlotkę. Niestety, jego rodzicielka nie przejawiała przesadnych talentów kulinarnych.
- Upiecze – odpowiedział mu Razjel. Był najstarszy z całej trójki. Już czwarty raz powtarzał drugą klasę. Wiele obiecywał sobie po sukkubie. I szczerze mówiąc, szarlotka była ostatnia na długiej liście życzeń, które zamierzał wyrazić.
Tymczasem Samael rozpoczął przywoływanie.
- Potężna Mavette, wzywam cię przybądź… - mamrotał drżącym głosem.
Początkowo nic się nie działo. Ale po kolejnym powtórzeniu formuły, w piwnicy pojawił się obłoczek dymu. Niewielki. I taki jakiś, jakby fioletowy. Zaiskrzył troszeczkę i zaczął rosnąć. I nabierać, z grubsza przynajmniej, ludzkich kształtów.
Samael, nie przestając mamrotać, machnął ręką na pozostałych członków Zakonu. Azazel i Razjel zaintonowali pieśń powitalną:
- Vjilla vijankhi…
Obłok dymu wciąż rósł.
- Coś duża trochę ta kobietka będzie – zaniepokoił się Azazel i przestał śpiewać.
- O rany, to jest chyba facet!
- Ty widziałeś, zeżarł Mruczusia! Co ja teraz siostrze powiem?
Ale już po chwili okazało się, że potencjalny gniew siostry nie jest największym zmartwieniem Razjela.
***
Tadeusz nie cierpiał nocnych patroli. Głównie dlatego, że nie lubił pić w marszu. Wolał usiąść sobie spokojnie na jakiejś ławeczce, napić się porządnie, a potem wrócić do domu i zasnąć. Albo nawet od razu zasnąć. A tak co? Włóczył się jak idiota opustoszałymi ulicami. Bo Mrągowo, co tu ukrywać, nigdy nie było metropolią. I zwykle koło północy niewiele się tu działo. Przynajmniej niewiele wartego uwagi. Czasem jakaś bójka, czasem jakiś seks w mrocznym zaułku. W sumie – nuda. Chyba, że ktoś lubił się bić. Albo podglądać migdalące się dziko pary. Z reguły pary. Yabolman nie lubił ani jednego, ani drugiego. I dlatego nie lubił nocnych patroli. Ale po rozmowie z Głosem uznał, że musi trzymać rękę na pulsie. Właściwie, to Marysia uznała, że Tadeusz musi trzymać rękę na pulsie. A on nie miał zwyczaju się z nią kłócić. Miał bowiem, oprócz wielu innych zalet, silnie rozwinięty instynkt samozachowawczy. Spacerował zatem powolutku, poziewywał rozdzierająco i liczył na to, że i tej nocy nic się nie wydarzy.
Ale tym razem się przeliczył. Przechodził właśnie obok bloków na ulicy Parkowej, kiedy w którejś z piwnic coś głośno dupnęło. Po chwili dupnęło jeszcze raz, jeszcze głośniej i jedno z piwnicznych okienek wyleciało z ogłuszającym wizgiem. I ze sporymi kawałkami ściany. W powstałym otworze pojawiła się jakaś postać. Jakaś!!! Wielka! Ogromna! Potężna! I cokolwiek demoniczna. Głównie z racji bujnego owłosienia. I dzikich błysków w oczach. O takich oczach mawia się, że ciskają pioruny. Nie zawsze jest to przenośnia. Przynajmniej nie w tym przypadku. Tadeusz z trudem uchylał się przed przelatującymi co chwila tuż obok błyskawicami.
Potwór, a być może demon, zaryczał donośnie, acz nie zrozumiale i ruszył przed siebie, demolując po drodze i tak już mocno zużyty plac zabaw. Rozwalił jeszcze betonowy śmietnik (bardziej „beto” niż „nowy”) i kilka nieprawidłowo zaparkowanych samochodów. Oraz parę zaparkowanych zgodnie z przepisami. Albo nie znał tych przepisów, albo było mu wszystko jedno co niszczy. Prawdopodobnie to drugie. Potem zaryczał jeszcze raz i zniknął miedzy blokami. Yabolman bez wahania ruszył jego śladem.
Po chwili zaś, w wybitej przez demona, a być może potwora, dziurze pojawiły się trzy postacie. Solidnie oprószone resztkami tynku i drobnym gruzem.
- No masz – wykaszlała jedna z nich. Sądząc po głosie, Razjel. – Ale się narobiło, nie?
- Musiałem się przejęzyczyć – stwierdził Samael samokrytycznie, ale bez specjalnej skruchy w głosie. – Może w przyszłym tygodniu spróbujemy jeszcze raz.
- Ocipiałeś? Sam sobie próbuj. Ja rezygnuję. I tak mieliśmy szczęście, że zadowolił się kotem. Następny może nie być tak mało wybredny.
- Michał ma rację – odezwał się Piotruś (już nie Azazel). – Ja też mam dość.
- A najgorsze – dodał po chwili, kontemplując zdemolowaną okolicę – że nie będzie szarlotki.
***
Yabolman nie był niestety świadkiem upadku Zakonu. Co więcej, nigdy nie dowiedział się nawet o jego istnieniu. Chociaż to może akurat dobrze dla jego założycieli. Yabolman bowiem, jak już było wspomniane, podążał tropem potwora. Albo demona. I, do prawdy, nie trzeba było być wytrawnym tropicielem, by nie zgubić śladu. Od lat nie widział takiej demolki.
- Profesjonalista – pomyślał z mimowolnym podziwem.
A było co podziwiać. Bestia nie odczuwała bowiem potrzeby omijania jakichkolwiek przeszkód terenowych. Bez trudu rozwalała wszelkie ogrodzenia, przeszła na wylot przez zamkniętą na szczęście w nocy szkołę, obaliła kilka całkiem sporych drzew, napotkany po drodze auta zmieniała w bardzo schludne, metalowe placuszki.
- Ciekawe, czy autocasco obejmuje atak demona – zastanowił się Tadeusz.
Ale zaprzątał sobie głowy tym problemem zbyt długo. Po pierwsze, nie był to, mimo wszystko, jego problem. Po drugie zaś, jego ofiara dotarła na brzeg Czosu i zatrzymała się gwałtownie.
Że co? Że „ofiara”? No tak, Yabolman od pewnego czasu tak właśnie nazywał swoich przeciwników. Marysia przeczytała bowiem niedawno książkę o pozytywnym myśleniu i sprawdzała na nim prawdziwość zawartych w niej tez. Tadeusz robił więc za świnkę doświadczalną. Nie protestował. Głównie dlatego, że Marysia czytała ostatnio również bardzo wierne i bogato ilustrowane tłumaczenie „Kamasutry”, i wiele wskazywało na to, że także tę lekturę będzie chciała skonfrontować z rzeczywistością. Już cieszył się na tę konfrontację. Ale póki co, miał jeszcze sprawę do załatwienia.
Demon stał nad brzegiem jeziora i dyszał ciężko. Nie dziwota, napracował się w końcu.
- Proszę, proszę – myślał Yabolman podchodząc powolutku do stwora. – Taki niby charakternik, a wody się boi. Chociaż, z drugiej strony, trudno się dziwić. Sam też bym po dobroci nie wszedł do Czosu.
Zbliżył się do bestii na tyle, że czuł na twarzy jej gorący oddech. Gorący i solidnie zalatujący siarką. Zapach siarki nie był dla Tadeusza niczym  nowym. Czuł go za każdym razem kiedy odbiło mu się podczas konsumpcji ulubionych trunków.
A właśnie. Sięgnął do wiernego plecaczka i wydobył flaszkę. Sprawnie zerwał kapsel i pociągną kilka solidnych łyków. A potem dokładnie obejrzał przeciwnika. W sumie nie wyglądał przesadnie demonicznie. Fakt, był spory. Wysoki i taki mocno w sobie. Ale gębę miał wcale przyjemną. Tylko te oczy!
- Du ju spik inglish? – zagaił Yabolman. Nie znał języka demonów, ale zakładał, że skoro większość znanych mu zespołów black metalowych śpiewa (?) po angielsku, to w piekle powinni znać ten język. Inaczej mieliby spore kłopoty komunikacyjne.
- Jes, aj du – odparła bestia. – Ale możemy mówić po polsku.
- Świetnie – ucieszył się Tadeusz. – To ułatwi sprawę.
- Jaką niby sprawę, śmiertelniku?
- Śmiertelniku? A kolega to co, nieśmiertelny?
- Oczywiście, jestem Mavette, demon trzeciego stopnia, potężny i niepokonany.
- Niepokonany? To się jeszcze zobaczy – mruknął Yabolman pod nosem, głośno zaś powiedział: - Taka z ciebie niby szycha, a kaszanisz w Mrągowie? Nie stać cię na nic większego? Olsztyn jest niedaleko.
- Bo wezwali mnie tu jacyś gówniarze. Myślisz, że mnie się to podoba? A na dodatek zjadłem na dzień dobry jakiegoś kota i teraz pić mi chce.
- A co, sos słodko kwaśny był za ostry? – Tadeusz nie bardzo jeszcze wiedział jak się do gościa dobrać, postanowił więc grać na czas.
- Nie lubię kuchni azjatyckiej – prychnął Mavette. – Tak zjadłem, na żywca. I chyba jakiś kłaczek w gardle mi stanął. Popić czymś muszę.
- A co ty właściwie pijesz?
Mroczna twarz demona rozjaśniła się nagle.
- Piwo!
- To się świetnie składa. Znam taką jedną knajpkę, tu obok. Czynna całą dobę. Zapraszam.
Poszli.
W knajpce nikt nie zwrócił na nich uwagi. Mavette był nieco zdziwiony tym faktem, ale szybko zorientował się, że nie są najdziwniejszymi gośćmi jakich podejmuje ten zacny przybytek. Usiedli przy stoliku. Yabolman zamówił dwa kufle najlepszego (dla demona) i szklaneczkę „Malinowej Ambrozji”. Jedynego taniego wina, jakie można było tutaj zamówić.
- Dziwny jesteś – powiedział Mavette. – Jak na człowieka. Wiesz przecież, że jestem demonem. Zniszczenia, na dodatek. Chcesz mnie ułagodzić kilkoma kuflami piwa? To niemożliwe!
Ryknął śmiechem, iście szatańskim i jednym potężnym łykiem opróżnił pierwszy kufel. Potem drugi. Potem pośmiał się jeszcze trochę. Nagle ucichł, skrzywił się paskudnie, złapał tam, gdzie prawdopodobnie miał żołądek, spojrzał na Yabolmana z  niemym wyrzutem i pękł. Normalnie. Jak balonik. Tylko głośniej. Ale za to mniej estetycznie. Po baloniku zostaje, co najwyżej malutki flaczek, a pękniętego demona wszędzie było pełno. Na ścianach, na suficie, wszędzie. Trzeba przyznać, że lokal nie stracił przez to na wystroju. Wprost przeciwnie. Tadeusz zapłacił i wyszedł. Wrócił nad jezioro, usiadł na ławeczce i otworzył wino. Popijał i czekał.
- SZYBKO CI POSZŁO. MOJE GRATULACJE – Głos był dumny ze swojego podopiecznego.
- No masz! – odparł skromnie Yabolman. – Chrzczone piwo działa szybciej niż woda święcona.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz