wtorek, 10 lipca 2012

Metatron

Baldwin z Tarentu modlił się żarliwie w pustej kaplicy.
Krzyżowcom zamkniętym w obleganej przez pogan twierdzy zaczynało brakować żywności. Pod ciosami wielkiego topora brata Anzelma padły wszystkie zwierzęta gospodarskie: świnie, krowy, kozy, cały drób. Wszystko. Nawet stary i jak się później okazało – łykowaty osiołek, który, na własną zgubę, przybłąkał się do twierdzy tuż przed zawarciem bramy. Co gorsza, jedyna w obrębie murów studnia, która do tej pory dawała krynicznie czystą i cudownie chłodną wodę zamuliła się nagle.
Sytuacja była zatem trudna, ale przecież nie beznadziejna. Jednakże, jak zwykle bywa w trudnych sytuacjach, zdania co do dalszego postępowania były podzielone. Część rycerzy uważała, że powinni walczyć do ostatka. Ale, bynajmniej, nie bronić się w skazanej i tak na zagładę twierdzy.
Optowano raczej za śmiałym wypadem poza mury, błyskawicznym przebiciem się przez pierścień oblegających i jak najszybszym dotarciu do sił głównych.
Przeciwnicy tego rozwiązania proponowali układy. Walka do ostatka, to rzecz ze wszech miar godna pochwały – mówili. Obowiązek wobec Boga przede wszystkim – dodawali. Ale czyż nie jest również naszym obowiązkiem ocalenie jak największej liczby rycerzy Chrystusa do dalszych zmagań z poganami? – pytali. I było to bardzo dobre pytanie.
Zapewne jest to nasz obowiązek – odpowiadali zwolennicy dalszej walki. Azali jednak nie jest brakiem odwagi pertraktowanie z wyznawcami fałszywego boga? I to również było dobre pytanie.
A czy położenie głów pod miecze liczniejszego i lepiej uzbrojonego przeciwnika nie świadczy o braku rozsądku? – odpowiadali pytaniem ich adwersarze. Czy kontynuowanie z góry skazanej na niepowodzenie walki nie jest aby głupotą?
Tchórze!
Głupcy!
Zdrajcy!
Napięcie rosło z godziny na godzinę. Niewiele, doprawdy niewiele brakowało, by zwaśnieni rycerze dobyli mieczy i rozwiązali trudny dylemat wyrzynając się wzajemnie. Co było oczywiście jakimś wyjściem z sytuacji. Wątpliwym jednakże było by ktokolwiek, poza może oblegającymi twierdzę muzułmanami, uznał je za zadowalające.
Noc przerwała spór. Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę z faktu, iż jest to przerwa chwilowa.
Dlatego właśnie Baldwin z Tarentu, uznawany, o dziwo – zgodnie, przez obie strony konfliktu za przywódcę, udał się krótko przed świtem do kaplicy, by prosić Stwórcę o radę. Baldwin często pytał Boga o to, co powinien uczynić. I Bóg, który najwyraźniej lubił Baldwina, zazwyczaj mu odpowiadał. Sam, lub przez któregoś z aniołów.
A on przekazywał wolę Pana swym braciom. Inni krzyżowcy nazywali go z tego powodu Głosem Boga. Baldwin zżymał się na to miano i głośno dowodził, że niczym na nie zasłużył. W skrytości ducha przyznawał jednak, że mile łechce ono jego próżność. W końcu był tylko człowiekiem, tworem niedoskonałym i omylnym. Nie zmieniał tego nawet fakt, że Bóg objawiał mu się osobiście. I osobiście wskazywał drogę dalszego postępowania.
Nie inaczej było i tym razem. Niezwykła jasność spłynęła na leżącego krzyżem na zimnej posadzce Baldwina i rozległ się głos donośny, głęboki, lecz równocześnie łagodny i pełen niewysłowionej słodyczy.
- Witaj mój synu.
- Witaj Panie – odparł Baldwin nie podnosząc głowy. Wiedział już bowiem, że jakkolwiek Bóg nie lubi przesadnej uniżoności, to nadmierna śmiałość jest mu równie niemiła.
- No, co tam słychać, drogi Baldwinie?
- Przecież wiesz Panie.
- Oczywiście, że wiem. Mógłbym po prostu powiedzieć wszystko, co mam ci do powiedzenia, ale chciałem jakoś nawiązać konwersację. Myślałem, że sprawię tym radość memu oddanemu słudze.
- Panie, już sam fakt, że raczysz odpowiadać na modlitwy Twego niegodnego wyznawcy, sprawia mi radość i zaszczyt, którego zaiste nie sposób wyrazić słowami.
- Zaiste nie sposób… No dobrze już, dobrze… Pytaj.
- Co ja mam zrobić z tym wszystkim Panie? – zawołał Baldwin. – Co począć?
- Zrobisz co zechcesz. Po to przecież obdarowałem cię wolną wolą abyś sam, w sumieniu swoim decydował co jest słuszne i co ci robić wypada.
- Tak Panie, ale przecież…
- Nie przerywaj mi Baldwinie, bo się rozgniewam. Nie przypominam sobie bym kogokolwiek, w tym również ciebie, zachęcał do wyruszenia na tę krucjatę.
Rzeczywiście. Tę decyzję Baldwin podjął samodzielnie. I nie można powiedzieć by w tej chwili był z niej przesadnie zadowolony. Zamilkł przeto zawstydzony i nieco przestraszony, i pokornie czekał na dalsze słowa Stwórcy.
- Krew Baldwinie, morze krwi przelanej. Jakże często niepotrzebnie. Jakże często niewinnej. Po co? W imię wiary? We mnie? Czy w imię zysków? Dla mamony? Przyznaj, sam obłowiłeś się nieźle na tej wyprawie. Nie zaprzeczaj, wszak obaj dobrze wiemy. Tyle krwi… Tyle krwi…
Och wiem, ja również nie jestem bez winy. Byłem niegdyś porywczy. Łatwo wpadałem w gniew. Sodoma. Gomora. Przykład, powiadają, idzie z góry.
Dlatego powiadam ci – dosyć. Wystarczy.
Przecież są jeszcze słowa. Znasz ich potęgę. Wszak od słowa wszystko się zaczęło.
Słowa, które same w sobie są puste. Nie mają znaczeń. Dopiero wy, ludzie może im znaczenia owe nadać. Pomyśl Baldwinie, jak wiele można zdziałać słowem. Siła twego miecza niczym jest wobec mocy słów.
Słowami można walczyć daleko doskonalej, niż mieczem. Idź przeto i walcz.
Bóg zamilkł. Światłość zgasła. Baldwin powoli powstał z posadzki i ruszył w stronę wyjścia. A uszach wciąż brzmiał mu głos Stwórcy:
- Krew… morze krwi… w imię wiary… Sodoma… Gomora… słowa są puste… siła twego miecza… idź i walcz…
Wyszedł z kaplicy prosto w promienie wschodzącego właśnie słońca. Odetchnął głęboko rześkim jeszcze powietrzem. Zebrani na dziedzińcu krzyżowcy patrzyli na niego wyczekująco.
I Baldwin z Tarentu, zwany Głosem Boga, powiedział:
- Bracia, Pan nasz objawił mi swą wolę. Dość już czczej gadaniny. Niech przemówią miecze! Naprzód!
Ruszyli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz