środa, 11 lipca 2012

Zeppelinom


„There's still time to change the road you're on.”

Śmierć mnie nie zaskoczyła. Wiedziałem, że nie dożyję do czterdziestki. Trzydzieści sześć lat… Może i niewiele, ale za to jakich! „Żyj szybko, kochaj ostro i umieraj młodo!”. Większość moich kumpli była przy mnie jak osobowy relacji Olsztyn – Ostrołęka przy japońskim superekspresie. „Sex, drugs & rock’n’roll”. Chociaż ostatnio to już w zasadzie tylko „drugs & rock’n’roll”. Się żyło! Trzeba być Stonesem, żeby w takich warunkach doczekać wnuków. Podobno nawet moje gałki oczne nie nadawały się do przeszczepów. Nie, śmierć zdecydowanie mnie nie zaskoczyła.
Ale to, co było później… Przede wszystkim fakt, że w ogóle było jakieś „później”!
W jednej chwili widzę dłoń lekarza wyłączającą aparaturę podtrzymującą moje ledwo tlące się życie, myślę sobie: „nareszcie” i zamykam oczy, a w następnej budzę się na jakiejś cholernej pustyni i zupełnie nie wiem co robić. Dla zatwardziałego ateisty to jednak może być spora niespodzianka.
Pustynia… To nawet nie jest pustynia. Cała przestrzeń, aż po horyzont, pokryta jest drobnym, mocno ubitym żwirkiem. Wygląda jak wyjęty z kociej kuwety. Ten żwirek. Nawet pachnie podobnie.
„Mogłoby tu być czyściej” – myślę sobie. – „Skoro już jest.”
Stoję tak sobie i dumam nad tym wszystkim. Ale przecież nie będę tak stał do usranej śmie… Aha… Tak czy inaczej – coś trzeba robić.
Zacząłem iść. Przed siebie. Tak po prostu. Zawszeć to jakieś działanie.
Nie wiem jak długo szedłem. Zegarka nie miałem, a oświetlenie w tym przedziwnym miejscu w ogóle się nie zmieniało. Tyle tylko, że nogi powoli zaczynały mnie boleć.
Obejrzałem się, żeby sprawdzić ile właściwie drogi przebyłem. Bez sensu zupełnie, bo jak okiem sięgnąć nie było żadnych punktów orientacyjnych. Nawet żwirek wszędzie śmierdział jednakowo.
Ale wciąż szedłem. Bo jakie inne miałem wyjście?
Wreszcie, gdzieś na horyzoncie zamajaczył mi jakiś kształt. Jakoś tak raźniej mi się zrobiło i nawet trochę przyspieszyłem kroku. Okazało się, że dobrze jest jednak mieć w życiu jakiś cel. Nawet w życiu po życiu.
A cel okazał się ni mniej, ni więcej tylko schodami. Tylko! Jak żyję… Aha. Nigdy dotąd nie widziałem takich schodów. Przede wszystkim – piękne. Szerokie, z niziutką, ale bogato zdobioną balustradką, chyba marmurowe i wysokie jak jasna cholera. Zadarłem głowę i próbowałem dostrzec dokąd właściwie prowadzą, ale nie dałem rady. Koniec tych schodów niknął gdzieś w dali. O ile w ogóle był jakiś koniec.
Co teraz? Wchodzić? Czy zostać na śmierdzącym kocimi sikami pustkowiu? To się nazywa alternatywa.
Zamknąłem oczy, podniosłem nogę i ostrożnie wszedłem na pierwszy stopień. Co mi tam, przecież, jakby co, zawsze będę mógł zawrócić.
Będę mógł, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz