wtorek, 10 lipca 2012

Qualis Artifex Pereo!

Siedział na krześle i palił papierosa. Patrzył z pogardą na zgromadzoną w małej sali publiczność. Hołota! Żądny tanich wrażeń motłoch! Chcą, a więc dostaną! On i tak by ponad to. Był artystą! Był geniuszem!
***
Miał dwanaście lat, kiedy po raz pierwszy usłyszał muzykę. Prawdziwą muzykę! Pobrzmiewała cichutko gdzieś w najodleglejszych zakamarkach jego świadomości. Z czasem coraz śmielsza, coraz bardziej natrętna, wypełniała jego umysł przedziwnymi dźwiękami. Nie rozumiał jej, bał się nawet, ale ona pieściła jego jaźń, kusiła, szeptała...
“Uwolnij mnie. Spraw bym ożyła. Potrzebuję przestrzeni by rozkwitać. Potrzebuję przestrzeni by brzmieć. Potrzebuję ciebie. Ciebie!!!”
Bronił się długo, lecz z upływem lat jego opór malał, aż wreszcie poddał się i uległ. Kupił wielki dom za miastem. Potrzebował spokoju. Nie zależało mu na poklasku. Chciał jedynie tworzyć! Muzyka dla muzyki! Ideał. Urządził nowoczesne studio nagraniowe. Nie zastanawiał się nad wyborem instrumentu. Tego co miał w głowie nie dało się zagrać ani na żałośnie rzępolących skrzypkach, ani na plumkającym cienko pianinku. On potrzebował czegoś innego. I wiedział, co będzie najlepsze. Nie, to nie było proste, ale rzeczy wielkie zawsze rodzą się w trudzie i znoju. Jego przeznaczeniem było porwanie się na coś, na co nie zdobył się nikt przed nim. Tak. On i tylko on. Artysta wszechczasów. Jakaż słodka jest satysfakcja ze stworzenia dzieła niepowtarzalnego. Przejść do historii? Być stawianym w jednym rzędzie z jakimś Chopinem czy Mozartem? Nie, tego by nie zniósł. Świadomość własnego geniuszu – oto jego jedyna nagroda. Innej nie pragnął.
Zaczął od małych, dziecięcych organów. Tylko takie udało mu się zdobyć. Nie miały może najlepszego brzmienia i szybko się psuły, ale to na nich właśnie powstawały pierwsze jego dzieła. Dzieła!?! Wprawki zaledwie. Proste, nieporadne jeszcze, ale już noszące znamiona przyszłej wielkości. A później? Coraz wspanialsze, coraz bardziej rozbudowane kompozycje. Każda następna, to coraz wyżej stawiana poprzeczka. To nowe wyzwanie, któremu należało sprostać. Niestety, mozolnie gromadzone instrumentarium nie wytrzymywało jego pasji twórczej. Męczyło go ciągłe przerywanie pracy, częste wyprawy do miasta w poszukiwaniu nowych organów.
Najlepsze były płuca młodych kobiet. Miały takie miękkie, soczyste brzmienie. Niestety były bardzo trudne do pozyskania. Nie zawsze mógł sobie na nie pozwolić. Najczęściej musiał się zadowalać po prostu tym, co znalazł na ulicy. Bezdomni żebracy. Śmierdzący denaturatem menele. Stare dziwki wyczekujące w brudnych bramach na wystarczająco zdesperowanych klientów. Ludzkie robactwo, które dzięki niemu miało jedyną szansę, by chociaż raz w życiu stać się użytecznym. Zwabiał ich pod różnymi pretekstami do swojej furgonetki i brał to, czego potrzebował. Niepotrzebne resztki wyrzucał do rzeki. A potem wracał do swojego studia. Tworzył i płakał. Płakał nad niedoskonałością tworzywa, z którym przyszło mu pracować. Przeżarte alkoholem wątroby, zniszczone żołądki i nerki, pokryte warstwą sadzy płuca. Śmietnik. Ale on potrafił z tego śmietnika wydobyć prawdziwe piękno. On! Artysta! Geniusz!
Był zdziwiony kiedy odwiedzili go ci dwaj detektywi. Cierpliwie odpowiadał na ich głupie pytania. Nie miał przecież niczego do ukrycia. Przeciwnie, ten młodszy mógłby być wielce przydatny w zakończeniu sonaty, nad którą właśnie pracował. Pokazał im studio. Czekał kiedy wymiotowali w kącie. Pozwolił się skuć i odprowadzić samochodu. Podczas rozprawy szczegółowo opowiadał o swojej twórczości. Nie rozumiał, czego właściwie od niego chcą. Pragnął jedynie jak najszybciej wrócić do domu, do przerwanej pracy. Dopiero po wysłuchaniu wyroku doznał olśnienia. Zawiść! Zwykła, godna największej pogardy zawiść! Zazdrościli mu talentu! Nie potrafili swoimi małymi umysłami ogarnąć wielkości jego geniuszu.
***
- No, starczy już tego jarania – strażnik wyjął mu z ust wypalonego prawie do filtra papierosa. I natychmiast odsunął się na bezpieczną odległość. Niby skuty, niby przypięty do krzesła, ale... Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Z tymi psychopatami nigdy nic nie wiadomo.
- Na pewno nie chcesz księdza? – spytał, bo musiał. Taka procedura. Odczytanie wyroku, potem ostatnie życzenie (prawie zawsze prosili o papierosa) i wreszcie pytanie o księdza. Ale nawet maniacy religijni rzadko chcieli się spowiadać. Geniusz tylko wzruszył ramionami. Uśmiechnął się do siedzących na składanych krzesełkach świadków.
- Wrócę – szepnął – wrócę i zagram jeszcze. Dla was lub na was. Nie można zabić muzyki. Czekajcie.
Strażnik przesunął dźwignię.
Światło przygasło na chwilę.
Było po wszystkim.


[tekst był opublikowany w drugim numerze kwartalnika Qfant]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz