Leluja było miastem.
Prawda, że niezbyt wielkim. Prawda, że nieco może zapyziałym. Ale jednak
miastem.
Miało mury miejskie i
aż dwie miejskie bramy. Południową i Tę Od Borów Tamcholskich. Miało również
strażnika. Jednego, przy bramie Południowej. Ta Od Borów Tamcholskich była tak
zardzewiała, że nie dawała się otworzyć. Nie było więc sensu jej strzec.
Miało Rynek i stojący
przy nim ratusz, w którym rezydował Burmistrz i Rada Miejska, złożona z żony
Burmistrza.
Miało budynek sądu i
więzienie, z bogato wyposażoną izbą tortur. Brakowało jedynie sędziego i kata.
Co w sumie nie stanowiło specjalnego problemu, gdyż i tak wszelkie spory natury
prawnej, od stuleci, rozwiązywano za pomocą spontanicznych i barwnych (głównie
czerwienią) samosądów.
Miało doskonale prosperującą
faktorię handlową i “Gospodę”, nie mającą sobie równych w całym kraju. Co nie
zawsze i nie przez wszystkich odczytywane było jako komplement.
Miało kuźnię, od świtu
do zmierzchu tętniącą życiem.
Miało łaźnię, która
życiem tętniła od zmierzchu do świtania i której pracownice, zwane
eufemistycznie “łaziebnymi”, oferowały klientom szeroki wachlarz usług,
znacznie wykraczający poza zwyczajowe mycie pleców. Oferowały także równie
szeroki wachlarz, bardzo czasami egzotycznych, chorób wenerycznych. Co z kolei
dostarczało zajęcia miejscowemu medykowi.
Miasto posiadało bowiem
własnego medyka. Oraz balwierza, rymarza, snycerza i wielu innych zacnych
rzemieślników, zrzeszonych w ogólnokrajowych cechach. A nawet czarownicę, która
co prawda do żadnego cechu nie należała, ale potrafiła rzucać pierwszorzędne
uroki.
Tak, tak, można tu było
znaleźć wszystko, co niezbędne jest miastu do prawidłowego funkcjonowania. No,
powiedzmy po prostu - do funkcjonowania.
Ale przede wszystkim
Leluja miało swoją Historię.
Zawinięta pieczołowicie
w miękko wyprawione skóry cielęce, spoczywała w specjalnym kufrze, w domu
Burmistrza. Wyciągana przy okazji szczególnie uroczystych świąt (takich jak na
przykład rocznica założenia miasta) i odczytywana głośno na rynku, stanowiła
chlubę mieszkańców Leluja. I chociaż wszyscy znali ją na pamięć, mogli
godzinami słuchać o krwawej Wojnie Magów, czy najeździe okrutnej Dzikiej Hordy.
Były to opowieści mroczne i przejmujące grozą. I, przyznać trzeba, nieco
podkoloryzowane.
Prawdziwa Wojna Magów
wybuchła gdy Czarny Alvin oskarżył Mrocznego Alfreda o kradzież wyjątkowo
skomplikowanego zaklęcia. Trwała prawie siedem minut i zakończyła się podbitym
okiem (Alvin) i krwawieniem z nosa (Alfred) oraz głęboką, wzajemną niechęcią
obu przeciwników. Jeśli zaś chodzi o najazd Dzikiej Hordy, to podobno wcale nie
była taka dzika, jak mówiono. Do samego końca, mając już stryczek na szyi,
zapewniała, że nie miała wcale złych zamiarów, że po prostu zboczyła ze szlaku
i chciała jedynie zapytać o drogę. Któż jednak słuchałby wyjaśnień odzianej w
skóry i uzbrojonej po zęby Amazonki? Horda zadyndała na rynku, ku przestrodze
innym potencjalnym najeźdźcom.
Cóż, lelujscy
kronikarze poważnie traktowali hasło: “To my, dzisiaj, tworzymy historię”.
Tworzyli więc historię jak chcieli i kiedy chcieli. Co, od pewnego czasu, i tak
nie miało większego znaczenia.
Coraz więcej rzeczy
traciło na znaczeniu, w mieście bowiem pojawił się Jeremiasz.
***
“już cie nie kocham
Konradzie”
krzykła “zbyt wiele
nas dzieli”
odeszła, on został w
nieładzie
i w zmiętej miłościo
pościeli
***
Kurdesz nie był
właściwie złym człowiekiem. Owszem, bywało czasami, że mijał się z prawdą.
Jednakże tylko wtedy, gdy coś mówił. Nie przywiązywał również szczególnej wagi
do świętego prawa własności. Chyba, że była to jego własność. Zdarzało mu się
kopać leżących. Zwłaszcza, gdy byli już nieprzytomni i nic nie wskazywało na
to, że szybko się podniosą. Ale kiedy miał kopać, skoro bogowie obdarzyli go
wzrostem siedzącego psa i muskulaturą chorego na suchoty wróbla? W bogów zresztą,
na dobrą sprawę, też nie wierzył. Tylko nie wypowiadał się głośno na ich temat.
Ot tak, na wszelki wypadek. No i oszukiwał przy grze w kości. Niewiele mu to
pomagało, zwykle i tak przegrywał, no ale jednak.
Tym niemniej, jak już
wspomniałem, nie był złym człowiekiem. Nigdy, na przykład, nie miał ochoty
nikogo zabić. Dopóki nie usłyszał Jeremiasza.
***
i zerkła na niego
ckliwie,
i serce jej jak nie
puknie,
a on całuje jom
chciwie
i wpycha rence pod
suknie
***
Hufnal Barbarzyńca
był... no co tu dużo gadać, był barbarzyńcą z dalekiej północy. Przebywając od
czternastu lat w Mieście nabrał co prawda nieco ogłady, ale natury nie da się
oszukać. Co z tego, że zaczął nosić sandały i przepaskę biodrową? Co z tego, że
nie zabijał każdego napotkanego mężczyzny, nie podpalał każdego mijanego domu i
nie gwałcił każdej kobiety w zasięgu, że tak powiem, ręki? Co z tego, że
nocami, w zaciszu swojej komnaty, przy słabym świetle migoczącej świecy, z
wypiekami na twarzy, czytywał wzruszające powieści Stallowej Danielli? Dalej
mówił ze śmiesznym akcentem, pluł na podłogę “Gospody”, żarł jak prosię i pił
olbrzymie ilości podłego piwa. Naprawdę olbrzymie, nawet przy założeniu, że
połowę rozlewał. Fakt, wielu miejscowych, urodzonych i wychowanych w mieście
zachowywało się podobnie. Z tym, że oni robili to w sposób cywilizowany. A
Hufnal dzikusem się urodził i dzikusem pozostał. Nawet on sam czuł, że
barbarzyńskie instynkty drzemiące gdzieś na dnie jego duszy, w każdej chwili
mogą się obudzić. Szczególnie, gdy słuchał Jeremiasza.
***
“powiedz czy kochasz
mię miła?”
pyta, a na to ta
szmata:
“szczała miłości
chibiła,
dziś kocham twojego
brata”
***
Kochaś lubił mawiać o
sobie, że bogowie stworzyli go do miłości. To samo mówiły wszystkie okoliczne,
mało ortodoksyjne, mężatki. No, prawie wszystkie, bo żona kowala, w trakcie
wykonywania jednej z wymyślonych przez Kochasia miłosnych akrobacji, zwichnęła
szczękę i mówić w ogóle nie mogła. Co zresztą nie przeszkadzało ani jej, ani
Kochasiowi. Ani nawet kowalowi, który święcie wierzył, że żona spadła ze
schodów, a który po całym dniu spędzonym w kuźni cenił sobie spokój i przede
wszystkim ciszę domowego ogniska.
Kochaś wszystko co
robił, robił z miłości i dla miłości. Bo te parę dukatów, które inkasował od
każdej z zadowolonych kobiet, to przecież w dzisiejszych czasach żadne
pieniądze. Ostatnio jednak, coraz częściej zdarzało się, że Kochasiowi... Że
Kochaś nie stawał na wysokości zadania. Nie pomagały żadne wschodnie techniki,
żadne (najczęściej również wschodnie) afrodyzjaki. Na próżno rozczarowane
kobiety szeptały do uszu kochanka miłosne zaklęcia. Na próżno potrząsały
mieszkami. Pełnymi monet. Kochaś pozostawał nieczuły zarówno na słowa, jak i na
brzęk złota. Bowiem w jego uszach wciąż brzmiały dźwięki pieśni Jeremiasza.
***
“muszem ci wyznać ma
córko”
rzekła łzy lejąc
goronce
i gapiąc się na
podwórko
“Hipolit nie jest
twym ojcem”
***
Marcjanna była twardą
kobietą. Oczywiście, twardość ta nie dotyczyła anatomii Marcjanny. Jako
“łaziebna” posiadała wszelkie, właściwe swej profesji, miękkości. We właściwych
miejscach i w doskonałych proporcjach. Za to charakter... Nic nie było w stanie
go złamać. Żadne przeciwności losu nie były potrafiły zetrzeć uśmiechu ze
ślicznej twarzyczki Marcysi. Nawet powszechna, chociaż w przypadku niektórych
mężczyzn niezupełnie szczera, pogarda, którą okazywano w mieście pracownicom
łaźni.
Harowała w pocie czoła
i odkładała wszystkie zarobione pieniądze. Wiedziała, że za dwa, najwyżej trzy
lata, będzie mogła przestać zajmować się cudzymi interesami i otworzy własny.
Wymarzony, upragniony sklepik z egzotycznymi pachnidłami. Nie, nie w Leluja. W
samej stolicy. Ta świadomość sprawiała, że Marcjanna była zawsze w doskonałym
humorze. Zawsze rozgadana i roześmiana. Nikt nigdy nie widział jej płaczącej.
Dopóki nie usłyszała po raz pierwszy pieśni Jeremiasza.
***
“znowu płaczesz?
dlaczego?
powiedz co ci tak
ciąży”
“nie kocham już
Damazego,
a znowu jestem z nim
w ciąży”
***
Barnaba był świetnym
oberżystą. Niektórzy, patrząc na szyld jego “Gospody” zarzucali mu brak
fantazji. Ale kiedy później porównywali zawartość swoich misek ze starannie
wypisanym na ścianie jadłospisem, zmieniali zdanie. Fantazja Barnaby nie miała
granic! Bo tylko człowiek o nieograniczonej wyobraźni mógł nazwać brunatną
breję o konsystencji i smaku kleju – “Niebiańską Cielęcą Ambrozją”, a podłego,
kwaśnego sikacza – “Przednim Tokajem”. Co dziwne, dewiza Barnaby, że ludzie
zjedzą i wypiją każde świństwo, jeśli tylko ładnie się nazywa, sprawdzała się w
stu procentach. Każdego dnia, tuż po zmierzchu, główna izba “Gospody”
zapełniała się ludźmi. Żuli z trudem “Delikatną Drobiową Niespodziankę Ze
Śliwką”, krzywiąc się niemiłosiernie popijali “Złocistą Małmazję Z Dalekiego
Wschodu” i wszyscy, bez wyjątku wpatrywali się w maleńką scenę, na której
zatrudniony przez Barbabę Jeremiasz stroił swój instrument. Wszyscy bowiem
czekali na dalszy ciąg pieśni.
***
on był raczej
słabeusz,
ona – dziewucha jak
rzepa,
czemuż, bogowie, ach
czemuż,
szczała miłości jest
ślepa.
***
Później mówiono, że
człowiek ten nadszedł od północy od bramy Tej Od Borów Tamcholskich. Było to
praktycznie niemożliwe, ale ludzie uwielbiają opowiadać niestworzone historie.
Tak naprawdę nikt nie widział, kiedy Jeremiasz pojawił się w mieście. Zauważono
go dopiero wtedy, gdy po raz pierwszy zagrał w “Gospodzie” Barnaby.
To był pamiętny
wieczór. Już tydzień wcześniej na drzwiach “Gospody” pojawił się, wykonany
przez samego Barnabę, afisz informujący o występie “najlepszego barda naszych
czasów”. Oraz o dwudziestoprocentowej zniżce na wszystkie trunki. Pragnienie
przywiodło do “Gospody” wielu gości. Rzecz dyskusyjna, czy bardziej pragnęli
muzyki, czy tanich napitków. Ważne, że przyszli. A później wracali każdego
wieczora. I żaden z nich nie potrafił powiedzieć dlaczego.
Już pierwsze dźwięki
pieśni Jeremiasza wywarły na widzach piorunujące wrażenie. Wpadły w uszy i
zmieniły mózgi w pomarańczowy kisiel (nie wiem dlaczego pomarańczowy). Wzrok
słuchaczy zmętniał, a twarze zastygły w grymasie bezgranicznego zdumienia.
Tylko szczęki poruszały się rytmicznie, przeżuwając podsuwane wciąż przez
Barnabę świństwa. Dziwny ten amok trwał prawie godzinę. Przerwał go sam
Jeremiasz, mocniejszym od pozostałych akordem i słowami: “o tem co było dali,
dowiecie siem państwo jutro, o ty samy porze”. Kolejny wieczór był podobny. Po
nim następny. I jeszcze jeden. I tak to trwało od prawie roku. Aż do
kwietniowej Nocy Upiorów.
***
aż spadła głowa
lelenia,
gdy trzasły drzwi
ode dworu
“dość już mam
chędożenia,
pójdem se do
klasztoru”
***
Noc Upiorów była
tradycyjnym lelujskim świętem zmarłych. Nie oznacza to bynajmniej, że
mieszkańcy miasta w jakiś szczególny sposób czcili pamięć swoich nieżyjących
krewnych i znajomych. To właśnie owi nieżyjący krewni i znajomi świętowali tej
nocy. Każdy z nich, jeśli tylko uznał, że ma coś do załatwienia w świecie
żywych, mógł wstać z grobu i zakrzątnąć się wokół swoich spraw. Przyznać
trzeba, że niewielu korzystało z tej okazji. Śmierć rozleniwia. Jeśli już komuś
chciało się ruszać dostojne zwłoki, to przeważnie chodziło o jakieś drobiazgi,
w stylu wyjątkowo szpetnego pomnika, czy nie najlepiej dobranego epitafium.
Tego jednak roku,
pierwszego roku pobytu Jeremiasza w mieście, na lelujskim cmentarzu rojno było
i gwarno. Nie wiadomo dlaczego większość bardów ten właśnie cmentarz wybrała
sobie na miejsce pochowku. Spoczywali tutaj i Jędrzej Wajdelota, i Krzysztof
Zza Nusji. Przybyły z północy skald Olaf, którego z racji niewybrednego humoru
jego sag zwano powszechnie Rubaszenką. Tomasz z Bagien, którego pieśni inni
bardowie uważali za cokolwiek dziecinne i Stanisław “I Owym”, który swój
przydomek zawdzięczał faktowi, iż każdy występ rozpoczynał słowami: “Zaśpiewam
wam dziś i o tym, i owym”. Oraz wielu, wielu innych. I wszyscy oni, bez
wyjątku, opuścili swoje mogiły i dyskutowali zawzięcie.
Prym wiódł, podobnie z
resztą jak za życia, Jędrzej Wajdelota.
- Nie może to być –
mówił. – Nie może to być, by takie beztalencie, przez pomyłkę jeno bardem
zwane, bezcześciło pamięć swych wielkich poprzedników. Pamięć prawdziwych
artystów. Naszą pamięć.
- Słusznie – wtrącił
Krzysztof Zza Nusji. – Dochodzi do tego, że ludzie nie chcą już słuchać pieśni
przez nas stworzonych. Nie w głowach im nasze dzieła, jeno cały ten, jak mu
tam, Jeremiasz.
- Wy, Krzysztofie,
mieliście czas do tego przywyknąć – zakpił Olaf. – I tak przecież grywaliście
przeważnie dla pustej sali. Gorzej, że i moje sagi, tak ongiś popularne, powoli
odchodzą w zapomnienie.
- Popularne?! – urażony
Krzysztof próbował się odgryźć. – Może i były popularne, skoroś zawsze tak
schlebiał gustom gawiedzi. Te twoje opowieści “z pazurem”. Co to niby wskazywać
miał, obnażać i wyszydzać, a któren okazał się jeno wyszczerbionym
paznokciem...
- Ale tłoczyli się
ludziska, żeby tego posłuchać.
- Szkoda tylko, że tym
tłoku miejsca dla prawdziwej sztuki nie zostało. Gdzie się podziewała muza
poezji, gdyś te swoje sagi bazgrolił?
- Jęczała
cichutko w samotności, przez was gdzieś po kątach chędożona...
- Pax, mości
panowie, pax między artysty – Jędrzej Wajdelota postanowił przerwać
nabierającą tempa kłótnię. – Nie miejsce na podobne dysputy. A i czasu za wiele
nie ma. Chociaż, po prawdzie, z nas wszystkich, ja najwięcej o prawdziwej
sztuce powiedzieć mogę. Wszak moim pieśniom ani na artyzmie, ani na
popularności nie zbywało...
- Boś, sobie jeno
znanym sposobem, wszystkich w kraju bakałarzy nakłonił, aby dziatkom niewinnym,
pacholętom biednym, słuchać twych pieśni nakazywali – wyrzucił z siebie
rozżalony Krzysztof, który zawsze zazdrościł Wajdelocie, a któremu rzeczywiście
nie zdarzyło się nigdy grać dla więcej niż pięciu osób równocześnie.
- Słuchała ich nie
tylko dziatwa szkolna – rzekł Jędrzej pęczniejąc z dumy. – Nawet hen, za
oceanem...
- Gdzie nikt nie zna
naszego języka... – dorzucił Olaf.
- Tak, gdzie nikt... –
przytaknął odruchowo Wajdelota. Po czym zamilkł jak niepyszny.
Milczący dotąd Jerzy,
który wiecznie przez pozostałych posturhiwany, rzadko zabierał głos, tupnął
nogą.
- Dość tego! –
wrzasnął. – Dość tych głupich waśni. Czyście zapomnieli, że bard żyje tak
długo, jak długo w pamięci ludzkiej żyją jego utwory? Nieważne, udane czy nie.
Co stanie się z nami, gdy ludzie, słuchający Jeremiasza, zupełnie zapomną nasze
pieśni?
Zapadła cisza. Nomen
omen – grobowa.
- Ktoś w ogóle wie jak
się nazywa to, pożalcie się bogowie, “dzieło”.
- “Szczały boga miłości
trafiajo dzie chco” – wyrwało się Tomaszowi z Bagien.
Pozostali popatrzyli na
niego podejrzliwie. Gdyby nie był trupio blady, pewnie zaczerwieniłby się z
zakłopotania.
- No co? Leżę tu
najkrócej. Pół roku zaledwie. Słyszało się to i owo przed śmiercią.
- Tak... – Andrzej
Wajdelota ponownie przejął inicjatywę. – Jerzy ma rację, trzeba coś zrobić.
Zastanawiał się przez
chwilę, po czym podjął, ściszając głos:
- Myślę, że uczynimy
tak...
Pozostali pochyli się
ku niemu, słuchając uważnie i potakując od czasu do czasu głowami. Po
kwadransie, jęcząc i zawodząc upiornie, ruszyli w kierunku “Gospody”. I tylko
wlokący się na końcu Tomasz mruczał pod nosem:
- Szkoda, cholera,
szkoda. Zawsze byłem ciekaw, czy Mateusz dowie się, że January nie jest jego
prawdziwym synem. I czy Klarysa odnajdzie zaginioną siostrę – bliźniaczkę.
***
Nikt nie wie, co
wydarzyło się w komnacie Jeremiasza, na poddaszu “Gospody”. Wiadomo jedynie, że
służący Barnaby przez wiele godzin zeskrobywał kawałki “najlepszego barda
naszych czasów” ze ścian, podłogi i sufitu. Sam Barnaba nie brał w tym udziału.
Po pierwsze, uważał wszelkie prace porządkowe za niegodne gospodarza. Po
drugie, był zajęty. Siedział przy wielkim stole w głównej izbie i przygryzając
język, starannie kaligrafował nowy afisz:
“DZIŚ WIECZOREM
GERWAZY – NAJLEPSZY
UCZEŃ JEREMIASZA
PRZEDSTAWI PAŃSTWU
DALSZE DZIEJE
BOHATERÓW
JEGO PIEŚNI.
Każde trzecie piwo
za pół ceny. Orzeszki darmo.”
Bowiem “szczały boga
miłości trafiajo dzie chco”. I będą trafiały. Bez końca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz