Nagle zrobiło się cicho. Leon wyjrzał ostrożnie ponad wierzchołkiem barykady.
- Chyba skończyła im się amunicja.
- Dziwisz się? – Marek nie był zdziwiony. – Nasze zapasy wyczerpały się dwa kwadranse temu.
Marek
liczył czas w kwadransach. Taki był rytm pracy pieca. Leon zignorował
jego uwagę. Cały czas obserwował stos połamanych krzeseł i stolików,
usytuowany na drugim końcu krótkiej uliczki.
- Coś się tam dzieje. Wychodzą! O jasna cholera! Wygląda na to, że szykują się do szturmu. Szefie, co robimy?
Szef
błyskawicznie ocenił sytuację. Nie było dobrze. Kilkunastu mężczyzn w
pomarańczowo-zielonych uniformach rzeczywiście przygotowywało się do
walki wręcz. Łamali drewniane łopaty. Mocowali noże do uzyskanych w ten
sposób, długich kijów. Ostrzyli potężne tasaki, którymi na co dzień,
podobno, siekali paprykę i cebulę. I wznosili dopingujące okrzyki.
- Niech żyje Italia! – niosło się nad opustoszałą uliczką.
Szef
“La Guny” popatrzył na swoich pracowników. Na ich niebieskie, zakurzone
teraz i porwane fartuchy. Na umorusane twarze. Spojrzał w pałające
żądzą walki oczy. Byli gotowi. Gotowi na wszystko. Ostatnie promienie
słońca odbijały się w przeróżnych ostrych sprzętach kuchennych,
ściskanych w spotniałych nagle dłoniach.
- Chłopcy – zaczął drżącym ze wzruszenia głosem. Ale opanował się szybko.
-
Chłopcy – powtórzył, dźwięcznie tym razem i donośnie. – Wiem, że żądam
od was wiele. Wiem również jak wiele możecie mi ofiarować.
Zabrzmiało to cokolwiek dwuznacznie, ale w godzinie najcięższej próby nikt nie zwraca uwagi na takie dwuznaczności.
-
Za chwilę rozstrzygnie się nasz los. Zwyciężymy lub zginiemy. Naprzód!
Za “La Gunę”! Na tej ulicy nie ma miejsca na dwie pizzerie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz