poniedziałek, 9 lipca 2012

Punk Tadeusz. Epizod dwudziesty dziewiąty

Który jest dowodem na to, że jakkolwiek jego autor ceni sobie warsztatowe porady Feliksa W. Kresa, to nie ze wszystkimi jego uwagami się zgadza.
[Postać, o której za chwilę będzie mowa pojawiła się w dwudziestym dziewiątym epizodzie przygód punka Tadeusza. Pamiętacie ją jeszcze? Była też bohaterką opowiadania „Uroczy Zakątek”, które można znaleźć w 49 numerze Science Fiction, Fantasy i Horror. Ta ostatnia informacja nie ma może wiele wspólnego z przewidywanym rozwojem wypadków, ale lubię się tym chwalić.]
Jamajka postanowiła zamieszkać w Mrągowie. Właściwie to pod Mrągowem. W okolicznych lasach można jeszcze odnaleźć opuszczone i z reguły w znacznej części zrujnowane domostwa. I Jamajka takie właśnie znalazła. A ponieważ łatwiej było znaleźć budynek niż jego poprzedniego właściciela, po wielotygodniowym załatwianiu różnorakich formalności, stała się szczęśliwą posiadaczką nieruchomości określonej w dokumentach jako: „opuszczona leśniczówka”. Zupełnie za darmo.
Stała teraz na niewielkiej polanie i patrzyła to na nierówny stos cegieł przykryty poszczerbionymi dachówkami, to na dwójkę swoich nowych przyjaciół.
- To nie wygląda jak leśniczówka – zauważył Tadeusz, który jako zawołany majsterkowicz obiecał pomóc w remoncie.
- Z tą leśniczówką to w sumie nic pewnego – Marysia wraz z Jamajką przedzierała się przez biurokratyczne chaszcze i była wcale nieźle zorientowana w sprawie. – Nadleśnictwo nie przyznaje się do tego budynku.
- Pewnie się wstydzi – Yabolman oglądał to, co Marysia szumnie określiła mianem „budynku”.
Opukiwał ściany, polatał troszkę dokoła i dokładnie obejrzał dach, kilkakrotnie wchodził do środka i ogólnie zgrywał fachowca.
- Ruina – stwierdził wreszcie. – Właściwie należałoby to rozebrać i postawić od nowa. Ale to znacznie zwiększyłoby koszty. No i wymagałoby dodatkowych pozwoleń…
- Tylko nie dodatkowe pozwolenia – jęknęła Marysia.
- Tylko nie zwiększone koszty – pomyślała Jamajka.
Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że Jamajka nie była osobą zamożną. Cały jej majątek z powodzeniem mieścił się w niedużym plecaku. Kiedy postanowiła opuścić wielkie miasto, czy też może raczej wielkie przedmieście, na którym do tej pory mieszkała, rzuciła również pracę. Pracę, której tak na dobrą sprawę, nigdy nie lubiła. Ale musiała jakoś opłacić studia. Z tych ostatnich, nawiasem mówiąc, również zrezygnowała. Owszem, ukończenie Akademii Sztuk Pięknych było jednym z jej dziecięcych marzeń i miała nawet pewne po temu predyspozycje, ale kiedy okazało się, że oprócz malarskiego, ma również inne, dużo ciekawsze i bardziej zajmujące talenty, bez żalu zdała indeks w dziekanacie.
Tak więc wylądowała w podmrągowskim lesie praktycznie bez grosza przy duszy. Ale czymże jest w końcu brak pieniędzy wobec posiadania oddanych przyjaciół?
- Dobra, dobra – powiedział pocieszająco Tadeusz. – Przecież nie mówię, że się nie da. Stwierdzam tylko, że ciężko będzie.
I faktycznie – nie było lekko. Yabolman dwoił się i troił. Uwijał się jak w ukropie, bo też i lato wyjątkowo upalne było tego roku. Sapał i klął, ale głównie klął. Pocił się jak mysz. Zużywał mnóstwo wina, plastrów i wody utlenionej. Oraz przeróżnych rzeczy, które można by określić wspólnym mianem materiałów budowlanych. Nie wiadomo skąd je brał. Marysia tylko raz spytała o pochodzenie tych wszystkich desek, cegieł, wiader zaprawy murarskiej i różnych innych przedmiotów, których nazw nie znała lub nie potrafiła wymówić. Przypuszczała jednakże, a było to przypuszczenie graniczące z pewnością, że znajduje się wśród nich przynajmniej jedna laubzega.
- Jabolku, skąd ty właściwie bierzesz to wszystko?
- Z rozbiórki – odpowiedział krótko.
Marysia, o dziwo, uznała to wyjaśnienie za wystarczające. Możliwe też, że bała się zapytać co właściwie rozbiera Yabolman. Skinęła więc tylko głową i wróciła na kocyk.
Obie panie nie pozostawiły bowiem naszego bohatera samemu sobie. Wręcz przeciwnie, niezbyt może czynnie, ale jednak asystowały Tadeuszowi w jego wysiłkach. Z rozłożonego nieopodal kocyka. Yabolman początkowo zżymał się nieco na takie wsparcie. Ale tylko do momentu, kiedy Marysia i Jamajka postanowiły zrzucić ciuszki i popracować trochę nad opalenizną. Przestał marudzić i kiedy tylko czuł, że opuszcza go zapał do pracy, zerkał w stronę wypiętych ku słońcu pup lub, w zależności od ułożenia właścicielek, biustów i podniesiony, również na duchu, wracał do roboty.
Wszyscy byli zadowoleni, a domek z każdym dniem nabierał kształtów i z nędznej rudery zmieniał się w uroczą chatkę.
***
Tadeusz szedł właśnie po pustaki. Potrzebował dwóch sztuk, a akurat nie miał. Szedł zaś pieszo, słusznie bowiem zakładał, że w powietrzu mógłby się za bardzo rzucać w oczy. A miał dziwne przeczucie, że nie wszyscy pochwalają jego metody zdobywania pustaków. Ich dotychczasowi właściciele, na przykład.
Szedł więc tak sobie, popijał wino, a w przerwach między kolejnymi łykami, pogwizdywał wesolutko. W pewnej jednak chwili dobry humor nagle go puścił. Podobnie jak świadomość.
Przytomność wracała powoli. I słusznie. Nie było się do czego spieszyć. W końcu to żadna przyjemność ocknąć się i stwierdzić, że leży się pod drzewem związany w baleron. To znaczy, w pewnych okolicznościach, pewne osoby mogłyby czerpać przyjemność z takiego stanu. Tak mówią. Ale Yabolman nie należał do tego typu osób. Leżenie pod drzewem, owszem, do tego był przyzwyczajony i zasadniczo nie miał nic przeciwko temu. Ale więzy? I do tego takie ciasne? Nie, to zdecydowanie wykraczało poza jego, dość prostą, definicję przyjemności. Na dodatek nie mógł sięgnąć do plecaczka!
A skoro już nie mógł napić się wina, postanowił zorientować się nieco w sytuacji. Jako się rzekło, leżał związany pod drzewem a opodal, na niewielkiej polanie, w półmroku rozjaśnianym lekko przez płomień niewielkiego ogniska, krzątały się jakieś postacie. Postacie, które na pierwszy rzut oka wyglądały jak…
- Indianie – ucieszył się, dość głupio, zważywszy na sytuację, Tadeusz.
Trzeba wam bowiem wiedzieć, że Tadeusz uwielbiał Indian. Nie żeby jakichś znał, ale sporo czytał na ich temat. Podziwiał ich odwagę i determinację w walce o wolność. Interesowały go ich zwyczaje i obrzędy. Stąd właśnie ta idiotyczna radość. Która zresztą minęła natychmiast, kiedy tylko dotarło do niego, że niektóre z owych zwyczajów będzie miał najprawdopodobniej okazję za chwilę poznać. Na własnej skórze. Skalpowanie, dla przykładu. Na początek. A potem kto wie, może nawet umieranie przy palu męczarni. Zresztą, atrakcji mogło być mnóstwo. Wszystko zależało od tego, z  jakiego plemienia pochodzili przyszli oprawcy.
Yabolman przyjrzał się uważniej. Pierwszym, co mimo zapadających coraz szybciej ciemności rzuciło mu się w oczy była dziwna bladość domniemanych Indian.
- Nie wyglądają na czerwonoskórych – pomyślał Tadeusz. – Już prędzej na kredowoskórych. No i te uszy… Co oni mają z uszami?
Olśnienie przyszło nagle. Jak mógł nie wpaść na to od razu! Dziwna bladość pełnych wyniosłości oblicz, spiczaste uszy, dostrzegalna, kiedy już się wiedziało jak patrzeć, elegancja ruchów… Elfy! To były elfy!
- No tak, bo przecież skąd by się nagle wzięli w lesie pod Mrągowem Indianie – stwierdził Yabolman.
Zaczynało być naprawdę ciekawie. Tadeusz leżał sobie spokojnie i obserwował krzątające się przy ognisku elfy. I słuchał. Nie dziwił się nawet, że rozumie o czym mówią. W końcu oglądał ten durny serial według prozy Sapkowskiego. Tam też były elfy. I też mówiły po polsku. Znaczy – normalka.
- Trzeba go przykładnie ukarać – mówił najstarszy, na oko, elf. – Tym ludziom wydaje się, że wszystko im wolno.
- Racja! Ukarać! – rozległy się okrzyki. – Dość już panoszenia się ludzi w prastarej elfiej puszczy.
- Jakiej, kuźwa, elfiej puszczy? – pomyślał zdziwiony i zdenerwowany nieco, Tadeusz. – Jakiej, kuźwa, prastarej?
Doskonale pamiętał… No dobrze, pamiętał jak przez mgłę, ale nie umniejszało to prawdziwości tych wspomnień. Pamiętał zatem, jak wraz z całą klasą, piątą „b”, sadził te, całkiem teraz spore, brzózki za tamtą przecinką.
- No troszkę chyba przesadzają – denerwował się coraz bardziej. W końcu sadzenie lasu było jedną z niewielu pożytecznych rzeczy jakie w życiu zrobił, a teraz i to chcą mu odebrać jakieś spiczastouche łobuzy?
Tego chyba za wiele! Kilkoma celnymi splunięciami przepalił krępujące go więzy, chwycił leżący niedaleko plecaczek i odleciał. Przecież był w końcu super-bohaterem i doprawdy nie widział powodu, żeby pozwolić się skalpować jakimś tam elfom. Zakłamanym, na dodatek.
Zatrzymał się dopiero na Górze Czterech Wiatrów. Usiadł na kamieniu i popijając winko uspokajał rozdygotane nerwy.
- Pięknie, jasna cholera, pięknie. Elfy zadymiarze. Żądne zemsty za wyimigi… wymagi… wymyślone krzywdy. Pięknie. Co jeszcze? Krasnoludy?
- Czemu nie? – usłyszał za plecami i znowu stracił przytomność.
Tym razem nie był związany. Ale za to znajdował się pod ziemią. Siedział oparty o ścianę jakiegoś cholernego tunelu… Tunelu!!! A na przed sobą miał brodatego, ubranego w świecącą lekko w ciemnościach kolczugę i bawiącego się potężnym młotkiem krasnoluda. Młotem właściwie. Nieźle.
Tadeusz wiedział, że w zaistniałych okolicznościach powinien się zachowywać taktownie i dyplomatycznie. Z wyczuciem i być może nawet pewną dozą subtelności. Ale był wnerwiony i bolała go głowa.
- O co tutaj, do kurwy nędzy, biega? – wrzasnął.
Krasnolud był zaskoczony. Zarówno wybuchem, jak i niewiedzą Yabolman.
- Jak to o co biega? – odpowiedział niegrzecznie pytaniem na pytanie. Widocznie stwierdził, że jak tak to on też nie musi bawić się w takt i dyplomację. O subtelności nie wspominając. A może, po prostu, grzeczność nie była domeną krasnoludów.
- Jak to o co biega? – powtórzył. – Plączesz się człowieku po prastarych krasnoludzkich korytarzach…
Tadeusz miał dość. Uraczył krasnoluda niewielką kulą ognia, a potem chwycił zaskoczonego za resztki osmalonej brody, podniósł lekko do góry i kiedy ich oczy znalazły się na jednym poziomie, wysyczał:
- Prastare krasnoludzkie korytarze? Pod Górą Czterech Wiatrów? Od kiedy?
[od autora: Nie znaliście takiego Yabolmana, prawda? Szczerze mówiąc, sam jestem trochę zaskoczony. Ale każda cierpliwość ma przecież swoje granice, więc nie dziwota, że go poniosło.]
- Od zeszłego tygodnia – wyjąkał przestraszony krasnolud. – Tak mniej więcej.
- No nie!
Yabolman rzucił krasnoludem o ścianę i wzbił się w powietrze. Przebicie się przez kilka metrów ziemi nie stanowiło w tym momencie żadnego problemu.
Sytuacja go przerosła. Wszystko to było jakieś popieprzone. Elfy. Krasnoludy.
- Co to niby jest? – myślał lecąc w stronę domu. – Mazury, czy jakieś cholerne Śródziemie?
Aż drgnął na wspomnienie straszliwej książki, którą zmuszony przez Beerwoman, przeczytał jakiś czas temu.
- Jeszcze tylko tych, jak im tam, orków brakuje. Tfu, na psa urok! – splunął przesądnie.
Na szczęście przelatywał właśnie nad Czosem, więc tylko zaskwierczało i podniósł się niewielki obłoczek pary.
– Trzeba o wszystkim opowiedzieć Marysi. Ona na pewno coś wymyśli.
- Marysiu! – zawołał kilka minut później wlatując do mieszkania przez kuchenne okno. – Nie uwierzysz co mi się dzisiaj przytrafiło!
I rzeczywiście – nie uwierzyła.
***
Dni mijały. Tadeusz powoli kończył remontować domek Jamajki. Ale ciągle był jakiś niespokojny. Był pewien, prawie, że ani elfy, ani krasnolud, nie były jedynie wytworem jego chorej, wzmocnionej kilkoma butelkami wina, wyobraźni. W końcu wino pił już od jakiegoś czasu, a tych cholernych cudaków widział dopiero pierwszy raz. Nie chciał się jednak kłócić. I chociaż z całych sił starał się zapomnieć o nieprzyjemnej przygodzie, nie mógł oprzeć się dziwnemu wrażeniu, że elfy i krasnoludy jeszcze nie raz pojawią się w jego życiu.
Tak czy inaczej, pod koniec lata, Jamajka weszła do całkowicie odnowionego domu. W Mrągowie i pobliskich wsiach błyskawicznie rozniosła się wieść, że okolicy pojawiła się nowa czarownica. Ale o tym to już może w następnym odcinku.
***
- Wiesz Jabolku – zagadnęła Marysia kilka dni później. – Cały czas nie daje mi to spokoju… Skąd ty właściwie wziąłeś te wszystkie materiały? Te cegły, deski i w ogóle?
- A bo to mało się w okolicy buduje… - odpowiedział wykrętnie Tadeusz.
- Kiedy właśnie mało. Domów to prawie wcale, ani żadnych takich. Tylko tu i ówdzie… - Marysia zamilkła, tknięta nagłym przeczuciem.
- Jabolku, chyba nie… - podjęła po chwili.
- Ależ tak, Marysiu, tak! – zadowolony z siebie Yabolman, wpadł jej w słowo.
 - Przecież to grzech. I to podwójny. Okradać kościół! Księża się wściekną kiedy się dowiedzą. Znowu cię obłożą ekskomuniką.
- Po pierwsze, jeszcze nie zdjęli poprzedniej. Po drugie – jakie okradać? I co właściwie mają do tego księża? Co to? Ich? Przyjdzie czas to jakoś to załatwię. Z samym Wielkim Inwestorem. Bez problemu.
I trzeba przyznać, że Tadeusz, chociaż pojęcie o ekonomii miał mizerne, tym razem miał rację. Dwóch rozsądnych kontrahentów zawsze się dogada. Wystarczy jedynie wyeliminować pośredników.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz