poniedziałek, 9 lipca 2012

Najgorszy bard w mieście

Leluja było miastem. Prawda, że niezbyt wielkim. Prawda, że nieco może zapyziałym. Ale jednak miastem.
Miało mury miejskie i aż dwie miejskie bramy. Południową i Tę Od Borów Tamcholskich. Miało również strażnika. Jednego, przy bramie Południowej. Ta Od Borów Tamcholskich była tak zardzewiała, że nie dawała się otworzyć. Nie było więc sensu jej strzec.
Miało Rynek i stojący przy nim ratusz, w którym rezydował Burmistrz i Rada Miejska, złożona z żony Burmistrza.
Miało budynek sądu i więzienie, z bogato wyposażoną izbą tortur. Brakowało jedynie sędziego i kata. Co w sumie nie stanowiło specjalnego problemu, gdyż i tak wszelkie spory natury prawnej, od stuleci, rozwiązywano za pomocą spontanicznych i barwnych (głównie czerwienią) samosądów.
Miało doskonale prosperującą faktorię handlową i “Gospodę”, nie mającą sobie równych w całym kraju. Co nie zawsze i nie przez wszystkich odczytywane było jako komplement.
Miało kuźnię, od świtu do zmierzchu tętniącą życiem.
Miało łaźnię, która życiem tętniła od zmierzchu do świtania i której pracownice, zwane eufemistycznie “łaziebnymi”, oferowały klientom szeroki wachlarz usług, znacznie wykraczający poza zwyczajowe mycie pleców. Oferowały także równie szeroki wachlarz, bardzo czasami egzotycznych, chorób wenerycznych. Co z kolei dostarczało zajęcia miejscowemu medykowi.
Miasto posiadało bowiem własnego medyka. Oraz balwierza, rymarza, snycerza i wielu innych zacnych rzemieślników, zrzeszonych w ogólnokrajowych cechach. A nawet czarownicę, która co prawda do żadnego cechu nie należała, ale potrafiła rzucać pierwszorzędne uroki.
Tak, tak, można tu było znaleźć wszystko, co niezbędne jest miastu do prawidłowego funkcjonowania. No, powiedzmy po prostu - do funkcjonowania.
Ale przede wszystkim Leluja miało swoją Historię.
Zawinięta pieczołowicie w miękko wyprawione skóry cielęce, spoczywała w specjalnym kufrze, w domu Burmistrza. Wyciągana przy okazji szczególnie uroczystych świąt (takich jak na przykład rocznica założenia miasta) i odczytywana głośno na rynku, stanowiła chlubę mieszkańców Leluja. I chociaż wszyscy znali ją na pamięć, mogli godzinami słuchać o krwawej Wojnie Magów, czy najeździe okrutnej Dzikiej Hordy. Były to opowieści mroczne i przejmujące grozą. I, przyznać trzeba, nieco podkoloryzowane.
Prawdziwa Wojna Magów wybuchła gdy Czarny Alvin oskarżył Mrocznego Alfreda o kradzież wyjątkowo skomplikowanego zaklęcia. Trwała prawie siedem minut i zakończyła się podbitym okiem (Alvin) i krwawieniem z nosa (Alfred) oraz głęboką, wzajemną niechęcią obu przeciwników. Jeśli zaś chodzi o najazd Dzikiej Hordy, to podobno wcale nie była taka dzika, jak mówiono. Do samego końca, mając już stryczek na szyi, zapewniała, że nie miała wcale złych zamiarów, że po prostu zboczyła ze szlaku i chciała jedynie zapytać o drogę. Któż jednak słuchałby wyjaśnień odzianej w skóry i uzbrojonej po zęby Amazonki? Horda zadyndała na rynku, ku przestrodze innym potencjalnym najeźdźcom.
Cóż, lelujscy kronikarze poważnie traktowali hasło: “To my, dzisiaj, tworzymy historię”. Tworzyli więc historię jak chcieli i kiedy chcieli. Co, od pewnego czasu, i tak nie miało większego znaczenia.
Coraz więcej rzeczy traciło na znaczeniu, w mieście bowiem pojawił się Jeremiasz.
***
“już cie nie kocham Konradzie”
krzykła “zbyt wiele nas dzieli”
odeszła, on został w nieładzie
i w zmiętej miłościo pościeli
***
Kurdesz nie był właściwie złym człowiekiem. Owszem, bywało czasami, że mijał się z prawdą. Jednakże tylko wtedy, gdy coś mówił. Nie przywiązywał również szczególnej wagi do świętego prawa własności. Chyba, że była to jego własność. Zdarzało mu się kopać leżących. Zwłaszcza, gdy byli już nieprzytomni i nic nie wskazywało na to, że szybko się podniosą. Ale kiedy miał kopać, skoro bogowie obdarzyli go wzrostem siedzącego psa i muskulaturą chorego na suchoty wróbla? W bogów zresztą, na dobrą sprawę, też nie wierzył. Tylko nie wypowiadał się głośno na ich temat. Ot tak, na wszelki wypadek. No i oszukiwał przy grze w kości. Niewiele mu to pomagało, zwykle i tak przegrywał, no ale jednak.
Tym niemniej, jak już wspomniałem, nie był złym człowiekiem. Nigdy, na przykład, nie miał ochoty nikogo zabić. Dopóki nie usłyszał Jeremiasza.
***
i zerkła na niego ckliwie,
i serce jej jak nie puknie,
a on całuje jom chciwie
i wpycha rence pod suknie
***
Hufnal Barbarzyńca był... no co tu dużo gadać, był barbarzyńcą z dalekiej północy. Przebywając od czternastu lat w Mieście nabrał co prawda nieco ogłady, ale natury nie da się oszukać. Co z tego, że zaczął nosić sandały i przepaskę biodrową? Co z tego, że nie zabijał każdego napotkanego mężczyzny, nie podpalał każdego mijanego domu i nie gwałcił każdej kobiety w zasięgu, że tak powiem, ręki? Co z tego, że nocami, w zaciszu swojej komnaty, przy słabym świetle migoczącej świecy, z wypiekami na twarzy, czytywał wzruszające powieści Stallowej Danielli? Dalej mówił ze śmiesznym akcentem, pluł na podłogę “Gospody”, żarł jak prosię i pił olbrzymie ilości podłego piwa. Naprawdę olbrzymie, nawet przy założeniu, że połowę rozlewał. Fakt, wielu miejscowych, urodzonych i wychowanych w mieście zachowywało się podobnie. Z tym, że oni robili to w sposób cywilizowany. A Hufnal dzikusem się urodził i dzikusem pozostał. Nawet on sam czuł, że barbarzyńskie instynkty drzemiące gdzieś na dnie jego duszy, w każdej chwili mogą się obudzić. Szczególnie, gdy słuchał Jeremiasza.
***
“powiedz czy kochasz mię miła?”
pyta, a na to ta szmata:
“szczała miłości chibiła,
dziś kocham twojego brata”
***
Kochaś lubił mawiać o sobie, że bogowie stworzyli go do miłości. To samo mówiły wszystkie okoliczne, mało ortodoksyjne, mężatki. No, prawie wszystkie, bo żona kowala, w trakcie wykonywania jednej z wymyślonych przez Kochasia miłosnych akrobacji, zwichnęła szczękę i mówić w ogóle nie mogła. Co zresztą nie przeszkadzało ani jej, ani Kochasiowi. Ani nawet kowalowi, który święcie wierzył, że żona spadła ze schodów, a który po całym dniu spędzonym w kuźni cenił sobie spokój i przede wszystkim ciszę domowego ogniska.
Kochaś wszystko co robił, robił z miłości i dla miłości. Bo te parę dukatów, które inkasował od każdej z zadowolonych kobiet, to przecież w dzisiejszych czasach żadne pieniądze. Ostatnio jednak, coraz częściej zdarzało się, że Kochasiowi... Że Kochaś nie stawał na wysokości zadania. Nie pomagały żadne wschodnie techniki, żadne (najczęściej również wschodnie) afrodyzjaki. Na próżno rozczarowane kobiety szeptały do uszu kochanka miłosne zaklęcia. Na próżno potrząsały mieszkami. Pełnymi monet. Kochaś pozostawał nieczuły zarówno na słowa, jak i na brzęk złota. Bowiem w jego uszach wciąż brzmiały dźwięki pieśni Jeremiasza.
***
“muszem ci wyznać ma córko”
rzekła łzy lejąc goronce
i gapiąc się na podwórko
“Hipolit nie jest twym ojcem”
***
Marcjanna była twardą kobietą. Oczywiście, twardość ta nie dotyczyła anatomii Marcjanny. Jako “łaziebna” posiadała wszelkie, właściwe swej profesji, miękkości. We właściwych miejscach i w doskonałych proporcjach. Za to charakter... Nic nie było w stanie go złamać. Żadne przeciwności losu nie były potrafiły zetrzeć uśmiechu ze ślicznej twarzyczki Marcysi. Nawet powszechna, chociaż w przypadku niektórych mężczyzn niezupełnie szczera, pogarda, którą okazywano w mieście pracownicom łaźni.
Harowała w pocie czoła i odkładała wszystkie zarobione pieniądze. Wiedziała, że za dwa, najwyżej trzy lata, będzie mogła  przestać zajmować się cudzymi interesami i otworzy własny. Wymarzony, upragniony sklepik z egzotycznymi pachnidłami. Nie, nie w Leluja. W samej stolicy. Ta świadomość sprawiała, że Marcjanna była zawsze w doskonałym humorze. Zawsze rozgadana i roześmiana. Nikt nigdy nie widział jej płaczącej. Dopóki nie usłyszała po raz pierwszy pieśni Jeremiasza.
***
“znowu płaczesz? dlaczego?
powiedz co ci tak ciąży”
“nie kocham już Damazego,
a znowu jestem z nim w ciąży”
***
Barnaba był świetnym oberżystą. Niektórzy, patrząc na szyld jego “Gospody” zarzucali mu brak fantazji. Ale kiedy później porównywali zawartość swoich misek ze starannie wypisanym na ścianie jadłospisem, zmieniali zdanie. Fantazja Barnaby nie miała granic! Bo tylko człowiek o nieograniczonej wyobraźni mógł nazwać brunatną breję o konsystencji i smaku kleju – “Niebiańską Cielęcą Ambrozją”, a podłego, kwaśnego sikacza – “Przednim Tokajem”. Co dziwne, dewiza Barnaby, że ludzie zjedzą i wypiją każde świństwo, jeśli tylko ładnie się nazywa, sprawdzała się w stu procentach. Każdego dnia, tuż po zmierzchu, główna izba “Gospody” zapełniała się ludźmi. Żuli z trudem “Delikatną Drobiową Niespodziankę Ze Śliwką”, krzywiąc się niemiłosiernie popijali “Złocistą Małmazję Z Dalekiego Wschodu” i wszyscy, bez wyjątku wpatrywali się w maleńką scenę, na której zatrudniony przez Barbabę Jeremiasz stroił swój instrument. Wszyscy bowiem czekali na dalszy ciąg pieśni.
***
on był raczej słabeusz,
ona – dziewucha jak rzepa,
czemuż, bogowie, ach czemuż,
szczała miłości jest ślepa.
***
Później mówiono, że człowiek ten nadszedł od północy od bramy Tej Od Borów Tamcholskich. Było to praktycznie niemożliwe, ale ludzie uwielbiają opowiadać niestworzone historie. Tak naprawdę nikt nie widział, kiedy Jeremiasz pojawił się w mieście. Zauważono go dopiero wtedy, gdy po raz pierwszy zagrał w “Gospodzie” Barnaby.
To był pamiętny wieczór. Już tydzień wcześniej na drzwiach “Gospody” pojawił się, wykonany przez samego Barnabę, afisz informujący o występie “najlepszego barda naszych czasów”. Oraz o dwudziestoprocentowej zniżce na wszystkie trunki. Pragnienie przywiodło do “Gospody” wielu gości. Rzecz dyskusyjna, czy bardziej pragnęli muzyki, czy tanich napitków. Ważne, że przyszli. A później wracali każdego wieczora. I żaden z nich nie potrafił powiedzieć dlaczego.
Już pierwsze dźwięki pieśni Jeremiasza wywarły na widzach piorunujące wrażenie. Wpadły w uszy i zmieniły mózgi w pomarańczowy kisiel (nie wiem dlaczego pomarańczowy). Wzrok słuchaczy zmętniał, a twarze zastygły w grymasie bezgranicznego zdumienia. Tylko szczęki poruszały się rytmicznie, przeżuwając podsuwane wciąż przez Barnabę świństwa. Dziwny ten amok trwał prawie godzinę. Przerwał go sam Jeremiasz, mocniejszym od pozostałych akordem i słowami: “o tem co było dali, dowiecie siem państwo jutro, o ty samy porze”. Kolejny wieczór był podobny. Po nim następny. I jeszcze jeden. I tak to trwało od prawie roku. Aż do kwietniowej Nocy Upiorów.
***
aż spadła głowa lelenia,
gdy trzasły drzwi ode dworu
“dość już mam chędożenia,
pójdem se do klasztoru”
***
Noc Upiorów była tradycyjnym lelujskim świętem zmarłych. Nie oznacza to bynajmniej, że mieszkańcy miasta w jakiś szczególny sposób czcili pamięć swoich nieżyjących krewnych i znajomych. To właśnie owi nieżyjący krewni i znajomi świętowali tej nocy. Każdy z nich, jeśli tylko uznał, że ma coś do załatwienia w świecie żywych, mógł wstać z grobu i zakrzątnąć się wokół swoich spraw. Przyznać trzeba, że niewielu korzystało z tej okazji. Śmierć rozleniwia. Jeśli już komuś chciało się ruszać dostojne zwłoki, to przeważnie chodziło o jakieś drobiazgi, w stylu wyjątkowo szpetnego pomnika, czy nie najlepiej dobranego epitafium.
Tego jednak roku, pierwszego roku pobytu Jeremiasza w mieście, na lelujskim cmentarzu rojno było i gwarno. Nie wiadomo dlaczego większość bardów ten właśnie cmentarz wybrała sobie na miejsce pochowku. Spoczywali tutaj i Jędrzej Wajdelota, i Krzysztof Zza Nusji. Przybyły z północy skald Olaf, którego z racji niewybrednego humoru jego sag zwano powszechnie Rubaszenką. Tomasz z Bagien, którego pieśni inni bardowie uważali za cokolwiek dziecinne i Stanisław “I Owym”, który swój przydomek zawdzięczał faktowi, iż każdy występ rozpoczynał słowami: “Zaśpiewam wam dziś i o tym, i owym”. Oraz wielu, wielu innych. I wszyscy oni, bez wyjątku, opuścili swoje mogiły i dyskutowali zawzięcie.
Prym wiódł, podobnie z resztą jak za życia, Jędrzej Wajdelota.
- Nie może to być – mówił. – Nie może to być, by takie beztalencie, przez pomyłkę jeno bardem zwane, bezcześciło pamięć swych wielkich poprzedników. Pamięć prawdziwych artystów. Naszą pamięć.
- Słusznie – wtrącił Krzysztof Zza Nusji. – Dochodzi do tego, że ludzie nie chcą już słuchać pieśni przez nas stworzonych. Nie w głowach im nasze dzieła, jeno cały ten, jak mu tam, Jeremiasz.
- Wy, Krzysztofie, mieliście czas do tego przywyknąć – zakpił Olaf. – I tak przecież grywaliście przeważnie dla pustej sali. Gorzej, że i moje sagi, tak ongiś popularne, powoli odchodzą w zapomnienie.
- Popularne?! – urażony Krzysztof próbował się odgryźć. – Może i były popularne, skoroś zawsze tak schlebiał gustom gawiedzi. Te twoje opowieści “z pazurem”. Co to niby wskazywać miał, obnażać i wyszydzać, a któren okazał się jeno wyszczerbionym paznokciem...
- Ale tłoczyli się ludziska, żeby tego posłuchać.
- Szkoda tylko, że tym tłoku miejsca dla prawdziwej sztuki nie zostało. Gdzie się podziewała muza poezji, gdyś te swoje sagi bazgrolił?
- Jęczała  cichutko w samotności, przez was gdzieś po kątach chędożona...
- Pax, mości panowie, pax między artysty – Jędrzej Wajdelota postanowił przerwać nabierającą tempa kłótnię. – Nie miejsce na podobne dysputy. A i czasu za wiele nie ma. Chociaż, po prawdzie, z nas wszystkich, ja najwięcej o prawdziwej sztuce powiedzieć mogę. Wszak moim pieśniom ani na artyzmie, ani na popularności nie zbywało...
- Boś, sobie jeno znanym sposobem, wszystkich w kraju bakałarzy nakłonił, aby dziatkom niewinnym, pacholętom biednym, słuchać twych pieśni nakazywali – wyrzucił z siebie rozżalony Krzysztof, który zawsze zazdrościł Wajdelocie, a któremu rzeczywiście nie zdarzyło się nigdy grać dla więcej niż pięciu osób równocześnie.
- Słuchała ich nie tylko dziatwa szkolna – rzekł Jędrzej pęczniejąc z dumy. – Nawet hen, za oceanem...
- Gdzie nikt nie zna naszego języka... – dorzucił Olaf.
- Tak, gdzie nikt... – przytaknął odruchowo Wajdelota. Po czym zamilkł jak niepyszny.
Milczący dotąd Jerzy, który wiecznie przez pozostałych posturhiwany, rzadko zabierał głos, tupnął nogą.
- Dość tego! – wrzasnął. – Dość tych głupich waśni. Czyście zapomnieli, że bard żyje tak długo, jak długo w pamięci ludzkiej żyją jego utwory? Nieważne, udane czy nie. Co stanie się z nami, gdy ludzie, słuchający Jeremiasza, zupełnie zapomną nasze pieśni?
Zapadła cisza. Nomen omen – grobowa.
- Ktoś w ogóle wie jak się nazywa to, pożalcie się bogowie, “dzieło”.
- “Szczały boga miłości trafiajo dzie chco” – wyrwało się Tomaszowi z Bagien.
Pozostali popatrzyli na niego podejrzliwie. Gdyby nie był trupio blady, pewnie zaczerwieniłby się z zakłopotania.
- No co? Leżę tu najkrócej. Pół roku zaledwie. Słyszało się to i owo przed śmiercią.
- Tak... – Andrzej Wajdelota ponownie przejął inicjatywę. – Jerzy ma rację, trzeba coś zrobić.
Zastanawiał się przez chwilę, po czym podjął, ściszając głos:
- Myślę, że uczynimy tak...
Pozostali pochyli się ku niemu, słuchając uważnie i potakując od czasu do czasu głowami. Po kwadransie, jęcząc i zawodząc upiornie, ruszyli w kierunku “Gospody”. I tylko wlokący się na końcu Tomasz mruczał pod nosem:
- Szkoda, cholera, szkoda. Zawsze byłem ciekaw, czy Mateusz dowie się, że January nie jest jego prawdziwym synem. I czy Klarysa odnajdzie zaginioną siostrę – bliźniaczkę.
***
Nikt nie wie, co wydarzyło się w komnacie Jeremiasza, na poddaszu “Gospody”. Wiadomo jedynie, że służący Barnaby przez wiele godzin zeskrobywał kawałki “najlepszego barda naszych czasów” ze ścian, podłogi i sufitu. Sam Barnaba nie brał w tym udziału. Po pierwsze, uważał wszelkie prace porządkowe za niegodne gospodarza. Po drugie, był zajęty. Siedział przy wielkim stole w głównej izbie i przygryzając język, starannie kaligrafował nowy afisz:
“DZIŚ WIECZOREM
GERWAZY – NAJLEPSZY UCZEŃ JEREMIASZA
PRZEDSTAWI PAŃSTWU
DALSZE DZIEJE BOHATERÓW
JEGO PIEŚNI.
Każde trzecie piwo za pół ceny. Orzeszki darmo.”
Bowiem “szczały boga miłości trafiajo dzie chco”. I będą trafiały. Bez końca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz