Siedziałem
w fotelu i wpatrywałem się w faceta, który nagle pojawił się w kącie
pokoju. Wyglądał zwyczajnie – sfatygowany płaszcz, pod nim równie
sfatygowany tani garnitur, mocno znoszone pantofle. Mógłby bez trudu
wtopić się w tłum urzędników opuszczających po szesnastej okoliczne
biura. Mógłby, gdyby nie fakt, że był fioletowy. Calutki. Od stóp po
czubek głowy. No właśnie!
- Czubek – pomyślałem – Jakiś fan Michała Wiśniewskiego, który przedobrzył z farbą.
- Przyszedłem po ciebie – odezwał się mój gość. – Także po ciebie – dodał chwili. Jakoś tak bezsensownie.
- Którędy? – zapytałem i byłem naprawdę dumny z trzeźwości tego pytania.
- Co którędy? – nie zrozumiał.
- Którędy pan przyszedł? Drzwi są zamknięte, okna też. Zresztą to siódme piętro. Więc pytam: którędy pan przyszedł?
Wyraźnie się zmieszał. Ale już po chwili wziął się w garść.
-
Drogi, którymi stąpam niedostępne są zwykłym śmiertelnikom – rzucił
zuchowato. Widocznie nie uważał się za zwykłego śmiertelnika.
- A kim pan w ogóle jest? – kolejne trzeźwe pytanie. Doprawdy, przechodziłem samego siebie.
- Jak to – kim? Zegarmistrzem Światła – duma w jego głosie była autentyczna. On naprawdę wierzył w to co mówi.
- Purpurowym? – spytałem na wszelki wypadek.
- A nie widać?
No tak, jasna sprawa. Czubek. “Muszę być delikatny” pomyślałem, “cholera wie co takiemu świrowi strzeli do łba”.
- Więc jest pan Zegarmistrzem Światła Purpurowym i przyszedł pan po mnie...
- Także.
- No tak, także po mnie... I cóż my poczniemy z tym faktem?
- Zgodnie z instrukcją powinienem ci zabełtać błękit w głowie – wyjął z kieszeni płaszcza całkiem sporą chochlę.
- Tym? – zdziwiłem się. – Ciekawe jak?
-
Jestem przygotowany – z drugiej kieszeni wyciągnął coś co wyglądało jak
przyrząd do trepanacji czaszki i dziwnie uśmiechnięty ruszył w moją
stronę.
- Ale ja nie jestem – w panice przypominałem sobie słowa starej piosenki. – Nie jestem ani jasny, ani gotowy.
-
Ostatnio przez tydzień pracowałem w Afryce Północnej. Wierz mi w
porównaniu z moimi tamtejszymi klientami jesteś jasny jak... – zabrakło
mu konceptu. – no, jak coś bardzo jasnego. A jeśli chodzi o gotowość?
Nie przejmuj się, za chwilę będziesz gotowy. Tylko skompletuję sprzęt.
Znowu
sięgnął do kieszeni. Były naprawdę pojemne. Wyjął nieco zardzewiałego
obrzyna, taką śrutówkę, która potrafi wywalić w człowieku całkiem sporą
dziurę. Do tego kalendarz, kartkowy, wiecie jedna kartka – jeden dzień.
Kalendarz był chyba za zaszły rok, ale Zegarmistrz zdaje się nie zwracał
uwagi na takie szczegóły.
- Spłyną przeze mnie dni na przestrzał – nucił pod nosem przeładowując broń.
Wylał
na podłogę jakiś rozpuszczalnik i potrząsnął pudełkiem zapałek. No tak,
podłogi zanim zgasną, muszą się przecież zapalić. Kwestię płonącego
powietrza miał zapewne rozwiązać rozpylany właśnie, dziwnie pachnący
aerozol.
- Dobra - był chyba zadowolony z poczynionych przygotowań – popatrz na wszystko jeszcze raz i ruszamy.
-
A gdzie niby pójdę? – był czas kiedy całymi dniami słuchałem Woźniaka i
dostrzegłem w jego poetyckich niedomówieniach szansę na ratunek.
- Na zawsze – dodał Zegarmistrz. Skrupulatnie, jak to zegarmistrz.
- Wiem, że na zawsze. Ale nie wiem gdzie.
- No cóż, skoro już o to pytasz... – zafrasował się.
-
Pan też nie wie! No to nici z całej zabawy! – jakże słodki był mój
triumf. I żeby go ostatecznie pogrążyć dodałem – a ja mam dziewczynę!
- Po słowackiej stronie? – zapytał automatycznie.
I
spojrzał na mnie z wyraźną niechęcią. Zrozumiał, że ze mną mu się nie
uda. Ponownie sięgnął do kieszeni płaszcza. Tym razem wyjął jakąś płytę,
“Bravo Hits”, czy coś takiego i z pół kilo pomarańczy.
- Masz cwaniaczku, potańcz sobie, pośpiewaj – mówił coraz głośniej.
- I wąchaj pomarańcze – wrzasnął na koniec i zniknął.
***
Dla
Was to opowiadanie fantastyczne, dla mnie wspomnienie równie realne jak
upadek z roweru w drugiej klasie. I zaprawdę powiadam Wam, sam już nie
wiem czy jestem za legalizacją marihuany, czy przeciw.
[tekst zdobył wyróżnienie na Turnieju Małych Form Satyrycznych w Bogatyni w 2007 roku]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz