Komendant
posterunku Pretorii Obywatelskiej Bo’Re’Vitz poczerwieniał na twarzy i przez
chwilę bezskutecznie próbował złapać oddech. Kiedy mu się wreszcie udało,
wychrypiał:
- Co zrobiliście?
Jego
podwładni spojrzeli na siebie niepewnie.
-
Aresztowalim… - zaczął Zo’Mo.
- …śmy –
dodał natychmiast Or’Mo.
- Tak jest,
…śmy – zgodził się Zo’Mo. – Williama de Burgh.
Bo’Re’Vitz
ciężko opadł na krzesło.
-
Aresztowaliście… Williama… de.. Burgh… - powtórzył cicho.
- No to
wpadliśmy jak daktyl w gówno – podsumował zaistniałą sytuację.
I miał rację.
William de Burgh był bowiem orkiem.
***
W Mieście
Tuzina Bogów, szlachetnym Em’Te’Be, Perle Pustyni itd. itp., nie lubiano orków.
Orki były
brzydkie.
Brzydkie jak…
No tak bardzo, że właściwie nie było ich do czego porównać. A porównanie
kogokolwiek do orka nie przechodziło ludziom przez gardła. Kiedy dwie
emtebianki omawiały wątpliwą urodę nieobecnej sąsiadki, mawiały zwykle: „Too’Vtha
jest tak szpetna, że gdyby była siedmiokrotnie szpetniejsza, byłaby prawie w
połowie tak paskudna jak ork”. Nie była to inwektywa przesadnie dynamiczna, ale
za to wyjątkowo obraźliwa.
Orki były
silne.
O ich sile
krążyły legendy. Jedna z nich głosiła, że Pustynia Soo’Ho’Mee, w sercu której
wznosiło się Miasto Tuzina Bogów, przed wiekami wcale nie była pustynią, tylko
piękną, zieloną kotliną otoczoną zalesionymi wzgórzami. Do dnia, w którym
zjawiły się orki. I stwierdziły, że te pagórki zasłaniają im widok. Nie wiadomo
ile prawdy było w tej historii, ale większość wierzyła w nią bez zastrzeżeń.
Orki były
twarde.
Ci którzy
kiedyś próbowali ugodzić orka mieczem i przeżyli tę próbę, opowiadali później,
że przypominało to walenie w kamień. Tylko bardziej. I nikt nie wymagał od nich
doprecyzowania owego „bardziej”. Nie trzeba chyba dodawać, że strzały z łuków,
czy nawet z kusz, nie czyniły orkom najmniejszej szkody. Poza chwilowym,
niezbyt dokuczliwym swędzeniem przy bezpośrednim trafieniu w oko.
Orki były
uczciwe.
Na swój
sposób. Kiedy czegoś potrzebowały – po prostu to brały. Bez słowa. I,
najczęściej, bez zapłaty. Można by to nazwać kradzieżą, nikt jednak nigdy nie
zdecydował się na użycie tego słowa. Mówiono o pożyczce. Prawdopodobnie
bezzwrotnej. I nikt nie protestował. Wszelkie bowiem protesty kończyły się
delikatnym skarceniem. Przyjacielskim, można powiedzieć, prztyczkiem
wymierzanym przez orka protestującemu. Wiązało się to z długą, czasami
kilkudniową, utratą przytomności oraz ogólnym zniechęceniem do życia, ze
szczególnym uwzględnieniem życia w mieście, w którym przebywają orki.
Orki łączyły
się w gangi. Nie były to gangi w powszechnym rozumieniu tego słowa. Trudno
bowiem mówić o orkijskiej organizacji przestępczej, skoro każdy ork w zasadzie
w pojedynkę był taką organizacją. Gangi były raczej czymś w rodzaju
krasnoludzkich klanów. Luźnym związkiem osobników tego samego gatunku, którym
wygodniej było się połączyć, niż wzajemnie powybijać.
W Trzynastej
Dzielnicy Miasta Tuzina Bogów działał gang składający się z sześciu orków. Jak
każdy gang, miał swojego przywódcę. Orki nazywały go Prezesem.
Prezesem
emtebiańskiego gangu orków był William de Burgh. Który obecnie, nieprzytomny,
spoczywał w celi Trzynastego Posterunku Pretorii Obywatelskiej.
***
- Jak
właściwie udało wam się go aresztować? – spytał Bo’Re’Vitz.
Nie był już
zdenerwowany. Przeszło mu. Minął mu również atak paniki. Jego obecny stan
najlepiej chyba określało słowo „rezygnacja”. Tak, zdecydowanie i ponad wszelką
wątpliwość był zrezygnowany. Ale mimo to, chciał wiedzieć.
- No
właściwie… - zaczął Zo’Mo. – Kiedy go znaleźlim…
- …śmy. –
dodał Or’Mo.
- Tak jest.
To on był już jakby nieprzytomny. To żem go tylko zdzielił pałą przez łeb…
- Trzy razy –
uzupełnił Or’Mo. – Zgodnie z regulaminem.
- Tak jest. I
chycilim go za nogi, i przywleklim.
- …śmy.
Bo’Re’Vitz
powinien przejąć się faktem, że w Dzielnicy pojawił się ktoś, lub pojawiło coś,
co potrafiło ogłuszyć orka. Powinien, ale nie potrafił. Miał bowiem silne,
graniczące wręcz z pewnością, przeczucie, że będzie to zmartwienie jego
następcy.
- Zaraz
pewnie się zacznie – pomyślał i wyjrzał przez okno. I nawet nie potrafił się
cieszyć, że ma rację.
U wylotu, a
właściwie z punktu widzenia komendanta – wlotu, ulicy zgromadziły się orki.
Wszystkie pięć. Cały gang, nie licząc oczywiście Prezesa. Postały przez chwilę,
a kiedy zdecydowały, że minęło dość czasu, by zostały zauważone, ruszyły w
stronę posterunku. Nie potrząsały bronią, bo nie potrzebowały broni. Nie
wznosiły okrzyków, bo przecież i tak wszyscy zainteresowani wiedzieli o co
chodzi. Ale, co dziwne, niosły transparenty.
-
Transparenty? – zdziwił się Bo’Re’Vitz.
A kiedy orki
były już na tyle blisko, że mógł dostrzec litery – przeczytał.
Na pierwszym
widniał koślawy napis we wspólnym: „Uwolnić Orka!!!!!!”. Na drugim zaś, starymi
orkijskimi runami nagryzdano: „Fri Willy!!!!!!!”
- Przesadzili
z tymi wykrzyknikami – pomyślał komendant. – Cholera, wszystkie pięć. Przejdą
przez nas, jak przez masło.
Przeszły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz