wtorek, 10 lipca 2012

Atak na trzynasty posterunek


Komendant posterunku Pretorii Obywatelskiej Bo’Re’Vitz poczerwieniał na twarzy i przez chwilę bezskutecznie próbował złapać oddech. Kiedy mu się wreszcie udało, wychrypiał:
- Co zrobiliście?
Jego podwładni spojrzeli na siebie niepewnie.
- Aresztowalim… - zaczął Zo’Mo.
- …śmy – dodał natychmiast Or’Mo.
- Tak jest, …śmy – zgodził się Zo’Mo. – Williama de Burgh.
Bo’Re’Vitz ciężko opadł na krzesło.
- Aresztowaliście… Williama… de.. Burgh… - powtórzył cicho.
- No to wpadliśmy jak daktyl w gówno – podsumował zaistniałą sytuację.
I miał rację. William de Burgh był bowiem orkiem.
***
W Mieście Tuzina Bogów, szlachetnym Em’Te’Be, Perle Pustyni itd. itp., nie lubiano orków.
Orki były brzydkie.
Brzydkie jak… No tak bardzo, że właściwie nie było ich do czego porównać. A porównanie kogokolwiek do orka nie przechodziło ludziom przez gardła. Kiedy dwie emtebianki omawiały wątpliwą urodę nieobecnej sąsiadki, mawiały zwykle: „Too’Vtha jest tak szpetna, że gdyby była siedmiokrotnie szpetniejsza, byłaby prawie w połowie tak paskudna jak ork”. Nie była to inwektywa przesadnie dynamiczna, ale za to wyjątkowo obraźliwa.
Orki były silne.
O ich sile krążyły legendy. Jedna z nich głosiła, że Pustynia Soo’Ho’Mee, w sercu której wznosiło się Miasto Tuzina Bogów, przed wiekami wcale nie była pustynią, tylko piękną, zieloną kotliną otoczoną zalesionymi wzgórzami. Do dnia, w którym zjawiły się orki. I stwierdziły, że te pagórki zasłaniają im widok. Nie wiadomo ile prawdy było w tej historii, ale większość wierzyła w nią bez zastrzeżeń.
Orki były twarde.
Ci którzy kiedyś próbowali ugodzić orka mieczem i przeżyli tę próbę, opowiadali później, że przypominało to walenie w kamień. Tylko bardziej. I nikt nie wymagał od nich doprecyzowania owego „bardziej”. Nie trzeba chyba dodawać, że strzały z łuków, czy nawet z kusz, nie czyniły orkom najmniejszej szkody. Poza chwilowym, niezbyt dokuczliwym swędzeniem przy bezpośrednim trafieniu w oko.
Orki były uczciwe.
Na swój sposób. Kiedy czegoś potrzebowały – po prostu to brały. Bez słowa. I, najczęściej, bez zapłaty. Można by to nazwać kradzieżą, nikt jednak nigdy nie zdecydował się na użycie tego słowa. Mówiono o pożyczce. Prawdopodobnie bezzwrotnej. I nikt nie protestował. Wszelkie bowiem protesty kończyły się delikatnym skarceniem. Przyjacielskim, można powiedzieć, prztyczkiem wymierzanym przez orka protestującemu. Wiązało się to z długą, czasami kilkudniową, utratą przytomności oraz ogólnym zniechęceniem do życia, ze szczególnym uwzględnieniem życia w mieście, w którym przebywają orki.
Orki łączyły się w gangi. Nie były to gangi w powszechnym rozumieniu tego słowa. Trudno bowiem mówić o orkijskiej organizacji przestępczej, skoro każdy ork w zasadzie w pojedynkę był taką organizacją. Gangi były raczej czymś w rodzaju krasnoludzkich klanów. Luźnym związkiem osobników tego samego gatunku, którym wygodniej było się połączyć, niż wzajemnie powybijać.
W Trzynastej Dzielnicy Miasta Tuzina Bogów działał gang składający się z sześciu orków. Jak każdy gang, miał swojego przywódcę. Orki nazywały go Prezesem.
Prezesem emtebiańskiego gangu orków był William de Burgh. Który obecnie, nieprzytomny, spoczywał w celi Trzynastego Posterunku Pretorii Obywatelskiej.
***
- Jak właściwie udało wam się go aresztować? – spytał Bo’Re’Vitz.
Nie był już zdenerwowany. Przeszło mu. Minął mu również atak paniki. Jego obecny stan najlepiej chyba określało słowo „rezygnacja”. Tak, zdecydowanie i ponad wszelką wątpliwość był zrezygnowany. Ale mimo to, chciał wiedzieć.
- No właściwie… - zaczął Zo’Mo. – Kiedy go znaleźlim…
- …śmy. – dodał Or’Mo.
- Tak jest. To on był już jakby nieprzytomny. To żem go tylko zdzielił pałą przez łeb…
- Trzy razy – uzupełnił Or’Mo. – Zgodnie z regulaminem.
- Tak jest. I chycilim go za nogi, i przywleklim.
- …śmy.
Bo’Re’Vitz powinien przejąć się faktem, że w Dzielnicy pojawił się ktoś, lub pojawiło coś, co potrafiło ogłuszyć orka. Powinien, ale nie potrafił. Miał bowiem silne, graniczące wręcz z pewnością, przeczucie, że będzie to zmartwienie jego następcy.
- Zaraz pewnie się zacznie – pomyślał i wyjrzał przez okno. I nawet nie potrafił się cieszyć, że ma rację.
U wylotu, a właściwie z punktu widzenia komendanta – wlotu, ulicy zgromadziły się orki. Wszystkie pięć. Cały gang, nie licząc oczywiście Prezesa. Postały przez chwilę, a kiedy zdecydowały, że minęło dość czasu, by zostały zauważone, ruszyły w stronę posterunku. Nie potrząsały bronią, bo nie potrzebowały broni. Nie wznosiły okrzyków, bo przecież i tak wszyscy zainteresowani wiedzieli o co chodzi. Ale, co dziwne, niosły transparenty.
- Transparenty? – zdziwił się Bo’Re’Vitz.
A kiedy orki były już na tyle blisko, że mógł dostrzec litery – przeczytał.
Na pierwszym widniał koślawy napis we wspólnym: „Uwolnić Orka!!!!!!”. Na drugim zaś, starymi orkijskimi runami nagryzdano: „Fri Willy!!!!!!!”
- Przesadzili z tymi wykrzyknikami – pomyślał komendant. – Cholera, wszystkie pięć. Przejdą przez nas, jak przez masło.
Przeszły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz