wtorek, 31 grudnia 2013

Codzień



Piąta trzydzieści. Tyle lat na emeryturze, a ja wciąż budzę się o piątej trzydzieści.
Pochylam się nad śpiącą żoną. Delikatnie całuję pokryty siateczką zmarszczek policzek. Uśmiecha się przez sen. Coraz więcej tych zmarszczek, a ona jest równie piękna, jak czterdzieści lat temu.
Wstaję i idę do kuchni. Biorę czajnik i nastawiam wodę na herbatę.
Zapalam pierwszego dzisiaj papierosa. Jakoś nie potrafię rzucić. Zresztą, od pewnego czasu już nawet nie próbuję.
Podchodzę do okna. Patrzę na szare, odrapane bloki. Pobliski plac zabaw przykrywa cienka warstwa białego jeszcze o tej porze śniegu. Dostrzegam resztki opakowań po fajerwerkach.
No tak…
Witaj Nowy Roku.

Polemika



Dysputa trwała od wielu już godzin. Uczeni to przekrzykiwali się wzajemnie, groźnie strosząc wrzdyle, to znów łagodnieli i miarowo kołysząc brządlami wymieniali rzeczowe argumenty. Normalka. Jak to na uniwersytecie.
- Powiadasz tedy drogi Hrrwungu, że świat, w którym przyszło nam firbilić nasze pszczyngle, wcale nie jest okrągły niby furblina, jeno płaski jakoby naleśnik?
- Tak właśnie uważam miły Dhhnanie. Do takiego wniosku doprowadziły mnie zarówno liczne obserwacje, jak i wielce skomplikowane obliczenia.
- Rzeknij mi zatem, drogi Hrrwungu… Skoro my zamieszkujemy jedną stronę owego „naleśnika”, cóż twoim zdaniem znajduje się po drugiej jego stronie.
Hrrwung zmarszczył krzaczaste strzeszele i odpowiedział:
- Dżem. Prawdopodobnie malinowy.

Arahja



„Mój dom murem podzielony,
Podzielone murem schody…”
Dlaczego Kult? Bo akurat dzisiaj mam ochotę na Kult. Pewnie, że z winyla. I co z tego, że trzeszczy. Nie chcesz – nie słuchaj. I zamknij się wreszcie.
„…po lewej stronie łazienka,
Po prawej stronie kuchenka…”
Pamiętasz koncert Kultu w listopadzie dziewięćdziesiątego trzeciego? Pamiętasz tę małą Natalkę? Rany, jaka ona była piękna! Ale ty: „Nie! Daj spokój. Pijana jest, a ty upalony. Zostaw ją.” Poszła wtedy z Maćkiem. Do dzisiaj są razem. Mają trzy córki. Najstarsza niedługo rodzi. Tak, tak… Mała Natalka będzie babcią. I wciąż jest piękna. A ja wciąż ją kocham…
„…moje ciało murem podzielone,
Dziesięć palców na lewą stronę…”
Nienawidzę cię, wiesz. Ciągle jesteś przy mnie, ciągle wpieprzasz się w moje życie i wszystko mi psujesz. Tak jak wtedy, kiedy nie było co palić i zbieraliśmy kiepy na bulwarze. Pamiętasz tę saszetkę? Dwanaście tysięcy złotych i pięćset dolców. Mogłem się ustawić na długi, długi czas. Tylko, że ciebie ruszyło sumienie. „Kupa forsy. Ktoś pewnie rozpacza z tego powodu. Ktoś już na pewno zgłosił taką zgubę. Trzeba to oddać na policję.” Do dzisiaj nie wiem, czy gliny znalazły właściciela. Czy w ogóle szukali, czy po prostu podzielili cały ten szmal między siebie. Ale pamiętam jak na mnie patrzyli, kiedy wychodziliśmy z posterunku…
„…drugie dziesięć na prawa stronę,
Głowy równa część na każdą stronę…”
Ale już dość, wiesz? Mam cię dość. Od kiedy? Od zawsze, od tej koszmarnej chwili, w której pojawiłeś się w moim życiu. Chcę się nareszcie od ciebie uwolnić. Mogę się nareszcie od ciebie uwolnić. Wolność? Po co mi wolność? Nie, no… Wystarczy. Koniec.
„…lewa strona nigdy się nie budzi,
Prawa strona nigdy nie zasypia…”
„Arahja” też się kończy. Słuchaj, bo to nasza pożegnalna piosenka. Czujesz ten chłód na skroni. Owszem, lufa. Nie wiedziałeś, że mam rewolwer? I bardzo dobrze, że nie wiedziałeś, bo pewnie zmusiłbyś mnie, żebym go wyrzucił. A tak, mogę wreszcie zakończyć ten koszmar. Żegnaj…
„…na każdą str… na każdą str… na każdą str…”

wtorek, 24 grudnia 2013

Zeitgeist



Siedziałem w fotelu i pykałem z fajeczki. Patrzyłem na szybujące swobodnie pod sufitem kłęby aromatycznego dymu. W pewnej chwili spostrzegłem, że owo swobodne szybowanie nabiera cech pewnej celowości. Dym zaczął się przemieszczać w kąt pokoju i dziwnie gęstnieć.
„Co jest?” pomyślałem lekko zaniepokojony.
I wtedy dym nagle opadł. A właściwie, rozwiał się jak… No cóż, jak dym właśnie.
A w kącie pokoju, tuż przy balkonie, na niewielkim taboreciku, siedział jakiś nieznany mi facet. Facet, w odróżnieniu od taborecika, był raczej spory. Ba, duży nawet.
Ale nie wyglądał jakoś szczególnie groźnie. Owszem, długowłosy i brodaty, ale siwiuteńki jak gołąbek. I rumiany jak jabłuszko. Do tego ubrany w mocno znoszony szlafrok, spod którego wystawały spodnie od piżamy i bambosze w kształcie króliczków.
Gdyby nie pojawił się nagle w moim pokoju, późnym wieczorem, w zamkniętym od wewnątrz na klucz mieszkaniu, na dziewiątym piętrze, uznałbym go nawet za sympatycznego.
Spojrzał na mnie, a oczy pod krzaczastymi brwiami miał niewiarygodnie błękitne i uśmiechnął się przyjaźnie.
- Ho, ho, ho! – Powiedział.
Uważnie obejrzałem trzymaną w dłoni fajkę. Sięgnąłem po kapciuch z tytoniem i starannie obwąchałem jego zawartość. Niby w porządku, skąd zatem…
- Ho, ho, ho! – Powtórzył siwowłosy.
- Tobie też „ho, ho, ho” – odpowiedziałem. Bo czułem, że coś powiedzieć muszę, a nie miałem lepszego pomysłu.
Na tym nasza konwersacja się urwała i zapanowała niezręczna cisza. Patrzyliśmy na siebie bez słowa. On wciąż się uśmiechał, ja przypominałem sobie wszystkie co bardziej znane choroby psychiczne i kombinowałem, której z nich symptomów właśnie doświadczam. W końcu zdecydowałem, że najprościej będzie zasięgnąć informacji niejako u źródła.
- Jesteś majakiem? – Zapytałem. Może zbyt obcesowo, ale przecież wariatom wybacza się nie takie rzeczy.
- A skąd. – Zaprzeczył.
Nie powiem, żeby mnie to uspokoiło. Tym bardziej, że od razu dodał:
- Jestem duchem.
Aha…
- Duchem świąt. – Uściślił.
Policzyłem na palcach.
- Ale których świąt?
- Jak to: których? Bożego Narodzenia!
Znowu policzyłem.
- Ale jest dopiero początek listopada. Do świąt sporo czasu.
Kiedy już pogodziłem się z faktem, że oszalałem, rozmowa z gościem nie sprawiała mi najmniejszego problemu.
Zmarkotniał.
- Wszyscy tak mówią. Jest jeszcze czas… Zdążę… A potem wszystko na ostatnią chwilę. Wszystko w pośpiechu. I w końcu zziajani, umęczenie, nie mają nawet siły iść na pasterkę.
Trzeba przyznać, że trochę racji miał. Przypomniało mi się, że ciągle miałem w szufladzie biurka kartki świąteczne,  które kupiłem w zeszłym roku i których nie zdążyłem nawet wypisać. Głupio mi się zrobiło.
- Wie pan… - Zacząłem.
- Wiem, wiem. Duch czasów.
- No właśnie.
- No właśnie. – Powtórzył jakoś tak ciepło. I jak mi się wydało – znacząco. A potem uśmiechnął się do mnie jeszcze raz i zniknął z cichutkim pyknięciem.
Przez chwilę patrzyłem w opustoszały nagle kąt pokoju. 
„Do dupy z takimi czasami” – pomyślałem. A potem usiadłem przy biurku i zacząłem wypisywać te cholerne kartki.

sobota, 21 grudnia 2013

Wpadka



- Nie becz już, głupia.
- Ale…
- Nie becz, mówię. Nie ty pierwsza i nie ostatnia.
- Ale ojciec mnie zabije!
- No właśnie, ojciec! Wiesz chyba?
- Oczywiście, że wiem.
- No i?
- Marek wyjechał do Rzymu. Nie wiem kiedy wróci. Nie wiem, czy w ogóle wróci…
- No dobrze. Myśl… Myśl… A ten twój? Może byś tak… No wiesz.
- On? Coś ty! Nic z tego. Jest bardzo religijny. Fanatyk. Żadnego seksu przed ślubem.
- A kiedy ślub?
- Za pół roku. Będzie już widać.
- No tak. I raczej nie uwierzy w trzymiesięcznego wcześniaka.
- I co ja mam teraz zrobić?
- Czekaj… Religijny, mówisz? Fanatyk? Słuchaj Marysia, zrobimy tak…

piątek, 13 grudnia 2013

Sylwester



To był ostatni dzień roku.
Wiele wskazywało na to, że jest to również ostatni dzień życia młodszego aspiranta Antoniego Nowaczka.
Skierowana prosto w prawe oko lufa rewolweru i obłąkańczy uśmiech trzymającego ów rewolwer bandziora sprawiały, że wciśnięty między ścianę i plastikowy kontener na śmieci, młodszy aspirant Antoni Nowaczek nie miał złudzeń. A że spodnie zmoczył już wcześniej, pozostało mu tylko siedzieć i pochlipywać cichutko.
Bandzior delektował się chwilą. Strach ofiary sprawiał mu wyraźną przyjemność. Wreszcie opuścił broń i poklepał przerażonego młodszego aspiranta Antoniego Nowaczka po policzku.
- No dobra, pieseczku. - Wymruczał prawie pieszczotliwie. - Wystarczy. Masz szczęście, pieseczku. Nie strzelam w sylwestra.

czwartek, 5 grudnia 2013

Rozwój



Dawno, dawno temu. Bardzo dawno.
To jest Gugwar. Gugwar to człowiek pierwotny. Gugwar mieszka w jaskini. Żeby przeżyć, musi polować. Kiedy polowanie się powiedzie, w jaskini, nad niedawno i zupełnie przypadkowo wynalezionym ogniskiem piecze się kawał mięcha, i Gugwar może nażreć się do syta. Potem idzie kopulować którąś ze swoich licznych samic. To właściwie wszystko, poza iskaniem się, co Gugwar robi. Żarcie i kopulowanie - tylko tyle potrzebuje by czuć się szczęśliwym i spełnionym.
Pojutrze. Może w przyszłym tygodniu.
To jest Grzegorz. Grzegorz to człowiek cywilizowany. Grzegorz mieszka w bloku. Do najbliższego marketu ma jakieś trzysta metrów. Grzegorz nie musi polować.

wtorek, 3 grudnia 2013

Optyka



Nie jestem wzorem cnót. Nikt nigdy nie powinien stawiać mnie za przykład.
Maria uśmiecha się uroczo.
Jestem złodziejem.
W jej oczach zapalają się figlarne ogniki. Kusząco zwilża językiem pełne, rubinowe wargi.
I kłamcą. Okłamywałem wszystkich. Tych, których mi zaufali. Tych, którzy i tak nigdy mi nie wierzyli. Czasami zdarzało mi się okłamywać nawet samego siebie.
Powolutku rozpina długą suknię. Suknię, która i tak niewiele skrywa. Tu nie ma miejsca na wyobraźnię. Widzę, że nie ma pod spodem bielizny.
Ale nie mógłbym spojrzeć w lustro, gdybym przeleciał dziewczynę przyjaciela.
Cienki materiał z cichym szelestem spływa na podłogę.
Chociaż… Z drugiej strony…

Statystyka



Dzień miał się ku końcowi. Podobnie jak tocząca się na wielkiej równinie bitwa.
Szczęk oręża szczękał jakby coraz rzadziej i coraz ciszej. Jęki rannych cichły pod wpływem skutecznych i ostatecznych działań korpusów medycznych obu królestw.
Zmierzchało.
W niewielkiej kępie drzew, jedynej w zasięgu wzroku, w niewielkim, ale bardzo eleganckim namiocie, dowódcy ścierających się przez cały dzień armii, podliczali ostatnie dostarczone przez zziajanych gońców raporty.
- Z mojej strony siedemnaście tysięcy zabitych. - Stwierdził generał White podliczając ostatnie słupki.
- Z mojej strony to samo. Siedemnaście tysięcy. - Generał Black sprawiał wrażenie zadowolonego.
- Zatem?
Popatrzyli wyczekująco.
- Remis! - Zawołali zgodnie.
I z dumą uścisnęli sobie dłonie.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Pranie



Zrób pranie…
Pewnie, że zrobię. Jaki problem?
Wszedłem do łazienki i z miejsca namierzyłem pralkę. Proszku szukałem trochę dłużej. „Sam pierze”. Bardzo dobrze. Otworzyłem pudełko.
- Wolność! Nareszcie wolność! - Rozległy się ciche, piskliwe głosiki.
- To jeszcze nie wolność. - Odezwały się natychmiast inne. Równie ciche i równie piskliwe. - Wciąż jesteśmy w pudle. Otwartym, ale jednak.
Rozgorzała dyskusja. Oczywiście - cicha i piskliwa. Przysłuchiwałem się jej przez ponad pół godziny i muszę przyznać, że moje rozumienie pojęcia „wolności” uległo diametralnej zmianie. Te mikrogranulki były naprawdę inteligentne.
Było mi trochę głupio, kiedy sypałem proszek do pralki. Ale co miałem zrobić? Wyprać pościel w szarym mydle?

Sztafeta



Otwieram oczy. Zrywam się z łóżka i wybiegam na korytarz.
Krótki bieg i wpadam do sali gimnastycznej. Pusto. Łapię nadlatującą piłkę. Nawet nie zwalniam. Klasyczny dwutakt, wyskok i wkładam piłkę do kosza. Przez krótką chwilę wiszę na obręczy, a później miękko ląduję na parkiecie. Dwa punkty! Trzy sekundy przed końcem meczu. Aplauz. Gwizdy. Meksykańska fala porywa jakiegoś nieostrożnego surfera. „Zwichłam kostkę, zwichłam kostkę!” – krzyczy któraś z cheerleaderek. Biali nie potrafią skakać? Kto powiedział, że biali nie potrafią skakać?
Skakać?
Ha!
Rozkładam skrzydła i wznoszę się ku niebu. Coraz wyżej i wyżej. Coraz bliżej słońca. Robi się gorąco. Ale to detal, nie myślę o tym, liczy się tylko lot. Czuję ciężkie krople spływające po plecach. Zastanawiam się, czy łączenie piór woskiem było dobrym pomysłem.
Niekoniecznie.
Zaczynam spadać.
Jak pocisk.
Jak kamień.
Pikuję w dół.
Bo niby gdzie?
Powierzchnia morza przybliża się w zawrotnym tempie. Nawet nie czuję uderzenia. Ciepła woda zamyka się nad moją głową. Przez chwilę obserwuję od spodu rozchodzące się po powierzchni kręgi.
I opadam.
Powolutku, bez pośpiechu, takim spokojnym, bujającym, jakby wahadełkowym ruchem.
Opadam.
Na dno.
Nie ma miejsca. Ściskający w brudnych łapach butelki po dykcie menele. Ubrani w drogie, choć raczej już niemodne garnitury politycy. Kilka znanych jedynie z okładek kolorowych pism celebrytek. Podstarzałe gwiazdy rocka. Tu i ówdzie miga mi sutanna. I mnóstwo upadłych kobiet.
Spotykam Nadzieję.
Nie jest kobietą upadłą, a jedynie mocno pochyloną. Obie dłonie wspiera na masce samochodu i posapuje cichutko. „Spasiba Nadju” – mówię, kiedy jest już po wszystkim. „Ni za szto” – odpowiada i poprawia spódniczkę, która i tak nie zakrywa nawet połowy jej kształtnych pośladków. Reklama. Czasem bywa dźwignią handlu, czasami ma jedynie podnosić dźwignię. „Ni za szto” – powtarza i wyciąga rękę. Płacę, wsiadam do samochodu i odjeżdżam.
Odjeżdżam…
Otula mnie fioletowa, lekko fosforyzująca mgiełka. Pachnie jak wata cukrowa i lepi się do palców. Błądzę w niej przez jakiś czas, aż wreszcie docieram do budynku, gdzieś na peryferiach wielkiego miasta. Wyjmuję klucz i otwieram drzwi. Korytarz jest długi, pusty i prawie ciemny. Doskonale znam to miejsce. Idę pewnie, prosto do ostatniego pokoju po prawej stronie.
Wchodzę.
Pokój, jak pokój. Poszarzała tapeta na ścianach, brudne okno, kilka mebli. Stolik, krzesło, szafka nocna, łóżko. Na łóżku śpiący facet. Śpię z otwartymi ustami, lekko pochrapuję.
Podchodzę bliżej, patrzę. „Wystarczy śpiochu” – myślę. – „Pora wstawać”. Biorę leżącą na stoliku papierową torbę. Nadmuchana okazuje się całkiem spora. Pochylam się nad śpiącą postacią. Straszny ze mnie brzydal. Torebka pęka z hukiem tuż przy uchu śpiącego.
Przy moim uchu.
Uśmiecham się i patrzę jak… 
…otwieram oczy. Zrywam się z łóżka i wybiegam na korytarz. Krótki bieg i wpadam do sali gimnastycznej…

niedziela, 1 grudnia 2013

Nocne życie



Cmentarz nocą to najcichsze i najspokojniejsze miejsce na świecie. Chyba, że pojawią się gule.
Na tym konkretnym cmentarzu były dwa. Sapiąc i powarkując rozkopywały jakąś mogiłę. Jeden czynił to z entuzjazmem, drugi marudził.
- Po co my właściwie kopiemy?
- Nie nudź.
- Ale już przecież jedliśmy…
- Nie samym żarciem gul żyje.
- Ale…
- Kop!
Długie pazury zgrzytnęły o drewno. Stwory, wciąż powarkując i sapiąc jakby głośniej zdjęły mocno nadgniłe wieko trumny. Z wnętrza buchnął porażający smród, ale gulom najwyraźniej to nie przeszkadzało.
- Łał - jęknął w zachwycie ten marudny.
- I co?
- Łał!
- Warto było?
- Łał!!!
- To Miss Kwietnia.
- W życiu nie widziałem lepszej rozkładówki.