„A w nocy szatana przyjąć dłoń” – KAT
Tadeusz siedział nad brzegiem Czosu i popijał wino. Bo gdzie niby miał siedzieć? W filharmonii? I co popijać? Jogurt? Fuj!
Siedział
 tedy, popijał i nudził się straszliwie. Powiadają, że człowiek 
inteligentny nigdy się nie nudzi. Cóż, powiadają również, że palenie 
wyszczupla. Taaaak.
Były
 czasy, że Tadeuszową potrzebę działania całkowicie zaspokajały 
słoneczne popołudnia spędzane na parkowej ławeczce z plecakiem pełnym 
butelek owocowego nektaru. I bynajmniej nie chodzi mi o soki sporządzone
 według tajemnej receptury babci Jadzi. Ani żadnej innej babci. A 
popołudnia nie musiały być przesadnie słoneczne. Lekka mżawka również 
wchodziła w rachubę. Nawet niezbyt obfite opady śniegu. Bo czemu nie? I 
niekoniecznie musiały to być popołudnia. W grę wchodziły także wieczory.
 A jeśli już mowa o porach dnia, to również ranki. Choć niezbyt wczesne.
 Najważniejszy był plecaczek i jego przyjemnie bulgocząca zawartość.
Ale
 to było zanim jeszcze został super-bohaterem. Zanim dane mu było 
zasmakować prawdziwej przygody. Takiej przez duże PRZY. Teraz wszystko 
było inaczej. Wszystko się zmieniło. No, może poza plecaczkiem.
Gdzieś
 w głębi duszy Tadeusza, w najbardziej zakamarkowych jej zakamarkach, 
obudziła się żądza przygód. Obudziła się, przeciągnęła i ziewnęła 
rozdzierająco. I stwierdziła, że czas wziąć się do roboty.
Problem w tym, że właściwie niewiele było do zrobienia.
Wszelkiej
 maści potwory omijały Mrągowo szerokim łukiem. Miejscowi chuligani 
dziwnie spotulnieli. Niektórzy podjęli nawet pracę. Staruszki, które tak
 bardzo lubił przeprowadzać przez ulicę, na jego widok uciekały z 
krzykiem. Pewnie by je dogonił, gdyby chciał, ale przecież nie będzie 
jak idiota biegał po mieście za gromadką rozhisteryzowanych babć. 
Szczególnie po tym, kiedy jedna z nich bardziej od innych żwawa, albo 
może bardziej zdesperowana, grzmotnęła go w ciemię okutą żelazem 
laseczką. Nie to nie. Wiedział gdzie go nie chcą. Ale żeby nie było na 
niego, jeśli którąś potrąci rozpędzony rowerzysta. Zresztą rowerzyści 
też jakby spokornieli. Często zatrzymywali swoje stalowe rumaki i 
spoglądali w niebo. A jeśli zauważyli coś, co choćby z grubsza 
przypominało nadlatującego Yabolmana, zsiadali z rowerów i prowadzili je
 grzecznie za kierownicę. Czasem robili to na widok bociana. Albo nawet 
większego wróbla.
Tadeusz
 początkowo był zadowolony, że udało mu się zaprowadzić w mieście jako 
taki porządek. Ale po kilku tygodniach zaczął się nudzić. Straszliwie 
nudzić. A ta cholerna żądza przygód nie dawała mu spokoju. Nic tylko 
marudziła i marudziła.
- No zrób coś – mamrotała całymi dniami. – Wilkołaka jakiegoś sponiewieraj. Albo trolla. No nie siedź tak. Rusz się.
Ba, łatwo powiedzieć. Trolla! Dobre sobie!
Dopił wino i schował pustą butelkę do plecaka.
- Ech, przydałaby się jakaś solidna zadyma – mruknął.
- OJ, ŻEBYŚ NIE WYKRAKAŁ – rozległo się nagle tuż przy jego uchu.
Tadeusz
 podskoczył. Niezbyt wysoko, na szczęście. Nie rozwalił sobie tym razem 
głowy o gałęzie drzew. Tak jak poprzednio. A przecież prosił, tyle razy 
prosił…
-
 Przecież prosiłem, tyle razy prosiłem żebyś nie odzywał się tak nagle. 
Chrząknij najpierw, albo coś. Piosenkę jakąś zanuć, spokojną. I nie przy
 samym uchu! Nie przy uchu!
-
 PRZEPRASZAM – Głos nieudolnie udawał, że mu przykro. Ale słychać było, 
że nieźle się bawi. Straszenie Yabolmana sprawiało mu frajdę. Nie 
dziwota więc, że używał sobie na nim, kiedy tylko mógł. Bo w końcu jakie
 przyjemności może mieć Głos.
- JUŻ NIE BĘDĘ – obiecał. Zawsze obiecywał.
Zapadła
 cisza. Obrażony Tadeusz milczał. Zawsze stroił fochy. Głos czekał. Znał
 go w końcu nie od dzisiaj. Tadeusz mógł pokonać smoka. Albo strzygę. 
Czy nawet utopca, gdyby się jakiś przypadkiem nawinął. Ale z własną 
ciekawością przegrywał. Zawsze.
I rzeczywiście. Minęła minuta. Nie cała.
- No dobra, to o co chodzi z tym krakaniem?
- COŚ WISI W POWIETRZU!
Yabolman rozejrzał się zaciekawiony.
- NIE BĄDŹ TAKI DOSŁOWNY. TO METAFORA.
-
 Aaa! Metafora! To ja nie poznałem. Tylko raz w życiu widziałem 
metaforę. W dodatku daleko była. I powiadasz, że to ona wisi w 
powietrzu?
Znowu chwila ciszy. Roześmiali się obaj. Powitalny rytuał można było uznać za zakończony.
Tadeusz otworzył kolejne wino i ułożył się wygodnie na trawie.
- Nawijaj – zachęcił.
- NIE JEST DOBRZE – zaczął Głos. – I NIE CHODZI O POLITYKĘ. KTOŚ BAWI SIĘ MAGIĄ.
- Fachowiec? – spytał rzeczowo Yabolman.
-
 A GDZIE TAM. FACHOWCÓW MAM POD KONTROLĄ. W OGÓLE BYM CI GITARY NIE 
ZAWRACAŁ. AMATOR. CHOLERNIE NIEPORADNY, ALE RÓWNOCZEŚNIE CHOLERNIE 
SKUTECZNY. Z TYM, ŻE TE SKUTKI MOGĄ ZUPEŁNIE INNE NIŻ SOBIE ZAŁOŻYŁ.
Tadeusz
 dopiero niedawno dowiedział się, ze magia jednak istnieje, ale już 
serdecznie jej nie lubił. Bardziej chyba nawet niż maślanki. Magia, 
podobnie jak maślanka, była niebezpieczna. Z tym, że dokładnie wiedział 
co się stanie, gdy napije się maślanki. Nudności, wymioty, rozwolnienie.
 Z magią było inaczej. Nigdy nie było wiadomo jakie konsekwencje może 
przynieść źle rzucone zaklęcie, czy niewłaściwie zastosowany eliksir. 
Nawet doświadczonym czarodziejom zdarzały się fatalne wpadki. A co 
dopiero amatorom. Pół biedy jeśli taki nie amator nie miał ani talentu, 
ani możliwości. Gorzej jeśli posiadał szczątkowe chociaż magiczne 
zdolności. O tak, najgorsi byli uzdolnieni amatorzy. Coś tam niby 
wiedzieli, coś potrafili, ale nigdy do końca. Mieszali, mieszali, a 
potem trzeba było wszystko odkręcać.
Co
 prawda zawodowcy też potrafili narobić niezłego zamieszania. Ale 
przynajmniej wiadomo było, czego można się po nich spodziewać. Każdy, 
kto kiedykolwiek wynajmował ekipę remontową, wie o czym mówię.
A
 taki amator, co? Naczyta się, jeden z drugim, Harrego Pottera, wygnie 
siłą woli aluminiową łyżeczkę i zaczyna chojrakować. Kupi na allegro 
stare pergaminy, albo ściągnie z netu skany jakichś inkunabułów (skąd 
one się tam biorą, swoją drogą) i biega po okolicy wymachując różdżką, i
 wykrzykując zaklęcia. Śmieszne. To znaczy – byłoby śmieszne, gdyby nie 
fakt, że czasem coś tym świrom wychodziło. Nie zawsze to co chcieli, 
bardzo rzadko to co chcieli, ale jednak wychodziło. Znany był przypadek,
 gdzieś pod Poznaniem, kiedy facet, który chciał zamienić ołów w złoto 
(pomylił biedak magię z alchemią) wyczarował budyń. Nawet podobno 
smaczny. Malinowy. Dwanaście ton. O kobiecie z Wybrzeża, która chciała 
magicznie powiększyć sobie biust, szkoda nawet mówić. Fala uderzeniowa 
dotarła aż do Szwecji.
Ale w Mrągowie? W Mrągowie nikt się w magii nie babrał. Przynajmniej do tej pory.
***
- Piotrusiu, odrobiłeś lekcje?
- Oczywiście mamo.
- To może byś tak śmieci wyniósł, kochanie?
- Już idę.
Azazel, znany szerzej jako Piotruś, wziął worek ze śmieciami i wyszedł. Samael i Razjel czekali przy trzepaku.
- Vjilla, panowie – powiedział i wykonał skomplikowany gest powitania.
-
 Mówiłem przecież, żeby nie używać na co dzień obrzędowych formuł – 
zdenerwował się Samael. Zwany przez najbliższą rodzinę Kubusiem. – 
Wystarczy zwyczajne „cześć”. Po się tak afiszować? I to teraz, kiedy 
ostateczny sukces jest tak blisko.
-
 No co! – obruszył się Azazel. – To po co zakładaliśmy Zakon, skoro 
musimy się ze wszystkim kryć? Miało być tak pięknie. Mieliśmy potężni 
być! Cale gimnazjum miało nam zazdrościć. W pas mieli się nam kłaniać. 
Na kolanach pełzać. I czcić. Mieliśmy być panami! Władcami! A my co? 
Nic, tylko siedzimy w piwnicy, palimy świece i czytamy te twoje 
kserówki. To ma być potęga? To ma być władza?
-
 Faktycznie, trochę to trwa – wtrącił milczący do tej pory Michał. 
Znaczy, Razjel. – Od dwóch tygodni nic tylko próbujemy i próbujemy.
Samael spojrzał na swoich towarzyszy z politowaniem.
-
 Zachowujecie się jak przedszkolaki, które chcą lizaka. Teraz. 
Natychmiast. A to, chłopaki, jest magia. I to wyższa! Tu nie można tak 
na łapu-capu. Trzeba się porządnie przygotować. Jeśli coś się nie uda, 
powtórek nie będzie.
- To kiedy? – Azazel, chociaż urażony porównaniem do przedszkolaka, nie zamierzał łatwo ustąpić.
- Na wtorek będę gotowy. Muszę przećwiczyć jeszcze kilka fragmentów przywołania.
***
Głos
 miał rację. Coś wisiało w powietrzu. Tadeusz czuł to już wyraźnie. 
Tylko za cholerę nie mógł dojść co. Ani gdzie, tak bardziej konkretnie, 
wisi. Cały czas miał takie dziwne uczucie… Trudne do opisania… Tak jakby
 siedział sobie w domu, widział, że ktoś stoi za drzwiami, że zaraz 
zapuka i wejdzie… Tylko nie wiadomo kiedy zapuka i kto to właściwie 
jest. I czy aby nie wtarabani się do środka bez pukania.
- Będzie niezły dym – myślał przelatując – po raz kolejny tego dnia – nad miastem.
I dziwnie jakoś nie cieszyła go już ta perspektywa.
- Chyba już bym wolał się ponudzić – żałował poniewczasie. – No nic. Będzie, co ma być. Życie, kurwa, jest nowelą.
***
Ceremonia
 zapowiadała się wspaniale. To prawda, w piwnicy zrobiło się trochę 
ciasno. Sześćset sześćdziesiąt sześć płonących świec to jednak nie w kij
 dmuchał.
Samael kończył kreślić na podłodze magiczne wzory. Głównie pentagramy.
- Gdzie ten Razjel? Północ minie i będzie za późno!
-
 Jestem, jestem – zasapany Michał wpadł do piwnicy. – Musiałem poczekać,
 aż starzy zasną. Akurat oglądali jakiś film na Polsacie. To zawsze 
trwa. Rozumiecie – reklamy.
- Dobra, dobra. Masz kota?
- Mam – Razjel wyciągnął spod kurtki szamoczące się i miauczące przeraźliwie zwierzą.
- Dawaj!
- Ale kot jest do zwrotu – zastrzegł Razjel. – Siostra nie wie, że go wziąłem.
- Oczywiście, że do zwrotu. Potrzebuję tylko kilka kropel krwi i parę kłaczków futerka.
-
 Słuchajcie chłopaki… - w głosie Azazela pobrzmiewała niepewność. – A ta
 cała sukkuba, nie, jak się już pojawi, to będzie musiała spełniać 
wszystkie nasze życzenia?
-
 Wszyściutkie – Samael próbował delikatnie naciąć wyrywającego się kota.
 Ale na razie to kotu udało się naciąć Samaela. Krew chłopaka kapała na 
nakreślone na podłodze wzory. Wprost do największego pentagramu.
-
 I szarlotkę upiecze? – Azazel uwielbiał szarlotkę. Niestety, jego 
rodzicielka nie przejawiała przesadnych talentów kulinarnych.
-
 Upiecze – odpowiedział mu Razjel. Był najstarszy z całej trójki. Już 
czwarty raz powtarzał drugą klasę. Wiele obiecywał sobie po sukkubie. I 
szczerze mówiąc, szarlotka była ostatnia na długiej liście życzeń, które
 zamierzał wyrazić.
Tymczasem Samael rozpoczął przywoływanie.
- Potężna Mavette, wzywam cię przybądź… - mamrotał drżącym głosem.
Początkowo
 nic się nie działo. Ale po kolejnym powtórzeniu formuły, w piwnicy 
pojawił się obłoczek dymu. Niewielki. I taki jakiś, jakby fioletowy. 
Zaiskrzył troszeczkę i zaczął rosnąć. I nabierać, z grubsza 
przynajmniej, ludzkich kształtów.
Samael, nie przestając mamrotać, machnął ręką na pozostałych członków Zakonu. Azazel i Razjel zaintonowali pieśń powitalną:
- Vjilla vijankhi…
Obłok dymu wciąż rósł.
- Coś duża trochę ta kobietka będzie – zaniepokoił się Azazel i przestał śpiewać.
- O rany, to jest chyba facet!
- Ty widziałeś, zeżarł Mruczusia! Co ja teraz siostrze powiem?
Ale już po chwili okazało się, że potencjalny gniew siostry nie jest największym zmartwieniem Razjela.
***
Tadeusz
 nie cierpiał nocnych patroli. Głównie dlatego, że nie lubił pić w 
marszu. Wolał usiąść sobie spokojnie na jakiejś ławeczce, napić się 
porządnie, a potem wrócić do domu i zasnąć. Albo nawet od razu zasnąć. A
 tak co? Włóczył się jak idiota opustoszałymi ulicami. Bo Mrągowo, co tu
 ukrywać, nigdy nie było metropolią. I zwykle koło północy niewiele się 
tu działo. Przynajmniej niewiele wartego uwagi. Czasem jakaś bójka, 
czasem jakiś seks w mrocznym zaułku. W sumie – nuda. Chyba, że ktoś 
lubił się bić. Albo podglądać migdalące się dziko pary. Z reguły pary. 
Yabolman nie lubił ani jednego, ani drugiego. I dlatego nie lubił 
nocnych patroli. Ale po rozmowie z Głosem uznał, że musi trzymać rękę na
 pulsie. Właściwie, to Marysia uznała, że Tadeusz musi trzymać rękę na 
pulsie. A on nie miał zwyczaju się z nią kłócić. Miał bowiem, oprócz 
wielu innych zalet, silnie rozwinięty instynkt samozachowawczy. 
Spacerował zatem powolutku, poziewywał rozdzierająco i liczył na to, że i
 tej nocy nic się nie wydarzy.
Ale
 tym razem się przeliczył. Przechodził właśnie obok bloków na ulicy 
Parkowej, kiedy w którejś z piwnic coś głośno dupnęło. Po chwili dupnęło
 jeszcze raz, jeszcze głośniej i jedno z piwnicznych okienek wyleciało z
 ogłuszającym wizgiem. I ze sporymi kawałkami ściany. W powstałym 
otworze pojawiła się jakaś postać. Jakaś!!! Wielka! Ogromna! Potężna! I 
cokolwiek demoniczna. Głównie z racji bujnego owłosienia. I dzikich 
błysków w oczach. O takich oczach mawia się, że ciskają pioruny. Nie 
zawsze jest to przenośnia. Przynajmniej nie w tym przypadku. Tadeusz z 
trudem uchylał się przed przelatującymi co chwila tuż obok błyskawicami.
Potwór,
 a być może demon, zaryczał donośnie, acz nie zrozumiale i ruszył przed 
siebie, demolując po drodze i tak już mocno zużyty plac zabaw. Rozwalił 
jeszcze betonowy śmietnik (bardziej „beto” niż „nowy”) i kilka 
nieprawidłowo zaparkowanych samochodów. Oraz parę zaparkowanych zgodnie z
 przepisami. Albo nie znał tych przepisów, albo było mu wszystko jedno 
co niszczy. Prawdopodobnie to drugie. Potem zaryczał jeszcze raz i 
zniknął miedzy blokami. Yabolman bez wahania ruszył jego śladem.
Po
 chwili zaś, w wybitej przez demona, a być może potwora, dziurze 
pojawiły się trzy postacie. Solidnie oprószone resztkami tynku i drobnym
 gruzem.
- No masz – wykaszlała jedna z nich. Sądząc po głosie, Razjel. – Ale się narobiło, nie?
-
 Musiałem się przejęzyczyć – stwierdził Samael samokrytycznie, ale bez 
specjalnej skruchy w głosie. – Może w przyszłym tygodniu spróbujemy 
jeszcze raz.
-
 Ocipiałeś? Sam sobie próbuj. Ja rezygnuję. I tak mieliśmy szczęście, że
 zadowolił się kotem. Następny może nie być tak mało wybredny.
- Michał ma rację – odezwał się Piotruś (już nie Azazel). – Ja też mam dość.
- A najgorsze – dodał po chwili, kontemplując zdemolowaną okolicę – że nie będzie szarlotki.
***
Yabolman
 nie był niestety świadkiem upadku Zakonu. Co więcej, nigdy nie 
dowiedział się nawet o jego istnieniu. Chociaż to może akurat dobrze dla
 jego założycieli. Yabolman bowiem, jak już było wspomniane, podążał 
tropem potwora. Albo demona. I, do prawdy, nie trzeba było być wytrawnym
 tropicielem, by nie zgubić śladu. Od lat nie widział takiej demolki.
- Profesjonalista – pomyślał z mimowolnym podziwem.
A
 było co podziwiać. Bestia nie odczuwała bowiem potrzeby omijania 
jakichkolwiek przeszkód terenowych. Bez trudu rozwalała wszelkie 
ogrodzenia, przeszła na wylot przez zamkniętą na szczęście w nocy 
szkołę, obaliła kilka całkiem sporych drzew, napotkany po drodze auta 
zmieniała w bardzo schludne, metalowe placuszki.
- Ciekawe, czy autocasco obejmuje atak demona – zastanowił się Tadeusz.
Ale
 zaprzątał sobie głowy tym problemem zbyt długo. Po pierwsze, nie był 
to, mimo wszystko, jego problem. Po drugie zaś, jego ofiara dotarła na 
brzeg Czosu i zatrzymała się gwałtownie.
Że
 co? Że „ofiara”? No tak, Yabolman od pewnego czasu tak właśnie nazywał 
swoich przeciwników. Marysia przeczytała bowiem niedawno książkę o 
pozytywnym myśleniu i sprawdzała na nim prawdziwość zawartych w niej 
tez. Tadeusz robił więc za świnkę doświadczalną. Nie protestował. 
Głównie dlatego, że Marysia czytała ostatnio również bardzo wierne i 
bogato ilustrowane tłumaczenie „Kamasutry”, i wiele wskazywało na to, że
 także tę lekturę będzie chciała skonfrontować z rzeczywistością. Już 
cieszył się na tę konfrontację. Ale póki co, miał jeszcze sprawę do 
załatwienia.
Demon stał nad brzegiem jeziora i dyszał ciężko. Nie dziwota, napracował się w końcu.
-
 Proszę, proszę – myślał Yabolman podchodząc powolutku do stwora. – Taki
 niby charakternik, a wody się boi. Chociaż, z drugiej strony, trudno 
się dziwić. Sam też bym po dobroci nie wszedł do Czosu.
Zbliżył
 się do bestii na tyle, że czuł na twarzy jej gorący oddech. Gorący i 
solidnie zalatujący siarką. Zapach siarki nie był dla Tadeusza niczym  
nowym. Czuł go za każdym razem kiedy odbiło mu się podczas konsumpcji 
ulubionych trunków.
A
 właśnie. Sięgnął do wiernego plecaczka i wydobył flaszkę. Sprawnie 
zerwał kapsel i pociągną kilka solidnych łyków. A potem dokładnie 
obejrzał przeciwnika. W sumie nie wyglądał przesadnie demonicznie. Fakt,
 był spory. Wysoki i taki mocno w sobie. Ale gębę miał wcale przyjemną. 
Tylko te oczy!
-
 Du ju spik inglish? – zagaił Yabolman. Nie znał języka demonów, ale 
zakładał, że skoro większość znanych mu zespołów black metalowych śpiewa
 (?) po angielsku, to w piekle powinni znać ten język. Inaczej mieliby 
spore kłopoty komunikacyjne.
- Jes, aj du – odparła bestia. – Ale możemy mówić po polsku.
- Świetnie – ucieszył się Tadeusz. – To ułatwi sprawę.
- Jaką niby sprawę, śmiertelniku?
- Śmiertelniku? A kolega to co, nieśmiertelny?
- Oczywiście, jestem Mavette, demon trzeciego stopnia, potężny i niepokonany.
-
 Niepokonany? To się jeszcze zobaczy – mruknął Yabolman pod nosem, 
głośno zaś powiedział: - Taka z ciebie niby szycha, a kaszanisz w 
Mrągowie? Nie stać cię na nic większego? Olsztyn jest niedaleko.
-
 Bo wezwali mnie tu jacyś gówniarze. Myślisz, że mnie się to podoba? A 
na dodatek zjadłem na dzień dobry jakiegoś kota i teraz pić mi chce.
-
 A co, sos słodko kwaśny był za ostry? – Tadeusz nie bardzo jeszcze 
wiedział jak się do gościa dobrać, postanowił więc grać na czas.
-
 Nie lubię kuchni azjatyckiej – prychnął Mavette. – Tak zjadłem, na 
żywca. I chyba jakiś kłaczek w gardle mi stanął. Popić czymś muszę.
- A co ty właściwie pijesz?
Mroczna twarz demona rozjaśniła się nagle.
- Piwo!
- To się świetnie składa. Znam taką jedną knajpkę, tu obok. Czynna całą dobę. Zapraszam.
Poszli.
W
 knajpce nikt nie zwrócił na nich uwagi. Mavette był nieco zdziwiony tym
 faktem, ale szybko zorientował się, że nie są najdziwniejszymi gośćmi 
jakich podejmuje ten zacny przybytek. Usiedli przy stoliku. Yabolman 
zamówił dwa kufle najlepszego (dla demona) i szklaneczkę „Malinowej 
Ambrozji”. Jedynego taniego wina, jakie można było tutaj zamówić.
-
 Dziwny jesteś – powiedział Mavette. – Jak na człowieka. Wiesz przecież,
 że jestem demonem. Zniszczenia, na dodatek. Chcesz mnie ułagodzić 
kilkoma kuflami piwa? To niemożliwe!
Ryknął
 śmiechem, iście szatańskim i jednym potężnym łykiem opróżnił pierwszy 
kufel. Potem drugi. Potem pośmiał się jeszcze trochę. Nagle ucichł, 
skrzywił się paskudnie, złapał tam, gdzie prawdopodobnie miał żołądek, 
spojrzał na Yabolmana z  niemym wyrzutem i pękł. Normalnie. Jak balonik.
 Tylko głośniej. Ale za to mniej estetycznie. Po baloniku zostaje, co 
najwyżej malutki flaczek, a pękniętego demona wszędzie było pełno. Na 
ścianach, na suficie, wszędzie. Trzeba przyznać, że lokal nie stracił 
przez to na wystroju. Wprost przeciwnie. Tadeusz zapłacił i wyszedł. 
Wrócił nad jezioro, usiadł na ławeczce i otworzył wino. Popijał i 
czekał.
- SZYBKO CI POSZŁO. MOJE GRATULACJE – Głos był dumny ze swojego podopiecznego.
- No masz! – odparł skromnie Yabolman. – Chrzczone piwo działa szybciej niż woda święcona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz