Który
jest dowodem na to, że jakkolwiek jego autor ceni sobie warsztatowe
porady Feliksa W. Kresa, to nie ze wszystkimi jego uwagami się zgadza.
[Postać,
o której za chwilę będzie mowa pojawiła się w dwudziestym dziewiątym
epizodzie przygód punka Tadeusza. Pamiętacie ją jeszcze? Była też
bohaterką opowiadania „Uroczy Zakątek”, które można znaleźć w 49 numerze
Science Fiction, Fantasy i Horror. Ta ostatnia informacja nie ma może
wiele wspólnego z przewidywanym rozwojem wypadków, ale lubię się tym
chwalić.]
Jamajka
postanowiła zamieszkać w Mrągowie. Właściwie to pod Mrągowem. W
okolicznych lasach można jeszcze odnaleźć opuszczone i z reguły w
znacznej części zrujnowane domostwa. I Jamajka takie właśnie znalazła. A
ponieważ łatwiej było znaleźć budynek niż jego poprzedniego
właściciela, po wielotygodniowym załatwianiu różnorakich formalności,
stała się szczęśliwą posiadaczką nieruchomości określonej w dokumentach
jako: „opuszczona leśniczówka”. Zupełnie za darmo.
Stała
teraz na niewielkiej polanie i patrzyła to na nierówny stos cegieł
przykryty poszczerbionymi dachówkami, to na dwójkę swoich nowych
przyjaciół.
- To nie wygląda jak leśniczówka – zauważył Tadeusz, który jako zawołany majsterkowicz obiecał pomóc w remoncie.
-
Z tą leśniczówką to w sumie nic pewnego – Marysia wraz z Jamajką
przedzierała się przez biurokratyczne chaszcze i była wcale nieźle
zorientowana w sprawie. – Nadleśnictwo nie przyznaje się do tego
budynku.
- Pewnie się wstydzi – Yabolman oglądał to, co Marysia szumnie określiła mianem „budynku”.
Opukiwał ściany, polatał troszkę dokoła i dokładnie obejrzał dach, kilkakrotnie wchodził do środka i ogólnie zgrywał fachowca.
-
Ruina – stwierdził wreszcie. – Właściwie należałoby to rozebrać i
postawić od nowa. Ale to znacznie zwiększyłoby koszty. No i wymagałoby
dodatkowych pozwoleń…
- Tylko nie dodatkowe pozwolenia – jęknęła Marysia.
- Tylko nie zwiększone koszty – pomyślała Jamajka.
Trzeba
Wam bowiem wiedzieć, że Jamajka nie była osobą zamożną. Cały jej
majątek z powodzeniem mieścił się w niedużym plecaku. Kiedy postanowiła
opuścić wielkie miasto, czy też może raczej wielkie przedmieście, na
którym do tej pory mieszkała, rzuciła również pracę. Pracę, której tak
na dobrą sprawę, nigdy nie lubiła. Ale musiała jakoś opłacić studia. Z
tych ostatnich, nawiasem mówiąc, również zrezygnowała. Owszem,
ukończenie Akademii Sztuk Pięknych było jednym z jej dziecięcych marzeń i
miała nawet pewne po temu predyspozycje, ale kiedy okazało się, że
oprócz malarskiego, ma również inne, dużo ciekawsze i bardziej zajmujące
talenty, bez żalu zdała indeks w dziekanacie.
Tak
więc wylądowała w podmrągowskim lesie praktycznie bez grosza przy
duszy. Ale czymże jest w końcu brak pieniędzy wobec posiadania oddanych
przyjaciół?
- Dobra, dobra – powiedział pocieszająco Tadeusz. – Przecież nie mówię, że się nie da. Stwierdzam tylko, że ciężko będzie.
I
faktycznie – nie było lekko. Yabolman dwoił się i troił. Uwijał się jak
w ukropie, bo też i lato wyjątkowo upalne było tego roku. Sapał i klął,
ale głównie klął. Pocił się jak mysz. Zużywał mnóstwo wina, plastrów i
wody utlenionej. Oraz przeróżnych rzeczy, które można by określić
wspólnym mianem materiałów budowlanych. Nie wiadomo skąd je brał.
Marysia tylko raz spytała o pochodzenie tych wszystkich desek, cegieł,
wiader zaprawy murarskiej i różnych innych przedmiotów, których nazw nie
znała lub nie potrafiła wymówić. Przypuszczała jednakże, a było to
przypuszczenie graniczące z pewnością, że znajduje się wśród nich
przynajmniej jedna laubzega.
- Jabolku, skąd ty właściwie bierzesz to wszystko?
- Z rozbiórki – odpowiedział krótko.
Marysia,
o dziwo, uznała to wyjaśnienie za wystarczające. Możliwe też, że bała
się zapytać co właściwie rozbiera Yabolman. Skinęła więc tylko głową i
wróciła na kocyk.
Obie
panie nie pozostawiły bowiem naszego bohatera samemu sobie. Wręcz
przeciwnie, niezbyt może czynnie, ale jednak asystowały Tadeuszowi w
jego wysiłkach. Z rozłożonego nieopodal kocyka. Yabolman początkowo
zżymał się nieco na takie wsparcie. Ale tylko do momentu, kiedy Marysia i
Jamajka postanowiły zrzucić ciuszki i popracować trochę nad opalenizną.
Przestał marudzić i kiedy tylko czuł, że opuszcza go zapał do pracy,
zerkał w stronę wypiętych ku słońcu pup lub, w zależności od ułożenia
właścicielek, biustów i podniesiony, również na duchu, wracał do roboty.
Wszyscy byli zadowoleni, a domek z każdym dniem nabierał kształtów i z nędznej rudery zmieniał się w uroczą chatkę.
***
Tadeusz
szedł właśnie po pustaki. Potrzebował dwóch sztuk, a akurat nie miał.
Szedł zaś pieszo, słusznie bowiem zakładał, że w powietrzu mógłby się za
bardzo rzucać w oczy. A miał dziwne przeczucie, że nie wszyscy
pochwalają jego metody zdobywania pustaków. Ich dotychczasowi
właściciele, na przykład.
Szedł
więc tak sobie, popijał wino, a w przerwach między kolejnymi łykami,
pogwizdywał wesolutko. W pewnej jednak chwili dobry humor nagle go
puścił. Podobnie jak świadomość.
Przytomność
wracała powoli. I słusznie. Nie było się do czego spieszyć. W końcu to
żadna przyjemność ocknąć się i stwierdzić, że leży się pod drzewem
związany w baleron. To znaczy, w pewnych okolicznościach, pewne osoby
mogłyby czerpać przyjemność z takiego stanu. Tak mówią. Ale Yabolman nie
należał do tego typu osób. Leżenie pod drzewem, owszem, do tego był
przyzwyczajony i zasadniczo nie miał nic przeciwko temu. Ale więzy? I do
tego takie ciasne? Nie, to zdecydowanie wykraczało poza jego, dość
prostą, definicję przyjemności. Na dodatek nie mógł sięgnąć do
plecaczka!
A
skoro już nie mógł napić się wina, postanowił zorientować się nieco w
sytuacji. Jako się rzekło, leżał związany pod drzewem a opodal, na
niewielkiej polanie, w półmroku rozjaśnianym lekko przez płomień
niewielkiego ogniska, krzątały się jakieś postacie. Postacie, które na
pierwszy rzut oka wyglądały jak…
- Indianie – ucieszył się, dość głupio, zważywszy na sytuację, Tadeusz.
Trzeba
wam bowiem wiedzieć, że Tadeusz uwielbiał Indian. Nie żeby jakichś
znał, ale sporo czytał na ich temat. Podziwiał ich odwagę i determinację
w walce o wolność. Interesowały go ich zwyczaje i obrzędy. Stąd właśnie
ta idiotyczna radość. Która zresztą minęła natychmiast, kiedy tylko
dotarło do niego, że niektóre z owych zwyczajów będzie miał
najprawdopodobniej okazję za chwilę poznać. Na własnej skórze.
Skalpowanie, dla przykładu. Na początek. A potem kto wie, może nawet
umieranie przy palu męczarni. Zresztą, atrakcji mogło być mnóstwo.
Wszystko zależało od tego, z jakiego plemienia pochodzili przyszli
oprawcy.
Yabolman
przyjrzał się uważniej. Pierwszym, co mimo zapadających coraz szybciej
ciemności rzuciło mu się w oczy była dziwna bladość domniemanych Indian.
- Nie wyglądają na czerwonoskórych – pomyślał Tadeusz. – Już prędzej na kredowoskórych. No i te uszy… Co oni mają z uszami?
Olśnienie
przyszło nagle. Jak mógł nie wpaść na to od razu! Dziwna bladość
pełnych wyniosłości oblicz, spiczaste uszy, dostrzegalna, kiedy już się
wiedziało jak patrzeć, elegancja ruchów… Elfy! To były elfy!
- No tak, bo przecież skąd by się nagle wzięli w lesie pod Mrągowem Indianie – stwierdził Yabolman.
Zaczynało
być naprawdę ciekawie. Tadeusz leżał sobie spokojnie i obserwował
krzątające się przy ognisku elfy. I słuchał. Nie dziwił się nawet, że
rozumie o czym mówią. W końcu oglądał ten durny serial według prozy
Sapkowskiego. Tam też były elfy. I też mówiły po polsku. Znaczy –
normalka.
- Trzeba go przykładnie ukarać – mówił najstarszy, na oko, elf. – Tym ludziom wydaje się, że wszystko im wolno.
- Racja! Ukarać! – rozległy się okrzyki. – Dość już panoszenia się ludzi w prastarej elfiej puszczy.
- Jakiej, kuźwa, elfiej puszczy? – pomyślał zdziwiony i zdenerwowany nieco, Tadeusz. – Jakiej, kuźwa, prastarej?
Doskonale
pamiętał… No dobrze, pamiętał jak przez mgłę, ale nie umniejszało to
prawdziwości tych wspomnień. Pamiętał zatem, jak wraz z całą klasą,
piątą „b”, sadził te, całkiem teraz spore, brzózki za tamtą przecinką.
-
No troszkę chyba przesadzają – denerwował się coraz bardziej. W końcu
sadzenie lasu było jedną z niewielu pożytecznych rzeczy jakie w życiu
zrobił, a teraz i to chcą mu odebrać jakieś spiczastouche łobuzy?
Tego
chyba za wiele! Kilkoma celnymi splunięciami przepalił krępujące go
więzy, chwycił leżący niedaleko plecaczek i odleciał. Przecież był w
końcu super-bohaterem i doprawdy nie widział powodu, żeby pozwolić się
skalpować jakimś tam elfom. Zakłamanym, na dodatek.
Zatrzymał się dopiero na Górze Czterech Wiatrów. Usiadł na kamieniu i popijając winko uspokajał rozdygotane nerwy.
-
Pięknie, jasna cholera, pięknie. Elfy zadymiarze. Żądne zemsty za
wyimigi… wymagi… wymyślone krzywdy. Pięknie. Co jeszcze? Krasnoludy?
- Czemu nie? – usłyszał za plecami i znowu stracił przytomność.
Tym
razem nie był związany. Ale za to znajdował się pod ziemią. Siedział
oparty o ścianę jakiegoś cholernego tunelu… Tunelu!!! A na przed sobą
miał brodatego, ubranego w świecącą lekko w ciemnościach kolczugę i
bawiącego się potężnym młotkiem krasnoluda. Młotem właściwie. Nieźle.
Tadeusz
wiedział, że w zaistniałych okolicznościach powinien się zachowywać
taktownie i dyplomatycznie. Z wyczuciem i być może nawet pewną dozą
subtelności. Ale był wnerwiony i bolała go głowa.
- O co tutaj, do kurwy nędzy, biega? – wrzasnął.
Krasnolud był zaskoczony. Zarówno wybuchem, jak i niewiedzą Yabolman.
-
Jak to o co biega? – odpowiedział niegrzecznie pytaniem na pytanie.
Widocznie stwierdził, że jak tak to on też nie musi bawić się w takt i
dyplomację. O subtelności nie wspominając. A może, po prostu, grzeczność
nie była domeną krasnoludów.
- Jak to o co biega? – powtórzył. – Plączesz się człowieku po prastarych krasnoludzkich korytarzach…
Tadeusz
miał dość. Uraczył krasnoluda niewielką kulą ognia, a potem chwycił
zaskoczonego za resztki osmalonej brody, podniósł lekko do góry i kiedy
ich oczy znalazły się na jednym poziomie, wysyczał:
- Prastare krasnoludzkie korytarze? Pod Górą Czterech Wiatrów? Od kiedy?
[od
autora: Nie znaliście takiego Yabolmana, prawda? Szczerze mówiąc, sam
jestem trochę zaskoczony. Ale każda cierpliwość ma przecież swoje
granice, więc nie dziwota, że go poniosło.]
- Od zeszłego tygodnia – wyjąkał przestraszony krasnolud. – Tak mniej więcej.
- No nie!
Yabolman
rzucił krasnoludem o ścianę i wzbił się w powietrze. Przebicie się
przez kilka metrów ziemi nie stanowiło w tym momencie żadnego problemu.
Sytuacja go przerosła. Wszystko to było jakieś popieprzone. Elfy. Krasnoludy.
- Co to niby jest? – myślał lecąc w stronę domu. – Mazury, czy jakieś cholerne Śródziemie?
Aż drgnął na wspomnienie straszliwej książki, którą zmuszony przez Beerwoman, przeczytał jakiś czas temu.
- Jeszcze tylko tych, jak im tam, orków brakuje. Tfu, na psa urok! – splunął przesądnie.
Na szczęście przelatywał właśnie nad Czosem, więc tylko zaskwierczało i podniósł się niewielki obłoczek pary.
– Trzeba o wszystkim opowiedzieć Marysi. Ona na pewno coś wymyśli.
-
Marysiu! – zawołał kilka minut później wlatując do mieszkania przez
kuchenne okno. – Nie uwierzysz co mi się dzisiaj przytrafiło!
I rzeczywiście – nie uwierzyła.
***
Dni
mijały. Tadeusz powoli kończył remontować domek Jamajki. Ale ciągle był
jakiś niespokojny. Był pewien, prawie, że ani elfy, ani krasnolud, nie
były jedynie wytworem jego chorej, wzmocnionej kilkoma butelkami wina,
wyobraźni. W końcu wino pił już od jakiegoś czasu, a tych cholernych
cudaków widział dopiero pierwszy raz. Nie chciał się jednak kłócić. I
chociaż z całych sił starał się zapomnieć o nieprzyjemnej przygodzie,
nie mógł oprzeć się dziwnemu wrażeniu, że elfy i krasnoludy jeszcze nie
raz pojawią się w jego życiu.
Tak
czy inaczej, pod koniec lata, Jamajka weszła do całkowicie odnowionego
domu. W Mrągowie i pobliskich wsiach błyskawicznie rozniosła się wieść,
że okolicy pojawiła się nowa czarownica. Ale o tym to już może w
następnym odcinku.
***
-
Wiesz Jabolku – zagadnęła Marysia kilka dni później. – Cały czas nie
daje mi to spokoju… Skąd ty właściwie wziąłeś te wszystkie materiały? Te
cegły, deski i w ogóle?
- A bo to mało się w okolicy buduje… - odpowiedział wykrętnie Tadeusz.
-
Kiedy właśnie mało. Domów to prawie wcale, ani żadnych takich. Tylko tu
i ówdzie… - Marysia zamilkła, tknięta nagłym przeczuciem.
- Jabolku, chyba nie… - podjęła po chwili.
- Ależ tak, Marysiu, tak! – zadowolony z siebie Yabolman, wpadł jej w słowo.
- Przecież to grzech. I to podwójny. Okradać kościół! Księża się wściekną kiedy się dowiedzą. Znowu cię obłożą ekskomuniką.
-
Po pierwsze, jeszcze nie zdjęli poprzedniej. Po drugie – jakie okradać?
I co właściwie mają do tego księża? Co to? Ich? Przyjdzie czas to jakoś
to załatwię. Z samym Wielkim Inwestorem. Bez problemu.
I
trzeba przyznać, że Tadeusz, chociaż pojęcie o ekonomii miał mizerne,
tym razem miał rację. Dwóch rozsądnych kontrahentów zawsze się dogada.
Wystarczy jedynie wyeliminować pośredników.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz