- Kochanie!
Jan
Kowalski wiele nauczył się podczas dwudziestu lat trwania swojego
małżeństwa. Można by nawet powiedzieć, że dostał niezłą nauczkę.
Wiedział, na przykład, że jeśli Maryla zaczyna od „kochanie”, to dalszy
ciąg prawdopodobnie mu się nie spodoba. I tak dobrze, że nie
powiedziała...
- Jasieńku!
Stało się. Teraz to już na pewno ma przechlapane. Co ona znowu wykombinowała?
- Wiesz, tak sobie myślałam o tegorocznych wakacjach...
On również myślał o wakacjach. I miał całkiem konkretne plany.
- Podobno wróciła moda na wczasy pod gruszą.
Jakie, cholera, wczasy pod gruszą?
- Teraz to się nazywa agroturystyka.
A więc znowu nici z uporządkowania kolekcji znaczków.
- Moglibyśmy pojechać na tydzień lub dwa gdzieś na wieś. Wiesz, taką prawdziwą, jak w „Złotopolskich”.
Po
co ona mówi mu to wszystko. Przecież i tak zupełnie nie liczy się z
jego zdaniem. Jan już nie pamiętał, kiedy dane mu było podjąć
jakąkolwiek decyzję. Ostatnia była chyba ta o poślubieniu Maryli.
Może to i lepiej, że nie miał już prawa głosu.
- Dzieci odetchnęłyby świeżym powietrzem.
Pomyślał
o Asieńce i Jareczku, dwóch potworach, do poczęcia których przyłożył
podobno, ekhm..., rękę. A później pomyślał o różnorakich
niebezpieczeństwach czyhających w dziczy na rozpieszczonych
mieszczuchów. Uśmiechnął się i spojrzał na żonę.
- Wspaniały pomysł kochanie. Pojedziemy na wieś.
***
- Och, Jasieńku, jak tu pięknie!
Jechali
jakąś cholerną bryczką, przez sam środek jakiegoś cholernego lasu.
Droga była piaszczysta i kurzyło się niemiłosiernie. Było gorąco i
duszno.
- Rzeczywiście kochanie. Cudownie.
Spocony,
w zbyt ciasno zawiązanym krawacie, przyciśnięty przez żonę do krawędzi
powozu, oddychał z trudem. Za sobą miał straszliwą podróż pociągiem i
woźnicę, który nie odezwał się słowem od chwili kiedy odebrał ich ze
stacji. Przed sobą - kłócące się zawzięcie bliźniaki i dwa tygodnie
koszmarnie zapowiadających się wakacji.
-
Koszmar obecnego lata – pomyślał. Skrzywił się. – Zabrzmiało jak tytuł
jakiegoś kretyńskiego horroru. Coś słabo się czuję. I tak mnie jakoś
mdli.
Przechylił
się przez „burtę” pojazdu. Ale nie zwymiotował. Nie chciał powalać
biegnącej tuż obok staruszki. Niska, siwa, przygarbiona, z wiązką
chrustu na plecach. Staruszka. Biegła sobie raźnym kłusem i uśmiechała
się tajemniczo. Spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała:
- W blasku księżyca błyszczą kły
Budzi się bestia pośród lasu
Z przekrwionych ślepi płyną łzy
Oj będzie sporo ambarasu.
- Słucham? – nie zrozumiał Jan.
-
Wiem, wiem. Nic nie mów. Końcówka trochę wypada z klimatu, ale
potrzebowałam rymu. Przepowiednia musi się rymować. Posłuchaj tego:
Gdy serce krew przestanie tłoczyć
Gdy piersi oddech nie poruszy
Martwe a wciąż widzące oczy
Żywy nieżywy pośród głuszy.
- Słucham?
- Nieźle, prawda? I zauważ, że zrezygnowałam z interpunkcji. Całkowita dowolność. Nowocześnie. A na koniec najlepsze:
Po trzykroć powtórzone
Spełni się przed świtaniem
Tak jest postanowione
I niechaj tak się stanie.
- Słucham?
- Wiem, że słuchasz. Dlatego ci mówię. No dobrze, teraz już wiesz na czym stoisz. Ja znikam.
I rzeczywiście znikła. Jan popatrzył jeszcze przez chwilę, a potem zwymiotował i zemdlał.
***
Kiedy
się ocknął, powóz wjeżdżał właśnie między zabudowania niewielkiej
wioski. Nikt oczywiście nie zauważył jego omdlenia. Nie był tym
zaskoczony. Ba, nie było mu nawet przykro. Przywykł. Skupił się na
podziwianiu krzywych płotów, drewnianych chat krytych strzechą i żurawi
pochylonych nad nieocembrowanymi studniami.
- To jakiś cholerny skansen – pomyślał.
Bryczka
wjechała na jedno z podwórek i stanęła przed walącą się chatą. Wyszła z
niej znana już Janowi staruszka. Ta sama, która tak hojnie szafowała
nowocześnie rymowanymi przepowiedniami.
-
Witajta drogie goście! –wrzasnęła.– To ja! Wasza gospodynia. Witajta na
naszych rewelacyjnych wczasach agroturystycznych. Zasmakujeta tutej
prawdziwie wiejskiego życia. No, dali, wchodźta do środka. Helka! Pomóż
państwu.
-
Temu państwu nic nie pomoże – pomyślał Jan, który oprócz filatelistyki,
interesował się również polityką. Z tym, że polityką raczej biernie.
A
potem przestał myśleć, bo zobaczył Helkę. Rozłożystą wiejską dziewoję w
nieco porwanym i rozchełstanym ponad wszelką miarę odzieniu, które
więcej obnażało niż skrywało. Podbiegła do bryczki, złapała dwie wielkie
walizy i bez wysiłku zaniosła je do chałupy. Maryla, z wyniosłą miną
podążyła jej śladem. Dzieci również. Z równie napuszonymi minami. Jan
chciał jeszcze porozmawiać z gospodynią, ale ta położyła mu pomarszczoną
dłoń na ramieniu, spojrzała głęboko w oczy i szepnęła:
-
Mnie też denerwuje ten folklor, ale takie są prawa agroturystyki. Nie
masz wyjścia, wypoczywaj, jeśli potrafisz. I nie plącz się po zmroku po
okolicy, jeśli chcesz jeszcze trochę pożyć.
- Słucham?
-
I nie łaźta po ciemaku po okolicy – krzyknęła staruszka w stronę
wychodzącej na podwórze Maryli. – Lepiej się wcześnie położyć.
***
Właściwie
to nie było tutaj tak źle. Bliźniaki znikały gdzieś na całe dnie.
Maryla każdego ranka rozkładała na pobliskiej łączce kraciasty leżaczek i
aż do obiadu wytapiała się na słońcu. Po obiedzie zresztą również. Cała
rodzina oddawała się słodkiemu nic nie robieniu. I wszyscy mieli w
nosie, co dzieje się z Janem. Jak zwykle zresztą.
Mógł
spokojnie zająć się lekturą książki o zwyczajach jelonka rogacza
(Lucanus Cervus). Entomologia była bowiem trzecią jego wielką pasją.
Mógł również bez przeszkód oglądać krzątającą się po obejściu Helkę, co
bardzo szybko stało się jego kolejnym hobby.
Nic niestety nie trwa wiecznie. A najszybciej kończy się beztroska sielanka.
***
- Piękna noc – Maryla zamknęła okno i spojrzała na męża.
- Gdzie bliźniaki? – spytała.
- A nawet nie wiem. Biegają gdzieś pewnie – rzucił beztrosko.
I od razu tego pożałował.
- Jak to „nie wiem”? Jak to „biegają gdzieś”? Nie wiesz, gdzie są moje dzieci?
Jan popatrzył na czerwieniejącą błyskawicznie twarz żony. Cynober. Głęboki wdech. Karmazyn. No to będzie czego posłuchać.
-
...no, ale nie dziwota, skoro zamiast opiekować się dziećmi, rozglądasz
się za wiejskimi dziewuchami. Ty wstrętny, obleśny satyrze...
Pomyślał
o opalonych udach i głębokim dekolcie Helenki. To była miła myśl.
Pozwolił jej jeszcze przez chwilę kołatać się po głowie.
- ...i co ci się właściwie podoba w tej prymitywnej wieśniaczce...
Wszystko. A najbardziej to, że milczy.
Maryla
rozkręcała się coraz bardziej. Skala jej głosu zawsze go zachwycała.
Była to jedyna cecha żony, która jeszcze budziła jego zachwyt.
- ...gdzie byłbyś dzisiaj gdyby nie ja?...
Jak to gdzie? Siedziałby w fotelu i grzebał w klaserach.
- .. każda inna na moim miejscu...
Wyłączył
się całkowicie. I tak znał cały ten monolog na pamięć. A ponieważ przed
wygłoszeniem ostatecznej konkluzji Maryla zawsze robiła przerwę na
zaczerpnięcie oddechu, nie groziło mu, że przegapi coś ważnego. O,
teraz, wdech i...
- ...i bez dzieci nie pokazuj mi się na oczy.
Propozycja była wielce kusząca, ale w Janie po raz kolejny zwyciężyło poczucie obowiązku. Ruszył na poszukiwanie bliźniaków.
***
Już
od kilku godzin chodził po tym cholernym lesie. Co za bałagan! Ani
jednej porządnie wytyczonej alejki. Ani jednej ławeczki. O latarniach
nawet nie wspominając. Naprawdę ucieszył się kiedy wreszcie udało mu się
dotrzeć do niewielkiej polanki. Usiadł na pniu zwalonego drzewa, zdjął
buty i rozprostował zmęczone stopy. I wtedy spomiędzy drzew po drugiej
stronie polanki wyszła jego córka. Nie wyglądała na zagubioną. W każdym
razie nie bardziej niż zwykle. Zobaczyła go od razu i lekko utykając na
lewą nogę ruszyła w jego kierunku. Po krótkiej chwili stanęła przed
ojcem. Jej, jak zwykła mawiać Maryla, „śliczne pysio”, wygięło się w
płaczliwą podkówkę. Jan zacisnął zęby. Wiedział co go czeka. Asieńka,
pomimo ukończonych niedawno osiemnastu lat, była bardzo infantylna.
Zachowywała się często jak rozpieszczony, sześcioletni berbeć. Miała też
trudną do zniesienia manierę zaczynania prawie każdego zdania od „i”.
Zrezygnowany wzniósł wzrok ku nocnemu niebu.
-
I wszystko mnie tu gryzło. I najpierw była ta mucha. I komar. I jeszcze
gęś przy stodole. I ja uciekłam. I ja przybiegłam do lasu. I ciemno już
było. I nie mogłam znaleźć drogi. I taki wielki piesek na mnie skoczył.
I mnie ugryzł w nogę. I teraz mnie boli.
Nad drzewami pojawił się księżyc. Jasny i okrąglutki.
- O! Pełnia! – pomyślał Jan i zerknął na umilkłą nagle córkę.
Asieńka
zasłaniała dłonią usta i przerażona patrzyła na tę dłoń. I nie wiadomo
co ją właściwie tak bardzo przestraszyło. Czy olbrzymie pazury, w które
nagle zmieniły się jej starannie wypielęgnowane paznokietki? Czy może
raczej gęsta sierść pokrywająca szybko całą rękę.
- Ojejku! Tatuśku! I co ja mam teraz zrobić? Jest mi źle. I smutnoooooouuuuu....
Kończące
wypowiedź wycie było efektem nagłego przekształcenia się „ślicznego
pysia” Asieńki w straszliwy wilczy pysk. Rozległ się trzask pękającej
sukienki. Po chwili olbrzymia bestia pochylała się nad Janem. Ociekające
śliną kły były coraz bliżej jego gardła. Na szczęście w tej samej
chwili na zalaną księżycowym blaskiem polankę wbiegło stado saren.
Przewodnik zatrzymał się na chwilę zaskoczony, a później poderwał stado
do panicznej ucieczki. Wilkołak ryknął i ruszył w pościg.
- Na szczęście nigdy nie mogła się skupić na jednym – pomyślał Jan, wstając ciężko z pnia.
Najważniejsze, że znalazł córkę. Teraz musi jeszcze odszukać syna.
***
Jan,
zniechęcony i zmęczony wielogodzinnymi poszukiwaniami, wracał do chaty.
Wszedł właśnie między opłotki, kiedy w jasnym świetle księżyca
dostrzegł sunącą w tym samym kierunku postać. Od razu rozpoznał
jadowicie pomarańczową kurtkę Jareczka. Jego syn szedł dziwnie
powyginany, z trudem powłócząc nogami.
- Musiał łobuz nieźle zabalować na jakiejś wiejskiej dyskotece. – pomyślał Jan wkurzony. – A ja całą noc szukam go po lesie.
- Zatrzymaj się młody człowieku – zawołał.
Jareczek
zatrzymał się i powoli, wykonując całą masę niezbyt skoordynowanych
ruchów odwrócił się w stronę ojca. Był blady. Straszliwie blady. I taki
jakiś złachmaniony jakby i nieświeży. I cały powalany ziemią.
-
Wyglądasz jakbyś wylazł prosto z grobu – zażartował Jan. Ale w tej
samej chwili spojrzał w puste oczy syna i nie roześmiał się z własnego
żartu.
- Gdzie byłeś Jareczku?
-
Poszedłem na spacer i zabłądziłem w lesie. Łaziłem ze dwie godziny.
Wreszcie usłyszałem bębny. Mnóstwo bębnów. I trafiłem na wielką polanę.
Pełno ludzi. Wszyscy tańczyli i krzyczeli. A później ta kobieta zarżnęła
czarnego koguta. Dalej już nie wiem co się działo, zemdlałem chyba.
Ocknąłem się przed chwilą w rowie. Wracam, ale tak jakoś nie chce mi się
spać. I głodny nawet nie jestem, chociaż od kolacji nic nie jadłem. W
ogóle, dziwnie się czuję. Nie czuję właściwie.
Podrapał
się po głowie. Trącone przypadkiem ucho z cichym plaśnięciem wylądowało
w trawie. Palce zaplątały się w resztki włosów i zostały w nich kiedy
opuścił rękę. Wyglądały jak jakieś koszmarne papiloty. Jareczek
niezdarnie próbował je wydostać.
-
To wygląda jakby, ekhm..., ale przecież w Polsce nie ma voodoo – myślał
Jan. – Skąd by miało być? Przecież nie mieliśmy nigdy żadnych
Afro-Polaków. A Oli chyba był ochrzczony? Nie, no to bez sensu.
Ale
przypomniał sobie co stało się z Asieńką i dał spokój logice. Poklepał
Jareczka po ramieniu. Kilka części ciała rozsypało się po okolicy.
-
Cóż synku, wygląda na to, że jesteś zombim. Czy ci się to podoba, czy
nie. Takie są fakty i będziesz musiał nauczyć się z tym, ekhm..., żyć.
No, weź się w garść, a ja idę opowiedzieć o wszystkim waszej matce.
I pierwszy raz tej nocy zaczął się naprawdę bać.
***
Noc
na wsi pełna jest przeróżnych dźwięków. Można usłyszeć świerszcze. Albo
pohukującą sowę. Albo i żabę, jeśli jakiś staw jest w pobliżu. Ale tej
nocy, w tej okolicy, słychać było jedynie Marylę. Minął kwadrans, potem
drugi, a ona wciąż krzyczała. Jan stał w drzwiach ze spuszczoną głową i
czekał aż dopuści go do głosu. Wyglądało na to, że zaczyna powoli
chrypnąć i niedługo pozwoli mu wyjaśnić co się stało. Tylko jak jej to,
do cholery, wyjaśnić.
-
...niewdzięczniku. Po tym wszystkim co dla ciebie zrobiłam. Gdzie
byłeś? Prędzej mnie diabli wezmą, niż pozwolę ci się uganiać po nocach
za wieśniaczkami. Rozpustniku. I gdzie są moje dzieci?
Jan postanowił nie owijać w bawełnę.
- Asieńka została wilkołakiem... – powiedział.
A potem przerwał by wysłuchać pełnej złorzeczeń tyrady zakończonej słowami:
-
...ale nie posłuchałam mamusi. A teraz muszę znosić twoje zwyrodniałe
poczucie humoru. Ale pierwej mnie diabli wezmą, niż pozwolę ci naśmiewać
się z mojej ukochanej córeczki. Co się stało Asieńce? A Jareczek?
Jan
nie był głupim facetem, ale zbytnio cenił sobie konsekwencję. Nie
zawsze wychodziło mu to na zdrowie, ale kiedy już raz postanowił mówić
prawdę, to robił to końca.
- Jareczek zombim jest teraz.
Kolejnych kilka minut wypełnione było bez reszty wściekłym wrzaskiem Maryli.
- ...i nie myśl sobie, że ujdzie ci to na sucho. Raczej mnie diabli wezmą....
Zagrzmiało.
W pokoju zaśmierdziało siarką. I zrobiło się zdecydowanie cieplej. Ni z
tego, ni z owego, a w zasadzie prosto z podłogi, wyskoczyło trzech
facetów. Kosmaci, rogaci, z ogonami i kopytami. Kojarzycie te klimaty.
Zarechotali obrzydliwie i zaczęli wirować wokół Maryli w obłąkańczym
tańcu. Przyznać trzeba, że mieli niezłe wyczucie rytmu. Jan z prawdziwą
przyjemnością patrzył przez dłuższą chwilę jak się kręcą. Nagle stanęli
jak wryci i jeden z nich wrzasnął:
- Rzekłaś po raz trzeci. I zdążyłaś przed świtem. Stanie się przeto wedle woli twojej.
Znowu
zagrzmiało i zaśmierdziało. Diabły i Maryla znikły. Jan został sam w
pokoju. Osunął się na podłogę. Zanim stracił przytomność, zobaczył
jeszcze pierwsze promienie wstającego słońca.
***
Jan leżał na łące i podziwiał sunące po błękitnym niebie chmury.
-
Dawno już nie czułem się tak dobrze. Tak młodo i świeżo – pomyślał. –
Moja córka, porośnięta gęstym futrem, ugania się po lesie za sarenkami.
Syn włóczy się po okolicznych cmentarzach, gubiąc co jakiś czas kawałki
ciała. A żona... Żonę diabli wzięli żywcem do piekła. Do piekła?
Uśmiechnął się.
- Dopiero teraz przekonają się co to naprawdę znaczy – piekło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz