Zbliżały
się święta. Coraz szybciej się zbliżały. Tadeuszowi wydawało się
chwilami, że wręcz nadbiegają. Zupełnie inaczej niż co roku. Bo też
miały to być zupełnie inne święta. Do tej pory Gwiazdka kojarzyła mu się
z winem i z… No, właściwie to tylko z winem. Ale do tej pory nie miał u
swego boku Marysi. A Marysia, tak postępowa we wszystkich innych
sprawach, w tym jednym przypadku okazała się tradycjonalistką. Tadeusz
od kilku dni biegał więc po całym Mrągowie… Tak, tak. Biegał. Beerwoman
zabroniła mu bowiem latać.
-
Wiesz Jabolku, - powiedziała – to Boże Narodzenie. Lepiej nie lataj nad
miastem. Jeszcze ktoś cię weźmie za gwiazdę. Betlejemską. I wiesz, moc
struchleje i będą kłopoty.
Biegał
więc po całym Mrągowie i robił sprawunki. Wystawał w kilometrowych
kolejkach, zanosił siaty pełne wiktuałów do domu, zapominał o maku,
wracał do sklepu, znowu stał w kolejce, kupował ten durny mak,
zadowolony zanosił go Marysi, zasuwał po rodzynki. I tak bez końca.
Beerwoman
zaś szalała w kuchni. Tarła, siekała, gotowała, smażyła, piekła,
jeszcze trochę siekała, znowu tarła. I co parę chwil przypominała sobie o
składnikach, o których wcześniej zapomniał Tadeusz. Ten zaś z rosnącym
przerażeniem patrzył na, również rosnące, góry jadła.
- O rajutku – myślał – trzeba będzie gryźć.
A jak powszechnie wiadomo, Yabolman zawsze uważał, że życie jest zbyt krótkie, by tracić czas na gryzienie.
* * *
- Karpia? Żywego? Po co?
- Jak to po co? Chyba nie wyobrażasz sobie Wigilii bez karpia?
Owszem,
wyobrażał sobie, ale postanowił się nie kłócić. Tym bardziej, że
faktycznie, coś mu się jakby kołatało w podziurawionej winami pamięci.
Być może był to karp. Nie wykluczone nawet, że żywy.
* * *
- Nie Jabolku, nie uważam, że twoja choinka jest szkaradna. Ale wolałabym raczej drzewko. Żywe. Zdecydowanie. Stanowczo.
Tadeusz
nie rozumiał o co chodzi. Przecież zawsze miał taką choinkę. Do wbitego
w sufit haka przywiązywał na różnokolorowych sznurkach butelki wina.
Odpowiednio dobierając długość sznurków uzyskiwał kształt do złudzenia
przypominający drzewko. I ekologicznie było. I praktycznie. Nie trzeba
było codziennie odkurzać opadających igiełek. Same plusy. Ale Marysia
pozostawała głucha na wszelkie rozsądne argumenty. Ba, przez chwilę była
nawet obrażona, kiedy słusznie dowodził, że o drzewku wyciętym gdzieś w
mazurskiej głuszy i osadzonym w żeliwnym stojaku trudno mówić „żywa
choinka”. Na szczęście zanim doszło do rękoczynów, przypomniała sobie o
tkwiącym w piekarniku klopsie i pobiegła do kuchni. Zdążyła jeszcze
zawołać:
- Oj nie marudź Jabolku, tylko idź po tę choinkę.
I już jej nie było.
Co miał robić? Poszedł.
* * *
Długo
przedzierał się przez zasypany śniegiem las. Wreszcie dotarł na
porośniętej młodymi świerczkami polany. Rozejrzał się uważnie dokoła i
upewniwszy się, że nikt go nie widzi, sięgnął do wysłużonego plecaczka.
Pokrzepił się nieco winem i wydobył siekierę. Podszedł do upatrzonego
drzewka i zamachnął się potężnie.
- Nieeee! – rozległo się nagle tuż za jego plecami. – Tylko nie Henryk!
To
właściwie nie był krzyk. Raczej coś jakby szelest. Ale Tadeusz i tak
się przestraszył. Upuścił siekierę i podskoczył. Potem poskakał jeszcze
trochę, bo siekiera upadla mu na nogę.
-
Przepraszam, nie chciałam cię przestraszyć – zaszeleściła rosnąca
opodal śliczna, smukła sosenka. – Ale zamierzyłeś się tą siekierą na
Henryka zupełnie, jakbyś chciał mu zrobić krzywdę.
-
Nie? Naprawdę tak wyglądało? – Tadeusz udawał głupka. A robił to
naprawdę świetnie. Lata praktyki. Wielu dało się nabrać. Sosenka
również. Ale jakby nie do końca. Patrzyła podejrzliwie na Yabolmana.
Dziwne, nie? Niby nie miała oczu, a Yabolman wyraźnie czuł na sobie jej
uważne spojrzenie.
-
Ja tylko tak – zaczął tłumaczyć. Mętnie. – Dla zdrowia. Taki trening.
Rzut młotem. Tylko młot mi zginął gdzieś w śniegu. Stąd siekiera. W
zastępstwie. Nie to samo, ale działa podobnie.
Trudno powiedzieć, czy ją przekonał. Bo niby po czym miał poznać?
* * *
Beerwoman
sceptycznie patrzyła na tkwiącą w wazonie świerkową gałązkę. Tadeusz
znalazł ją na skraju lasu i przytargał do domu. Przystrojona bombką i
dwoma czy trzema anielskimi włosami wyglądała dość odświętnie. Niezbyt
może imponująco, ale jednak odświętnie.
- …rozumiesz Marysiu, nie mogłem przecież wyrąbać Henryka. Wziąłem więc co było. Przynajmniej nikomu nic się nie stało.
Tadeusz zakończył opowieść i z niepokojem czekał na wyrok.
- Trudno – uśmiechnęła się w końcu Marysia. – Niech zostanie.
I pobiegła do kuchni ratować przypalający się właśnie sernik.
* * *
- Zabić? Jak to – zabić? Za co?
Yabolman nie mógł zrozumieć dlaczego z powodu narodzin Dzieciątka, wciąż wymaga się od niego, aby krzywdził inne istoty.
- Jabolku – tłumaczyła mu cierpliwie Marysia. – Tak trzeba. Przecież nie rzucę go żywego na gorący olej.
Stali
w łazience i patrzyli na pływającego w wannie karpia. A karp patrzył na
nich. I w oczach miał jakiś takich smutek. Zupełnie jakby wiedział.
- Ale tasakiem? Marysiu! Tasakiem? Niewinnego karpia?
Rzeczywiście, głupio tak jakoś.
- To może prądem? Przynieś radio.
Przyniósł. Postawił je na krawędzi wanny. W „Trójce” skończyły się właśnie wiadomości i leciała jakaś piosenka.
- …krok po kroczku, najpiękniejsze w całym roczku, idą święta. Idą święta. – popłynęło z głośnika.
* * *
Minęła
północ. Marysia poszła na pasterkę. Tadeusz został w domu. Rzadko bywał
w kościele. Właściwie, to nie bywał wcale. Nie był tam mile widziany.
Miejscowy kler i większość kościelnych aktywistów uważała go za
antychrysta. I nie pomagały żadne perswazje. Nawet bezpośrednia
interwencja Głosu, choć załagodziła chwilowo sytuację, nie rozwiązała
problemu. Proboszcz wiedział lepiej. Perspektywa stosu wydawała się
wciąż całkiem realna. Yabolman nie prowokował więc losu.
Siedział na taborecie w łazience i popijał wino. Kruszył do wanny kawałki drożdżówki i rozmawiał z karpiem.
I myślał o tych całych świętach.
Niegłupia, w sumie, rzecz.
Gdyby tylko nie trzeba było tyle gryźć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz