poniedziałek, 9 lipca 2012

Punk Tadeusz. Epizod dwudziesty ósmy

Pełen wyuzdanego seksu i nieuzasadnionej przemocy, pościgów, wybuchów i strzelanin oraz…
[Albo nie.]
W którym będzie mowa o blaskach i cieniach majsterkowania, ale głównie o cieniach i który zawiera materiał bonusowy, niewykluczone, że pierwszy z wielu.
Tadeusz nigdy nie miał wiertarki. Dopóki nie dostał od Marysi. Szczerze mówiąc był bardzo zaskoczony tym prezentem. Powinien się pewnie ucieszyć i może nawet by to zrobił, ale nie zdążył. Całymi dniami wiercił bowiem, nawiercał, rozwiercał i przewiercał. A w wolnych chwilach siedział na podłodze, popijał wino i zastawiał się, jak w ogóle mógł do tej pory żyć bez tego pożytecznego narzędzia. I ile jeszcze wytrzymają ściany ich mieszkania.
Marysia zaś całymi dniami buszowała po ‘allegro’ i kupowała coraz to nowe obrazki, maski japońskie, niezbyt udane podróbki rekwizytów z ‘Władcy Pierścieni’ oraz coraz bardziej imponujące komplety wierteł. Najczęściej z widią. Tadeusz nie bardzo wiedział czym właściwie jest owa tajemnicza ‘widia’, ale i tak jej nienawidził. Szczerze i gorąco.
- Nic to – powtarzał sobie w coraz częstszych chwilach zwątpienia. – Przecież to się musi kiedyś skończyć.
Faktycznie. Koniec przybliżał się z każdym wywierconym otworem. Z każdym nowym zawieszonym gadżetem. Na ścianach, niewielkiego w sumie mieszkania, zaczynało zwyczajnie brakować miejsca. Tadeuszowi powolutku wracał naturalny optymizm, który przestraszony widocznie warkotem wiertarki, zaszył się na jakiś czas gdzieś w kąciku. A teraz wracał, popiskiwał radośnie i merdał ogonkiem. Metaforycznie, ma się rozumieć. Świat piękniał z każdą chwilą. Słoneczko świeciło coraz jaśniej. Wino, młode przecież i niedojrzałe, smakowało niczym najprzedniejsze ‘chateau’. Chociaż nie. Wino to akurat zawsze było pyszne. Ale generalnie chodzi o to, że miało się ku lepszemu.
I wtedy kurier dostarczył zamówiony przez Marysię trzydziestoelementowy zestaw śrubokrętów.
***
- Strasznie skrzypi to łóżko – stwierdziła Marysia. Chociaż jeszcze przed chwilą wcale jej to nie przeszkadzało. Leżała, zasapana jeszcze i przyjemnie zaróżowiona. I najwyraźniej zadowolona.
- Ma już swoje lata -  powiedział Tadeusz. – I swoje przeszło.
- No właśnie – podchwyciła. – Swoje już przeszło. Czas wymienić.
- Wymienić? – zdziwił się Yabolman. – Co wymienić? Łóżko? Jak?
- Normalnie. Na nowe. Już zamówiłam. I kilka szafek. Przywiozą jutro rano.
Tadeuszowi zrobiło się troszkę smutno. Nie dlatego, że Marysia nie zapytała go o zdanie. Często samodzielnie podejmowała dotyczące ich obojga decyzje. I nie miał do niej o to pretensji. W końcu była mądrzejsza i zawsze dobrze na tym wychodzili. Ale lubił stare łóżko. Było szerokie. I mięciutkie. I miało już wygnieciony w materacu specjalny dołek, w którym tak wygodnie mu się spało.
- A nowe łóżko trzeba będzie gruntownie wypróbować – powiedziała Marysia. Zupełnie jakby czytała w jego myślach i chciała go pocieszyć.
- To niech przywożą – stwierdził Tadeusz nieco pocieszony. – Byle tylko wnieśli na górę.
Wnieśli.
Yabolman stał w przedpokoju i patrzył na ułożone równo pod ścianą niewielkie kartoniki.
- ? – zapytał.
- Meble Jabolku.
- Takie malutkie? – nie zrozumiał.
- Ojej, normalne są, głuptasie. Musisz je tylko złożyć. Śrubokręty masz, a nowiutkie kombinerki są w mojej torebce.
Tadeusz oparł się plecami o ścianę, pisnął jak gumowa kaczuszka i wolniutko osunął się na podłogę.
- Nie przesadzaj Jabolku. Remont ‘Kwaśnej Dziury’ wyszedł ci całkiem zgrabnie. Dasz radę.
***
Tadeusz postanowił zacząć od komody. Wypakował wszystkie elementy i ułożył je starannie na podłodze.
- O! Jest instrukcja – ucieszył się. Głupio i przedwcześnie.
Instrukcja składała się bowiem z kilkunastu niewyraźnych rysunków i całej masy dziwnych znaczków. Widocznie chiński producent był przekonany o ogólnoświatowej znajomości swojego języka. Albo słynna chińska oszczędna produkcja nie przewidywała zatrudniania pracowników tak egzotycznych jak polski tłumacz.
- No ale polski dystrybutor mógł się trochę postarać – pomyślał Tadeusz. A potem pomyślał jeszcze trochę o polskim dystrybutorze. Tak serdecznie. Od serca. I wziął się do roboty.
Po dwóch kwadransach żmudnych porównań zawartych w instrukcji rysunków z tym co leżało na podłodze, udało mu się z dużym prawdopodobieństwem określić elementy stanowiące ścianki komody. Oraz jej spód i wierzch. I już po godzinie chwiejny szkielet przyszłej komody stał na środku pokoju. No właśnie, chwiejny.
- Dlaczego to się tak kiwa? – myślał Tadeusz wpatrując się w instrukcję.
- #$%& ^%$# - przeczytał.
I, o dziwo, zrozumiał. Tył! Tylna ścianka powinna to wszystko ustabilizować. To chyba będzie ta cienka sklejka.
- Ale to przecież popęka od tych grubych wkrętów – stwierdził.
Ponownie zajrzał do instrukcji. No tak, gwoździki. Te malutkie gwoździki. Ale przecież…
- Marysiu! – zawołał w stronę kuchni.
- Młotek masz w przedpokoju, w tej niebieskiej reklamówce. Razem z plastrami i wodą utlenioną.
Cóż. Nie chodziło o to, że Marysia nie wierzy w jego możliwości. Ona po prostu znała jego możliwości.
Zamocowanie tylnej ścianki rzeczywiście wyeliminowało chwiejność całej konstrukcji. A przynajmniej znacznie ją ograniczyło.
- Jak dojdą szuflady, będzie stabilna jak skała.
Ale przecież te cholerne szuflady nie będą wisiały w powietrzu.
- Trzeba było najpierw przykręcić prowadnice, a dopiero potem składać całość – stwierdził Tadeusz poniewczasie.
Wygięty jak chiński, nomen omen, paragraf, zanurzony do połowy we wnętrzu komody montował kolejne elementy. Poszło całkiem sprawnie. Zadowolony z efektów swojej pracy, siedział na podłodze, pogwizdywał wesolutko, popijał wino i składał szuflady.
- To nawet całkiem miłe zajęcie, jak już człowiek złapie rytm.
Włożył szuflady.
- Gotowe! – zawołał w stronę kuchni.
Marysia przyszła obejrzeć efekty jego sześciogodzinnej pracy. I obejrzała.
- Nic cię nie zastawia w tej komodzie Jabolku? – zapytała podejrzanie słodko.
Tadeusz, z natury mało podejrzliwy, nie zauważył pułapki.
- No faktycznie, kolor jakiś taki nijaki – strzelił. We własne kolano.
- Tak? – głos Marysi stracił jakby na słodyczy. W końcu przez kilka godzin wybierała właściwy odcień drewnopodobnej okleiny.
- Tak? – powtórzyła, choć Yabolman usłyszał już za pierwszym razem. – To weź proszę te skarpety i włóż je do górnej szuflady.
Tadeusz, który w końcu zorientował się, że coś nie gra, posłusznie wykonał polecenie. A przynajmniej chciał wykonać. Otworzył szufladę i spojrzał zaskoczony.
- Ale tu nie ma tego… No… Wlotu.
Wyciągnął całość i obrócił.
- I dna też nie ma.
Marysia, jak już wielokrotnie wspominano, miała całkiem przyzwoite poczucie humoru. Czasem może nawet odrobinę nieprzyzwoite. Ale tylko odrobinę.
- Przestań wariacie – roześmiała się. – Odwrotnie złożyłeś.
Nie dało się ukryć.
- W instrukcji musiał być jakiś błąd – myślał Yabolman rozkręcając szuflady.
Uważnie przyjrzał się rysunkom. I znaczkom.
- No jest! Tutaj! – popukał palcem w kartkę. – Jakiś idiota napisał *&^& zamiast $&^&.
***
Marysia od trzech dni, a właściwie od trzech nocy spała na dmuchanym materacu w kuchni. Tadeusz nie spał wcale. Składał łóżko. A właściwie, to łóżko samo się składało. Za każdym razem, kiedy myślał, że już skończył i siadał na nim, żeby wypróbować.
Yabolman właściwie był za ekologią. I uważał, że zwierzęta też mają swoje prawa. Szczególnie te malutkie i puchate. Ale kiedy po raz kolejny wygrzebywał się spomiędzy desek, zaczynał się zastanawiać, czy eksperymenty na zwierzętach naprawdę są takim złym pomysłem.
- Dlaczego muszę te cholerne łóżko testować na sobie – marudził.
- Wolałbyś na mnie – pytała Marysia.
Tadeusz zastanowił się przez chwilę i już, już miał odpowiedzieć, ale na szczęście ugryzł się w język. Zdumiewający, jak na niego, przejaw instynktu samozachowawczego.
- Muszę chwilę pomyśleć – stwierdził. Otworzył wino i usiadł. Na podłodze.
I zaczął myśleć. Najpierw o trzeciej płycie Ramones. Dawno jej nie słuchał i chętnie by sobie odświeżył. Potem przez chwilę wspominał Jarocin w 1987 roku. Te momenty, które pamiętał. Większość bowiem, z różnych przyczyn, zatarła się nieco w jego pamięci. Wreszcie poświęcił kilka ciepłych myśli konstruktorom mostów. Tym, którzy w chwili gdy po ich dziełach przejeżdżały pierwsze samochody, stali pod spodem. W końcu dopił wino, zmiął instrukcję, wyrzucił ją przez okno i spopielił w locie krótkim splunięciem. I wziął się poważnie do roboty.
Najpierw wyszło mu coś w rodzaju trumny. Takiej klasycznej, z wiekiem i w ogóle. Nawet śmiesznie to wyglądało, ale było cholernie wąskie. I wieko utrudniałoby towarzyszące zwykle miłosnym igraszkom rozwiązania, które bardzo lubił, a na które zwyczajnie nie byłoby miejsca. Można było co prawda wyciąć niewielki otwór na głowę, coś w rodzaju szyber-dachu, ale nie był pewien, czy Marysi spodobałoby się takie rozwiązanie.
Kolejna próba również nie wypadła zadowalająco. Piętrowe łóżko, sam nie wiedział jak to się stało, miało rację bytu. Owszem. W pokoiku nastoletnich bliźniaków. Ale nie w sypialni dwojga dorosłych ludzi przeciwnych płci, którym sypialnia owa służyła nie zawsze i nie tylko do spania.
Tadeusz nie ustawał w wysiłkach. Wyniki jego starań nazwać by można efektownymi. Niekonwencjonalnymi nawet. Abstrakcyjnymi czasami. Ale niekoniecznie zadowalającymi.
Marysia zaś czekała cierpliwie. Wreszcie, jakoś tak w piątek po południu, nie wytrzymała.
- Jeśli nie złożysz tego cholernego łóżka do wieczora, przez najbliższy miesiąc będziesz nocował w ‘Kwaśnej Dziurze’.
No to wziął i złożył. Albowiem właściwa argumentacja potrafi zdziałać cuda.
- No widzisz Jabolku, jak chcesz to potrafisz – wysapała zmęczona Beerwoman po pierwszych testach nowego łóżka. Prawdopodobnie chodziło jej o umiejętności stolarskie jej osobistego superbohatera.
- Zobaczysz, jeszcze polubisz to majsterkowanie – dodała gładząc czule rzednącego irokeza.
Wykrakała.
***
- Jest Marysiu! Jest! – wołał Tadeusz już od progu. Wymachiwał przy tym grubą szarą kopertą.
- A właściwie to są – dodał po chwili siadając przy kuchennym stole. – Nareszcie.
- Co są? – Marysia nie wiedziała o co chodzi. I strasznie ją to denerwowało.
- Szkice. Gdańskiej szafy – Tadeusz gorączkowo, acz ostrożnie, otwierał kopertę.
- Oryginalne. Siedemnastowieczne. Idę na dół. W końcu wypróbuję te nowe dłutka. Nie czekaj z obiadem – pocałował ją delikatnie w czoło.
- Z kolacją też nie czekaj – rzucił jeszcze z przedpokoju. I wyszedł. Do przerobionej na stolarnię piwnicy.
- Stworzyłam potwora – pomyślała Marysia parę godzin później zasypiając samotnie w wielkim łóżku. – Cóż, w końcu życie, kurwa, jest nowelą.
Albowiem, drogie Panie, skoro już postanowicie zmuszać swoich mężczyzn do sprzecznych z ich naturą działań, musie liczyć się z tym, że mogą im się owe działania spodobać.

BONUS
[Kilka słów tytułem wyjaśnienia. Czasami, kiedy kapela nagrywa płytę, zostaje kilka numerów, które nie bardzo pasują do całości, a które szkoda wyrzucić. Tak powstają ‘bonus tracki’. Z pisaniem jest podobnie. Przynajmniej z moim. Lęgną mi się czasem w głowie jakieś scenki, które zupełnie nie pasują do żadnego z powstających właśnie opowiadań. A nie bardzo mam pomysł jak je rozwinąć w kolejny, pełny epizod. Albo zwyczajnie mi się nie chce. I jakąś godzinę temu pojawiła się idea bonusów. Takich jak poniższy.]
Ten świat był chyba najgorszym ze wszystkich alternatywnych światów, do których przerzuciło Yabolmana to cholerne lustro. Było tu szaro i paskudnie. Ciągle mżył taki drobny, wkurzający deszczyk. Ulice były pełne śmieci. Okoliczne domy wyglądały jak ruiny. Brakowało szyb w oknach. Drzwi smętnie wisiały na pojedynczych zawiasach, albo nie było ich wcale. Odpowiednik jeziora Magistrackiego porośnięty był jakimś zielonym paskudztwem, a wypełniająca go gęsta, obrzydliwa ciecz, bulgotała dziwnie i momentami sprawiała wrażenie żywej. A do tego wszystkiego strasznie śmierdziało.
Naprawdę trudno uwierzyć, że to Mrągowo. O ile to w ogóle było jeszcze Mrągowo.
I pełno było nieboszczyków. Tylko, że żywych. Łazili po całym mieście. Większość wyglądała, jakby właśnie wylazła z grobu. Zgniłe ciuchy, twarze zdeformowane, czarnoziem w resztkach włosów. Po prostu – ohyda.
Tadeusz koczował tu już trzeci dzień. Nic nie jadł. Chociaż kilka razy sam o mało nie stał się posiłkiem. Ale to akurat drobiazg. Gorzej, ze niczego nie pił. Zapas wina, który miał w wysłużonym plecaczku, wyczerpał się już po pierwszych kilku godzinach. Sklep monopolowy niby funkcjonował. Nie ma chyba świata aż tak alternatywnego, żeby nie można w nim kupić jakiegoś alkoholu. Ale na te akurat zakupy Yabolman jakoś nie mógł się zdecydować.
- Cholera wie z czego oni tutaj pędzą te wina – myślał.
Tak na dobrą sprawę, to w swojej rzeczywistości też nie wiedział z czego. Ale tam najgorsze nawet świństwa były, jakby to powiedzieć, swojskie jakieś takie. Nie to co tutaj.
A do tego wszystkiego dochodziła jeszcze nuda. W tym pełnym żywych trupów mieście kompletnie nic się nie działo.
- I oni nazywają do życiem – mruczał pod nosem, obserwując snujące się po ulicach postacie. – To warto było się wykopywać?
Łaził więc ulicami miasta i starał nie wyróżniać się z tłumu. Po trzech dniach bez kąpieli prawie mu się to udawało. No i dla lepszego kamuflażu pokulał się trochę po przegniłej ściółce w tutejszym parku.
Łaził tak tedy, cierpiał z pragnienia tak bardzo, że prawie nie odczuwał głodu i nudził się straszliwie. I prawie przegapił ten plakat:
„Tylko dzisiaj. Jedyny koncert w mieście. ZombII. O osiemnastej w amfiteatrze. Wstęp wolny”
Była siedemnasta czterdzieści.
- To na początek już się nie załapię, ale zawsze to jakaś rozrywka – pomyślał i dziarko ruszył w stronę amfiteatru. No, na tyle dziarsko, na ile pozwalał mu kamuflaż.
Faktycznie. Trochę się spóźnił. ZombII kończyło właśnie grać swój najnowszy przebój. Stojący na środku sceny nieboszczyk z gitarą zawodził do mikrofonu:
- Każde pokolenie rozsypie się, a nasze nie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz