Nie zdążę. No jasna cholera, nie zdążę.
Zawsze tak było. Zawsze spóźniony. To ja.
Zaczęło
się od tego, ze urodziłem się dwa tygodnie po terminie. Matka już
powoli przestawała wierzyć, że w ogóle wylazę. Ale wylazłem. Żałowałem
tego wielokrotnie.
Uff, uff, ufffff… Nie dam rady. By to szlag trafił.
Szkoły
żadnej nie skończyłem. Bo niby jak. Kiedy ja przychodziłem na lekcje,
moi koledzy i koleżanki właśnie zmieniali obuwie i wracali do domów.
Pisać i liczyć nauczył mnie stryj Roman. A że sam niewiele umiał, to i
ja przesadnie wyuczony nie jestem. Ale u nas na wsi ani pisanie, ani
liczenie nigdy za bardzo potrzebne nie było.
Jeszcze tylko kawałek. No może się uda. Kawałeczek.
Gospodarzenie
też mi nie szło. Jak się brałem za siew, to już czasem śnieg na polu
zalegał. Zwierzęta pozdychały jakoś tak. Myślałem, sad może założę.
Drzewa powoli rosną, doglądać za bardzo nie trzeba, to może jakoś to
będzie. Nie było. Jak szedłem owoce rwać, to już zawsze zgniłe, albo
wyschnięte były.
Nie, nie zdążę jednak. Spacerów mi się zachciało, psia krew.
Ożenić
się próbowałem. Kilka razy nawet. Ale tylko Marysia zaczekała aż
przyjdę do kościoła. I też tylko po to, żeby mi nakłaść po mordzie.
Kto by pomyślał, że tak trudno będzie nogami przebierać. Ale chyba nie zaczną beze mnie. Bo i jak niby.
I
żyłem tak sobie, z dnia na dzień. Z poniedziałku na wtorek. A właściwie
to raczej z poniedziałku na środę. A czasami to nawet na czwartek. Brat
mnie przygarnął. Mieszkanie dał, wikt i opierunek. I niczego nie chciał
za to. W końcu brat, nie? Nawet kieszonkowe miałem u niego. Niewiele,
ale na piwo od czasu do czasu starczyło. I na papierosy. Chociaż brat
zawsze powtarzał: „Rzuć to gówno”. „Zdążę” – ja mu na to. No i jak
zwykle.
No masz, poszli wszyscy. Nawet trumnę zabrali. Pustą!
A stryj Roman zawsze mówił: „Ty to się nawet na własny pogrzeb spóźnisz”. Wykrakał!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz