czwartek, 31 maja 2012

Podwieczorek


Kubuś Puchatek zaprosił Krzysia na podwieczorek. Chłopiec ucieszył z tego zaproszenia. Już dawno nie odwiedzał Chatki Puchatka. Chętnie pogawędzi ze swoim ukochanym Misiem. Tym bardziej, że ostatnimi czasy nie często miał okazję do jakiejkolwiek pogawędki. W ogóle, coraz rzadziej spotykał swoich przyjaciół. Miał wrażenie, że w Stumilowym Lesie zrobiło się dziwnie pusto.
Pewnie dlatego przyszedł w odwiedziny prawie trzy kwadranse przed umówioną czasem. Podwieczorek nie był jeszcze gotowy. Puchatek ciągle jeszcze krzątał się w kuchni. Chłopiec oglądał mieszkanko Misia. Wiele się tu zmieniło od ostatniej wizyty.
- Jaki śliczny pomarańczowo-czarny dywanik – zachwycił się Krzyś. – Nowy?
- Tak, nowiutki – odpowiedział Miś.
- Na pewno spodobałby się Tygryskowi.
- Wątpię – mruknął Puchatek. I było to bardzo cichutkie mruknięcie. Tak cichutkie, że Krzyś w ogóle go nie usłyszał.
Krzyś zresztą był zajęty oglądaniem przedmiotów zgromadzonych na stojącym pod oknem stoliczku. Był tam wielki kałamarz, pełen czarnego atramentu. Stosik równiutko ułożonych kartek papieru. I mnóstwo doskonale zaostrzonych, szarych piór.
- Po co ci to wszystko Misiu? – zapytał.
- Będę pisał książkę.
- Książkę? – zdumiał się Krzyś. – Przecież jesteś Misiem o Bardzo Małym Rozumku. O czym możesz pisać?
- O wpływie właściwej diety na przyrost tkanki mózgowej.
- Ojej! – zawołał Chłopiec. – Jakie to mądre! Powinieneś porozmawiać najpierw z Sową.
- Już rozmawiałem. I odłóż proszę te pióra Krzysiu! Są bardzo ostre!
- No nie wiem, kochany Misiu. Będę mocno trzymał za ciebie kciuki, ale czy to wystarczy? Wiesz przecież, że zawsze miałeś wielkiego Pecha!
- To już przeszłość. – odpowiedział poważnie Puchatek i na chwilę przestał mieszać w stojącym na kuchence garnuszku. Sięgnął pod kubraczek. – Teraz mam to!
- A cóż to takiego, Kubusiu?
- Królicza łapka. Na szczęście.
- Śliczna – zachwycił się Krzyś. – Ja też chcę taką! Na pewno mi się przyda.
- Szczerze wątpię by była ci potrzebna. No, gulasz gotowy. Siadajmy do stołu.
- Powiedz Puchatku, czy Prosiaczek także przyjdzie? – zapytał Krzyś sadowiąc się na krzesełku.
- Ależ Krzysiu! – zawołał Kubuś nakładając na talerze smakowicie pachnące danie. – Przecież Prosiaczek zawsze jest z nami. W pewnym sensie.
Gulasz był przepyszny. Krzyś zajadał go z apetytem. Dziwił się, że Miś w ogóle nie sięga łyżeczką do swojego talerzyka. Mruży tylko oczy i patrzy, jakby na coś czekał. Pewnie wolałby miodek. Właśnie! Dlaczego nie miodek?
Nagle poczuł się dziwnie senny. Bardzo senny. Z trudem wstał od stołu. Chciał wyjść na świeże powietrze, ale upadł na podłogę. Jak przez mgłę widział Puchatka, który zbliżał się do niego z wielkim młotkiem.
- Już nikt nigdy nie nazwie mnie Misiem o Bardzo Małym Rozumku! – wycedził Kubuś przez zaciśnięte zęby. I wziął potężny zamach.
W zapadłej nagle ciszy rozległ się trzask pękającej czaszki. I głośne mlaskanie.
***
A później… Później już zawsze byli razem.
Chłopiec i jego Miś.

Zadyszki


Siedziałem na cmentarzu. Właściwie to siedziałem na ławeczce, ale ławeczka stała na cmentarzu. Patrzyłem na groby oświetlone setkami światełek i rozmyślałem. Trochę o śmierci, trochę o życiu. Jak to na cmentarzu.
Zbliżała się północ. Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem papierosy. Zapaliłem i zaciągnąłem się głęboko kilka razy. To zawsze pomagało mi skupić myśli.
Wiem, że to nieładnie tak palić w miejscu publicznym. Ale ci wszyscy ludzie, którzy przez cały dzień biegali między pomnikami podzwaniając reklamówkami pełnymi zniczy i gubiąc płatki chryzantem dawno już byli w domach. A zmarłym dym przecież nie przeszkadzał. Tak przynajmniej myślałem. Dopóki nie usłyszałem stłumionego kaszlu i dobiegającego spod moich stóp głosu:
- Człowieku, zgaś to świństwo!
Z wrażenia połknąłem wciąż tlący się niedopałek. Bolało, ale uwierzcie mi, prawie nie zwróciłem na to uwagi. Bo oto z ziemi, tuż obok ławeczki, na której siedziałem, wyłoniła się ludzka głowa. Tak po prostu. Żadnego osypywania się piasku, żadnych szczelin. Nic. Wyłoniła się i już.
Głowa miała, tak na oko, jakieś siedemdziesiąt lat. Siwe, skołtunione nieco włosy, długi, lekko garbaty nos i bardzo stanowcze spojrzenie. Stanowcze i wielce wymowne. Po chwili, w ślad zza głową, wychynął z ziemi jej właściciel. Niski i lekko przygarbiony, choć bardzo energiczny w ruchach staruszek. Rzucił mi to swoje spojrzenie, to stanowcze i wielce wymowne, i powiedział:
- Co wy, młodzi, macie z tym paleniem. Przecież to szkodzi. Można od tego umrzeć.
Zaskoczył mnie. Od lat nikt nie zwracał się do mnie per: „wy, młodzi”. Zareagowałem zupełnie odruchowo:
- E tam, bez przesady może, zaraz tam umrzeć.
W spojrzeniu staruszka pojawił się nowy element – politowanie. Aż mi się głupio zrobiło.
- A tak, umrzeć, umrzeć – politowanie brzmiało również w jego głosie. – Uwierz mi, młody człowieku, na czym jak na czym, ale na umieraniu to ja się znam.
No masz, „młody człowieku” powiedział.
Dziadek niewątpliwie był duchem. Przezroczysty był i lekko rozmazywał się na krawędziach. No i w końcu, wylazł przecież spod ziemi. Powinienem więc traktować go z szacunkiem. I to podwójnym. W końcu na szacunek zasługują zarówno osoby starsze, jak i zmarli. A mój rozmówca w sposób oczywisty zaliczał się do obu tych kategorii.
Ale „młody człowieku”? Do prawie czterdziestoletniego konia? Przesadził. Już miałem coś odpyskować, kiedy kątem oka zauważyłem, że na cmentarzu nagle zrobiło się tłoczno. Mnóstwo duchów obojga płci i w różnym wieku, pojawiało się między nagrobkami. Zbierali się w niewielkie grupki i dyskutowali o czymś zawzięcie. I z czasem, jakby to powiedzieć, nabierali kształtów. Po paru minutach nie prześwitywały przez nich płomyki zniczy, a po kilku następnych wyglądali już zupełnie normalnie. Chociaż niektórzy byli bardzo niemodnie ubrani.
- Przepraszam pana bardzo – zwróciłem się do mojego staruszka. Mimo wszystko, bardzo grzecznie.
- Przepraszam bardzo – powtórzyłem. – Ale czy mógłby mi pan wytłumaczyć, co tu się właściwie dzieje?
- Jak to co? Północ minęła. Mamy dzisiaj drugi dzień listopada.
- No i co z tego? – prawie krzyknąłem. – W zeszłym roku też tu byłem o tej porze. I nic się nie działo.
- Ale w zeszłym roku, młodzieńcze, nie było w naszym mieście hipermarketu.
Puściłem tego „młodzieńca” mimo uszu.
- A co ma do tego hipermarket? – tym razem wrzasnąłem pełnym głosem.
- To przecież oczywiste. Każdy chce się załapać. W końcu dzisiaj zaczynają się bożonarodzeniowe promocje!

Harnaś


Pojawił się na ścieżce dość niespodziewanie. Żona pisnęła i padła zemdlona na kamienie. Szczęściara. Też miałem ochotę popiszczeć i zemdleć.
Bo sami pomyślcie. Idziemy sobie spokojnie szlakiem, podziwiamy widoki, patrzymy na te, jak im tam, połoniny. Na zbocza porośnięte tymi ich smrekami i ogólnie, sielanka jedna wielka. Z odrobiną zadyszki.
I nagle nic nie widać, bo wszystko zasłania jakiś góral. „Jakiś góral”! Chłopisko wysokie na dwa metry, napakowane, całe w kierpcach i takich śmiesznych, haftowanych portkach. Tylko, że mnie wcale nie było do śmiechu. Bo te portki podtrzymywał pas, za którym zatknięte były całkiem spore pistolety. No i ciupaga, którą trzymał w ręku też była mało zabawna.
No słabo mi się zrobiło. A on patrzy na mnie tak jakoś dziwnie i pyta:
- Gdzie ja jestem?
Dobre, nie?
Wariat – myślę. Musiał się przewrócić i wyrżnąć głową o te cholerne kamulce. O rany!
Pochyliłem się nad nieprzytomną żoną. Krzywdy sobie na szczęście nie zrobiła, ale przytomności tak szybko nie odzyska.
- Trzeba ją znieść ze ścieżki – mówię do tego czubka. – Bo mi ją turyści rozdepczą. Może by mi pan trochę pomógł?
- Jaki tam ze mnie pan – powiada. – Zwyczajny harnaś jestem.
A potem zarzucił włosami, a trzeba wam wiedzieć, że włosy miał prawie do tyłka, zarzucił włosami, schylił się i podniósł to moje zemdlone szczęście. Sam! I nawet nie sapnął. Odniósł ją parę kroków od ścieżki, ułożył lekko na trawie i usiadł obok na kamieniu. To co miałem robić? Usiadłem niedaleko. Patrzę na niego, on na mnie, milczymy. Ale niedługo, bo po chwili znowu pyta gdzie jest. Próbowałem mu objaśnić jego położenie. Geograficzne, znaczy. Ale coś nie bardzo mogliśmy się dogadać. I nie dziwota. On wariat, ja pierwszy raz w górach, o porozumienie niełatwo. Zniecierpliwił się w końcu i mówi:
- Starczy, słońce jeszcze wysoko to drogę do groty jakoś znajdę. A wy panie, przyodziewek macie bogaty, to pewnie i trzosik wypchany się u was znajdzie. Bo to wiecie, przednówek, ludziska po wsiach głodem przymierają, trzeba by im jakoś pomóc.
No, głodem przymierają. Szczególnie w Zakopcu. Śmiać mi się zachciało. Może bym się nawet roześmiał, ale ten cholerny „harnaś” dziwnie tak jakoś na mnie patrzył. I obuchem ciupagi uderzał w otwartą dłoń. Jakby znacząco.
A na szlaku, jak na złość pusto. To zaczynam zagadywać, żeby zyskać na czasie. Może ktoś nadejdzie w końcu.
- Jaki tam bogaty przyodziewek? Stare łachy. I z tym trzosikiem, też niespecjalnie. Już prawie dwa tygodnie tu jesteśmy, to i niewiele zostało. Wie pan…
Zmarszczył brwi.
- Wie harnaś, – poprawiłem się natychmiast – miejscowi nieźle sobie liczą.
Pomyślał chwilę.
- To jakże tak, ani talara nie macie? – pyta.
- Ani talara – odpowiadam zgodnie z prawdą. – A i ze złotówkami kruchutko. Niby człowiek pracuje, niby zarabia…
Zacząłem się żalić.
- …ale to najpierw ZUS zabiera, potem skarbówka swoje bierze i w sumie to niewiele zostaje. Cały rok odkładaliśmy, żeby tu przyjechać.
Znowu się zamyślił.
- A ten ZUS, o którym powiadacie i ta, jak jej było, Skarbówka, to wszystkich tak łupią, czy tylko was? – pyta wreszcie.
- Wszystkich. Bez wyjątku.
- To bogaci muszą być.
- A bogaci. Jak jasna cholera.
- Skoro tak, to trzeba coś z tym zrobić. I to prędko. – powiedział i zniknął.
Odetchnąłem z ulgą i pochyliłem się nad odzyskującą przytomność żoną. Otworzyła oczy i rozejrzała się trwożnie.
- Co to było, kochanie?
- Relikt przeszłości – odpowiedziałem. – Albo, jeśli wróci, rozwiązanie kilku co większych problemów w przyszłości.
Jeśli wróci… Ja wyglądam go niecierpliwie.

Tekst był opublikowany w SFFiH 8 (58) 2010

Zebra


Chciałem przejść na drugą stronę ulicy. Podszedłem do przejścia dla pieszych (zawsze przechodzę wyłącznie w miejscach dozwolonych), spojrzałem w lewo, potem w prawo, potem jeszcze raz w lewo. Niestety, w ciągnącym nieprzerwanie sznurze pojazdów nie było najmniejszej nawet luki.
- Nie szkodzi, nie spieszę się aż tak bardzo – pomyślałem. – Mogę chwilę poczekać.
Poczekałem. Chwilę. Potem drugą. Po półgodzinie zacząłem się lekko niecierpliwić. Ale wciąż stałem grzecznie na chodniku, w bezpiecznej odległości od pędzących pojazdów. Po kolejnych dwóch kwadransach postanowiłem podjąć jakieś działania. Na początek zacząłem machać rękami, w nadziei, że któryś z kierowców w końcu mnie zauważy. I przyznać muszę, że owszem, zostałem zauważony. Kilka osób odmachało mi pogodnie, ze dwie uśmiechnęły się nawet serdecznie. Szkoda, że nikt się nie zatrzymał. Postanowiłem zatem postawić tych łobuzów przed faktem dokonanym i wtargnąłem na jezdnię. Bolało. I to bardzo. Przejmujący ból całego ciała i dewastacja odzieży były jedynymi efektami, jakie udało mi się osiągnąć. Poleżałem chwilę. Chłód chodnika nie ostudził wzbierającej we mnie gwałtownie niechęci do motoryzacji. Wprost przeciwnie.
- Poczekajcie, sukinsyny, już ja wam pokażę…
Pokazywałem przez kolejną godzinę. Machałem rękami, wykonywałem obsceniczne gesty, biegałem jak idiota przy krawężniku i krzyczałem. Już nawet nie pamiętałem, po co właściwie chciałem przejść na drugą stronę. Ale wiedziałem, że przejdę albo zginę. Wstydzę się tego, ale bywa, że pozwalam emocjom zapanować nad sobą.
Miałem, co prawda, chwilę załamania. Przez mgnienie oka chciałem odpuścić. Dać sobie spokój i wrócić do domu. Ale wtedy przyplątał się ten staruszek. Przyczłapał nie wiadomo skąd, rozłożył takie małe, śmieszne krzesełko i zaczął mi kibicować. Udzielał też mnóstwa rad.
- Spróbuj tyczki, młodzieńcze.
A tak, skok o tyczce. Bardzo popularny kiedyś sport. Obecnie zapomniany. Podobnie zresztą jak wszystkie inne dyscypliny. Kto dzisiaj ma czas i chęci na tak prymitywne zabawy. A propos zabawy – dziadek najwyraźniej bawił się świetnie. Chichotał jak małe dziecko, kiedy moje wysiłki spełzały na niczym. I gadał. Wciąż gadał.
Proponował mi kolejno: przymocowanie do butów silnych sprężyn, przejście na szczudłach, zapuszczenie skrzydeł i wykopanie tunelu. Nie wiem dlaczego, ale ze wszystkich jego sugestii, tylko szczudła wydały mi się idiotyczne.
Czas mijał, a sytuacja pozostawała niezmienioną. Zaczynało zmierzchać. Byłem zmęczony, spocony i brudny. Usiadłem na chodniku, obok krzesełka. Dziadek wyciągnął skądś kanapki i poczęstował mnie jedną. Okazało się, że ma również termos z herbatą. Przez chwilę jedliśmy w milczeniu, popijając chleb z serem, zbyt słodkim, jak na mój gust, earl grayem.
- Ciężko mój chłopcze – stwierdził bardziej, niż spytał staruszek.
- Faktycznie, sytuacja nie wydaje się komfortowa – odpowiedziałem grzecznie, gdyż chwila wytchnienia pozwoliła mi wrócić do jako takiej równowagi.
- Proszę mi powiedzieć – dodałem, już to z ciekawości, już to z chęci podtrzymania rozmowy. – Jak panu udało się przejść na tę stronę ulicy?
W staruszka jakby piorun strzelił. Zamarł. Przestał nawet żuć. Poczerwieniał gwałtownie na twarzy. I kiedy już myślałem, że padnie na chodnik i wyzionie ducha, poderwał się z krzesełka.
- Jak MNIE się udało?! – krzyczał wymachując drewnianą laseczką i plując obficie okruszkami. – Jak JA przeszedłem na tę stronę?! Paradne! Doprawdy – paradne! Ja, mój panie, urodziłem się po TEJ stronie ulicy!

Bajka o prawym rycerzu, okrutnym smoku i zniewolonej królewnie


Przebyć Magiczny Las, wspiąć się na Czarodziejską Górę, pokonać smoka i uwolnić królewnę. W sumie – łatwizna.
Nic zatem dziwnego, że wielu dzielnych rycerzy postanowiło spróbować swych sił.
Do skraju Magicznego Lasu dotarli sporą gromadą. Bez wahania wkroczyli między drzewa. Ścieżka była szeroka, szło się wygodnie, nastroje zatem dopisywały. Rycerze przekomarzali się wesoło, opowiadali sobie, rubaszne często, dykteryjki i co chwila wybuchali radosnym śmiechem. Widać było, że znają się od lat i dobrze czują się w swoim towarzystwie.
Po pewnym czasie dotarli do wielkiej polany. Na polanie zaś stał olbrzym. Szczerze mówiąc nie był on przesadnie olbrzymi. Po zwisającym smętnie odzieniu można było poznać, że ostatnio stracił sporo zarówno na wzroście, jak i na wadze. Ale i tak robił wrażenie.
- Stać! – zawołał olbrzym. - Zwę się Elektorat. Tylko jeden z was przejdzie przez tę polanę. Musi to być rycerz naprawdę prawy…
- Dlaczego nie lewy? – wyrwało się któremuś.
- Lewych już nie przepuszczam – odpowiedział Elektorat.
Kilku rycerzy pożegnało się z towarzyszami i zwiesiwszy nosy na kwintę poczłapało z powrotem. Ale i tak pozostała spora gromadka. Trzeba było dokonać dalszej selekcji. Olbrzym patrzył na rycerzy zafrasowany.
- Wiem – krzyknął nagle i uśmiech rozjaśnił wielkie oblicze. – Bajki! Uwielbiam bajki! Przepuszczę tego z was, który opowie mi najpiękniejszą.
Przez siedem dni i siedem nocy rycerze opowiadali olbrzymowi baśnie. A ukontentowany Elektorat słuchał zachłannie. Aż wreszcie, ósmego dnia, wczesnym rankiem wskazał sękatym paluchem jednego z zachrypniętych już lekko rycerzy i powiedział:
- Ty idziesz dalej.
I rycerz poszedł. Szedł czas jakiś, aż dotarł do podnóża Czarodziejskiej Góry. Wspiął się na nią bez trudu. Bez wahania przekroczył bramę stojącego na szczycie zamczyska. Zatrzymał się dopiero na dziedzińcu. Tam właśnie czekał na niego straszliwy smok.
Wielki. Skrzydlaty. Miał potężną paszczę pełną ostrych zębów i mocarne łapy, których grube paluchy zakończone były ostrymi jak brzytwy szponami.
- Czekałem na ciebie – powiedział smok. Zupełnie niepotrzebnie.
- Jestem zatem – odparł, równie niepotrzebnie, rycerz.
I żeby nie tracić już więcej czasu, zaczęli walczyć.
Ach, cóż to była za walka! Argumenty krzyżowały się z głuchym łoskotem. Celne riposty ze świstem przecinały powietrze. W tle pobrzękiwały cichutko brzydkie aluzje. I chociaż smok początkowo miał wyraźną przewagę, po pewnym czasie zaczął słabnąć. Jego ciosy coraz częściej chybiały celu, a on sam powoli robił się coraz mniejszy. Malał tak i malał, aż wreszcie ugodzony szczególnie trudnym pytaniem, zniknął z cichym pyknięciem.
Zwycięski rycerz z dumnie podniesiona głową wkroczył w mury zamku. Szedł przez urządzone z niespotykanym przepychem komnaty, aż wreszcie dotarł do wielkiej sypialni. Znalazł w niej łoże z przepysznym baldachimem. W łożu zaś spoczywała królewna Władza.
Mówili o niej, że ma już swoje lata. Rycerz skonstatował jednakże z dużym zadowoleniem, że wygląda wciąż pięknie i świeżo. Stał tak, patrzył przez dłuższą chwilę na rozkosznie wyciągniętą pośród atłasowych poduszek postać, poczym rzucił się na nią i posiadł ku obopólnej, sądząc po pełnych zachwytu okrzykach, satysfakcji.
- Jesteś moja – powiedział po wszystkim. –Tylko moja. I nie oddam cię nikomu.
Wpatrzony w królewnę, nawet nie zauważył, że przeszedł przemianę. Wstał, przeciągnął się ze zgrzytem łusek, ułożył wygodnie na grzbiecie błoniaste skrzydła i ruszył na dziedziniec.
Czekać na rycerza.

Przypadki eremity Jakuba


W „Pustelni” mieszkam od siedmiu lat.
Stryj Hipolit obumarł był bezpotomnie i zastawił mi w spadku niewielki domek nad jeziorem. Też niewielkim. Straszna dzicz. Całkowite odludzie. Dokoła nic, tylko lasy i lasy. Do najbliższej wsi z piętnaście kilometrów. Drogi nawet porządnej nie ma, piaszczysta ścieżka zaledwie. Szeroka, bo szeroka, ale jednak tylko ścieżka. Latem ciężko się dostać, a zimą... Tragedia.
Ale nie narzekam. Cisza, spokój. Od czasu jak doprowadziłem do domku elektryczność i dobudowałem toaletę – niczego więcej mi do szczęścia nie trzeba. Całymi dniami wyleguję się na werandzie (to latem), albo przy kominku (zimą, ma się rozumieć), dużo czytam, trochę piszę, próbuję nawet malować.
Fajnie jest.

Złota Rypka
Dwa razy do roku, wczesną wiosną i na początku jesieni wybieram się na ryby. Nie inaczej było i tej wiosny.
Ledwo na gałązkach drzew napęczniały pąki, ledwo wróble wróciły z ciepłych krajów... Czy tam bociany... No, mniejsza z tym. W każdym razie wyciągnąłem z szopy małą łódeczkę, spakowałem sprzęt i wyruszyłem na połów.
Długo nie płynąłem. Jezioro jest naprawdę malutkie, parę ruchów wiosłami i już byłem na środku.
Rzuciłem kotwiczkę (tak nazywam kamień przewiązany sznurkiem, lepiej brzmi) i sięgnąłem po siatkę. No tak, siatkę. Taką na motyle mam. Nie używam wędki. Wiecie, robaka by trzeba nadziać. I nigdy nie wiadomo co się złowi. Ten haczyk się wbije w ten pyszczek, ryba się pokaleczy. Jak taką potem wypuścić? Bo ja, zasadniczo, ryb nie jadam. Zabieram do domu, potrzymam trochę i wypuszczam z powrotem. Może to i dziwne, ale tak właśnie robię.
Zapaliłem „Ekstra Mocnego”. Jeszcze z zapasów stryja. Cały strych aż po dach jest zawalony kartonami „Ekstra Mocnych”. Stryj Hipolit nie palił, więc nie wiem, po cholerę mu te wszystkie fajki, ale są. Trochę już zwietrzały, ale ciągle jeszcze mają kopa.
No więc, zapaliłem, pokaszlałem trochę i zacząłem uważnie obserwować tę, jak to mówią, modrą toń jeziora. Coś błysnęło obiecująco tuż przy burcie łódeczki. Odczekałem. Błysnęło znowu. Machnąłem siatką i mam!
Uwierzycie?
Złota rybka!
Wrzuciłem ją do wiaderka z wodą i powiosłowałem do domu.
Postawiłem wiaderko na stole w kuchni, przysiadłem na zydelku i patrzę. Pływa sobie, macha płetewkami, patrzy na mnie i porusza pyszczkiem, całkiem jakby chciała coś powiedzieć. Ale nie mówi. Bo niby jak ma mówić? Pod wodą?
Zawinąłem rękawy koszuli i sięgnąłem do wiaderka. Złapałem rybkę w garść, podniosłem do góry i pocałowałem. No wiecie, tak po prostu: cmok! W sam pyszczek.
Jak nie błyśnie! Jak nie dupnie! Jakby piorun jakiś, czy coś w tym guście. Złotą rybkę wcięło, a na środku kuchni pojawiła się panienka.
Tak myślę, że panienka, bo nie miała obrączki. Tak po prawdzie, to nic nie miała. Nawet bikini. Stoi, rozumiecie, cała jeszcze mokra i patrzy na mnie, tak jakoś bezwstydnie. Ale też i wstydzić się nie ma czego.
Włosy – złoty blond. I widać, że naturalne. Cycuszki niezbyt może duże, ale kształtne. Pupcia jędrna, nóżki zgrabniutkie, do samej ziemi. Mówię wam – cudo.
Przeciągnęła się rozkosznie, naprężyła tu i ówdzie, szczególnie zaś ówdzie, i powiada:
- Witaj rybaku.
Ze mnie, w sumie, żaden rybak. Nawet nie wędkarz, mówiłem wam, ale każdy ma swoją rolę i powinien się jej trzymać. Przecieram więc oczy, niby ze zdziwienia, uśmiecham się i mówię:
- Witaj piękna nieznajoma. Kim jesteś?
- Jak to kim jestem? To ja, Złota Rypka.
- Chyba rybka? – poprawiłem odruchowo.
- Ależ skąd. Mówią na mnie Złota Rypka, bo rypię się jak złoto – przesunęła wolniutko językiem po swoich pełnych, karminowych ustach – i spełniam wszystkie życzenia.
- Naprawdę wszystkie? – zapytałem z niedowierzaniem. I z nadzieją.
- Yhm – westchnęła rozkosznie – ale tylko trzy.
No tak, znaczy się – standard. Wziąłem ją za rękę.
- To się świetnie składa – powiadam – bo wiesz, mieszkam tutaj od lat zupełnie sam i w związku z tym miałbym chyba parę próśb.
Przeszliśmy do sypialni. Na początek.
Parę godzin później leżałem na kanapie i oglądałem „Seksmisję”. Znam na pamięć, ale i tak zapuszczam od czasu do czasu. I ciągle mnie bawi.
Domek lśnił. Od jesieni nie było tu tak czysto. Wiecie, niby nie jestem bałaganiarzem, ale tak jakoś nie lubimy się z odkurzaczem i mopem. I na mycie okien też szkoda mi czasu. Zresztą, na co niby miałbym przez nie patrzeć? Na drzewa? No ile można? Ale dzisiaj – błysk. Rypka naprawdę się postarała. Przetarła nawet wszystkie książki. Do twarzy jej było z miotełką z piór. Przyjemnie było popatrzeć jak sięga do górnych półek.
Uśmiechnąłem się słysząc dochodzące z łazienki złorzeczenia. Gdzie ona się nauczyła tak kląć? W jeziorze? I dlaczego tak się piekli? Fakt, prania przez ostatnie pół roku nazbierało się sporo i nie mam automatu, ale poczciwa, stara „Frania” działa bez zarzutu. Więc może jednak bez przesady, mimo wszystko. Do wieczora będzie po wszystkim.
Wyłączyłem telewizor i przymknąłem oczy. Tak, do wieczora będzie po wszystkim, a potem spokój aż do jesieni. A jesienią znowu na połów. Nie zdarzyło się jeszcze, żebym wrócił z pustymi rękami. W jeziorze pływały całe stada Złotych Rybek.
No, a póki co czas na drzemkę. Człowiek musi być w formie. Przede mną długa noc. W końcu, wiecie, mam jeszcze jedno życzenie.

Animal Liberation Front
Kiedy się obudziłem, Rypki już nie było. Odeszła przed świtem. Nie wiem dokąd. Ale też i nie specjalnie mnie to obeszło. Tak jakoś nie bardzo zdążyłem się przywiązać.
Zjadłem porządne śniadanie i zacząłem się zastanawiać, co właściwie zrobić z tak mile rozpoczętym dniem. Słoneczko przygrzewa, ptaszki, proszę was, dziobki drą, sielanka. Myślę sobie – na grzyby pójdę. Nie, ja wiem, że wiosną grzybów jeszcze nie ma, ale mnie, w zasadzie, wszystko jedno. I tak nie zbieram. Nie chce mi się schylać. Tak sobie po lesie łażę.
W końcu, co mam lepszego do roboty?
Ruszyłem krótko przed południem. Idę sobie, pogwizduję, czasem szyszkę jakąś kopnę, albo i kamyk, jak się trafi nieduży. Fajnie jest. Patrzę, wiewiórka biegnie. A że nastrój miałem dziwnie frywolny, zawołałem:
- Co słychać, Ruda Kitko!
Zatrzymała się i popatrzyła na mnie tymi czarnymi ślepkami. I jak nie wrzaśnie:
- Tak dla twojej informacji, palancie. Nazywam się Nieustraszony Zdobywca Żołędzi. Co słychać? A gówno cię to obchodzi!
I pobiegła dalej. Jeszcze tylko przez chwilę słyszałem jak wkurzona mruczy pod noskiem:
- Ruda Kitka? No dobre sobie. Frajer.
Łyso mi się zrobiło. Bo wiecie, głupio tak być obciętym przez wiewiórkę.
Wyciągnąłem „Ekstra Mocne” i przysiadłem na zmurszałym pieńku. Dobry nastrój szlag trafił. Zapaliłem, pokaszlałem chwilę i postanowiłem wracać. No bo, co tak będę chodził? Jeszcze jeża jakiegoś spotkam, albo zająca i też mnie opieprzy.
Kiedy dotarłem do „Pustelni” zaczynało już zmierzchać. Napaliłem w kominku, bo noce były jeszcze chłodne, otworzyłem butelkę wina (oczywiście z zapasów stryja, od cholery tego w piwnicy) i zaległem na kanapie. Mruczek, mój kot, siedział na szafie i przyglądał mi się uważnie. Wreszcie spytał:
- Coś nie tak? Bo humorek widzę nieszczególny.
- A bo miałem takie nieprzyjemne zdarzenie z jedną wiewiórką. Wyjątkowo ordynarną.
- Pewnie Nieustraszony Zdobywca? Zawsze był z niego kawał chama.
- No właśnie. Ja do niego grzecznie, a on na mnie z mordą. Z pyszczkiem znaczy. A w ogóle, kto to słyszał, żeby wiewiórki gadały.
- Taaaak – Mruczek przeciągnął się leniwie i uśmiechnął się kpiąco. Jak to kot.
Niby fakt. Ja mogłem mówić, on też, więc czemu nie wiewiórka?
- Taaaak – powtórzył. – Kto to słyszał? Ano, wychodzi na to, że ty słyszałeś. Może pierwszy, ale na pewno nie ostatni. Sporo się ostatnio dzieje w lesie.
- No wiem, wiosna.
- Tak, wiosna. Nowe życie, nowe idee... – przerwał i zamyślił się głęboko.
Wiedziałem z doświadczenia, że nie ma sensu go ponaglać. Dorzuciłem kilka polan do kominka, dolałem sobie wina i czekałem cierpliwie. Po chwili Mruczek podjął:
- Sporo się ostatnio mówi o wolności.
- W lesie?
- Owszem, w lesie. Jakiś dzieciak załatwiał się w krzakach i użył potem kilku kartek podręcznika do historii. Traf chciał, że tych mówiących o Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Jeden dzięcioł, który od ciągłego stukania w drzewa całkowicie zidiociał, ale przypadkiem umie czytać, nauczył się tego na pamięć. A potem latał po całym lesie i powtarzał wszystkim. I zaczęło się. Wolność – Równość – Braterstwo. Liberté – Égalité – Fraternité. Cała władza dla zwierząt. Zniesienie dominacji człowieka. Bo człowiek to w końcu też tylko zwierzę, a wszystkie zwierzęta są równe...
- Ale świnie są równiejsze? – wpadłem mu w słowo.
Popatrzył na mnie dziwnie. Rzeczywiście, w tym kontekście żarcik nie był specjalnie udany. Mruczek westchnął. Nie wiedziałem, że potrafi.
- Sensu w tym nie ma za grosz, ale do nich to przemawia. Szczególnie do tych mniejszych. Dlatego Pan Wiewiórka tak zhardział.
- A ty? Przecież, co tu dużo gadać, sam też jesteś zwierzęciem. To chyba raczej powinieneś być „za”.
- Byłem kiedyś na ich wiecu. Wyobraź sobie niedźwiedzia i chomika, jak krzyczą jednym głosem: „Jesteśmy równi. Mamy równe prawa.” Toż to łapy opadają. A potem wyszła jeszcze sprawa tego, tak zwanego, żywego inwentarza. Wiesz, cała ta rogacizna, nierogacizna, drób... No i jeszcze cyrki, ogrody zoologiczne... Wszyscy – to wszyscy, no nie? Później zaczęli się kłócić, czy dżdżownica to też zwierzę. Wróciłem do domu.
Kiedy Mruczek mówił o drobiu, zrobiło mi się jakoś dziwnie. W lodówce leżał filet z kurczaka. Miałem go jutro upiec na obiad. W miodzie. Pyszności. Ale teraz... Sam nie wiem. Na wegetarianizm chyba przejdę, czy co?
- Wiesz Mruczku...
- Skoro już przy tym jesteśmy – przerwał mi. Nawet nie wpół zdania, tylko na samym początku.
- Skoro już przy tym jesteśmy – powtórzył. – Właściwie to mam na imię Błysk Pazura w Bladej Poświacie Księżyca. Ale to w sumie i tak bez znaczenia.
Miał rację. Przychodził kiedy miał ochotę. Wychodził też kiedy chciał. Mogłem wołać i kiciać do woli. Ale i tak poczułem się nieswojo. Kolejny raz.
- Wiesz Błysku Pazura w... Yyy…
- W Bladej Poświacie Księżyca.
- No właśnie. Tak sobie myślę, że może to wcale nie jest takie głupie. Całe to „liberte” i tak dalej.
- Tak sobie myślisz? – nie wiedziałem, czy znowu się uśmiecha, czy po prostu taki już ma wyraz mordki. – Bo nie widziałeś nigdy zaślinionych lisów nawołujących do wyzwolenia kurcząt?
No tak. Dziwna rzecz ta „wolność”. Szczególnie ostatnio. Im głośniej ktoś o niej krzyczy, tym więcej ma śliny w pysku. W świecie zwierząt, oczywiście.
A kurczak w miodzie był trochę przypalony, ale całkiem smaczny.

Burza (nie kojarzyć z Szekspirem)
Straszna była ta burza w zeszłym tygodniu. We wtorek zdaje się. Nie, nie we wtorek... W środę. Tak, pamiętam, to środa była. Kosmici już odlecieli, a ja ciągle jeszcze patrzyłem na ten wielki napis pożegnalny, który zostawili na niebie. Nagle chmury zakryły księżyc, gwiazdy też poznikały. Wiatr się zerwał straszny, na jeziorze fale się porobiły takie, ze hej. I zaczęło padać.
Najpierw, wiecie, pojedyncze krople. Takie wielkie. Potem padało jakby gęściej. I gęściej. Wreszcie jak nie lunie. Ja tam się burzy nie boję, ale jak pioruny zaczęły bić, to przyznam szczerze, głowę pod koc schowałem. Bo biły równo. W jezioro, w las. Błyskało i grzmiało chyba z godzinę. Na koniec jeszcze grad spadł. Olbrzymi! Jak strusie jaja. No, może kurze. Przepiórcze właściwie. Ale naprawdę spore. Powiadam wam, istna apokalipsa. Aż wiersz z tego wszystkiego napisałem. To idzie tak:
Walą pioruny
Walą w las
To burzy czas
Burzy czas.
Taki trochę mało klasyczny, ale niezły nie?
W każdym razie, było – minęło. Muszę tylko pamiętać żeby dach „Pustelni” załatać, bo przecieka.

Emancypantki (nie kojarzyć z Prusem)
Lato przyszło. Piękne. Niebo czyściutkie, słoneczko praży, woda w jeziorze cieplutka. Fajnie jest.
Tak mnie jakoś naszło i zbudowałem sobie molo. Kto był w Sopocie, wie o czym mowa. Oczywiście moje jest mniejsze niż sopockie, ale poza tym kasuje je pod każdym względem.
Chyba ze trzy dni się męczyłem z tą budową. Wreszcie wbiłem ostatni gwóźdź, pociągnąłem całość bejcą, przepłynąłem się kawałek... No tak, bo ogarnięty szałem twórczym zacząłem bejcować od lądu, w stronę wody. Nic to... Warto było. Myślałem nawet czy by nie trzasnąć butelką szampana o deski, ale nie miałem akurat pod ręką. Postałem tak jeszcze ze trzy kwadranse podziwiając efekt swojej pracy i poszedłem spać. A rano...
Budzę się – wszystko mnie boli. A już najbardziej to palce. Bo wiecie, człowiek do roboty nie przyzwyczajony. No i młotek mi się omsknął parę razy. Ale myślę sobie – legnę na molo, wygrzeję stare kości, zaraz mi się polepszy. Wziąłem paczkę „Ekstra Mocnych”, butelkę wina, ręczniczek i idę. Wyszedłem przed „Pustelnię” i o mało szlag mnie nie trafił.
Całe molo zawalone turystami. Turystkami właściwie. Leżą sobie we trzy, tyłki do słońca wypinają, wczasy pod gruszą uskuteczniają. Na moim molu! Molo!
Już miałem pogonić w cholerę, ale podszedłem bliżej, patrzę... Turystki tak na oko ze sześćdziesiąt lat. W sumie. Zbudowane nie najgorzej. Widać ze szczegółami. Znaczy, nie to żeby były gołe. Jedna miała majteczki.
No nic, myślę sobie, trzeba by gości przywitać, poczęstunek jakiś zaproponować, czym chata bogata. I tak dalej.
A propos „i tak dalej”. Bo wiecie, tak po prawdzie, to żaden ze mnie pustelnik. Na odludziu mieszkam, to fakt. Ale żebym tak jakoś przesadnie religijny był, to nie powiem. Żaden tam święty mąż. Wprost przeciwnie. Lubię sobie czasem troszkę pogrzeszyć. I myślą, i mową. Uczynkiem ostatnio jakby mniej, ale jak się trafi okazja, to czemu nie. A jeżeli to nie jest okazja, to co nią jest?
Już miałem podejść i zagadać, kiedy nagle coś mi pyknęło w prawym uchu. No ładnie, zaraz się zacznie. Łobuzy, pojawiają się za każdym razem kiedy zaczyna się dziać coś ciekawego. Zerknąłem na prawe ramię i rzeczywiście: siedzi. Złociste loczki, aureolka, skrzydełka i do tego jakby biała, lniana koszulka nocna. Wypisz, wymaluj – Anioł. Tylko malutki. Po chwili pyknęło mi w lewym uchu. Patrzę, jest Ten Drugi. Siedzi sobie, różki stroszy, kopytkami majta.
- No dobra – mówię, – dawajcie chłopaki.
Pierwszy wyrwał się Anioł. Zawsze zaczyna. Prewencja przede wszystkim.
- Jakubie! – zawołał piskliwym głosikiem. – Jakubie, opamiętaj się!
- Gówno tam, opamiętaj – to Ten Drugi. – Zasuwaj stary, zasuwaj. Pamiętał będziesz później. Popatrz tylko. Oj, będzie co wspominać.
- Jakubie, odpuściłem ci ostatnio Złotą Rypkę. Nie przesadzaj. Nie nadużywaj dobroci tego, który...
- Ależ nadużywaj w najlepsze, stary. Podobno niezmierzona jest. Co ty mnich jesteś jakiś? Albo ksiądz? Chociaż, ci to dopiero nadużywają...
- Jakubie, bacz by nie zatrzasnęły się przed tobą wrota królestwa niebieskiego.
- Nie bój nic, Kubuś. Wyspowiadasz się, pokajasz i dobrze będzie.
- Ależ to byłaby obłuda!
- To w końcu nie ja wymyśliłem, że największa radość z nawróconego grzesznika.
- Milcz, pomiocie!
- I czego się wściekasz. Skoro są luki w systemie, to grzechem byłoby ich nie wykorzystać. Jak z podatkami.
- Co ty wiesz o grzechu, nasienie?
- Wszystko, ty niedopierzony kurczaku.
I tak sobie pogadywali. A ja tymczasem byłem już nad jeziorem. Z bliska widok był jeszcze bardziej urzekający. Pełna, że tak powiem, paleta barw. Jedna ruda, jedna czarna i jedna blondynka.
Uśmiechnąłem się szeroko i powiadam:
- Witam serdecznie miłych gości.
Nic. Żadna nawet oczu nie otworzyła. Więc ja głośniej:
- Co panie sprowadza do mojej samotni?
Ruda uniosła lekko powieki:
- Z „Manify” wracamy.
- Chwała Bogu! Feministki. Nie będzie z tego nic – usłyszałem radosny pisk z prawego ramienia.
- O żesz kurwa mać! Feministki! Nie będzie z tego nic – to oczywiście Ten Drugi.
No faktycznie. Mina mi nieco zrzedła. Ale pomyślałem chwilę i pytam:
- Z „Manify”? A to nie było w marcu, przypadkiem?
Ruda otworzyła wreszcie oczy i usiadła gwałtownie.
- A czy ja twierdzę, że wracamy najkrótszą drogą?
Nie twierdziła.
- Co to już, pozwiedzać nie można?
Można.
- Trzeba poznawać kraj i ludzi!
Pewnie, że trzeba.
- Człowiek powinien się rozwijać.
Moim zdaniem była wystarczająco rozwinięta. Jej koleżanki również.
- Jakież to męskie. Widzi taki trzy samotne dziewczyny...
No skoro trzy, to chyba nie samotne. Ale nie chciałem się kłócić.
- ...i zaraz zaczynają się pytania: A skąd? A dokąd? A dlaczego? Męski szowinista! – wrzasnęła na koniec i położyła się z powrotem.
Od czasu spotkania z pewną wyjątkowo chamską wiewiórką, nikt na mnie tak nie nakrzyczał. Ale nic to. Przecierpię. Per aspera ad astra, jak to mówią. A przynajmniej kiedyś mówili. Ciągle jeszcze nie traciłem nadziei. Dum spiro, spero.
Przepraszam, poniosło mnie. To przez tego Anioła. Zawsze jak go zobaczę, włącza mi się łacina. Ale już dosyć, starczy, wracam ad rem.
Nie bardzo wiedziałem co z tym fantem zrobić. A tu jeszcze Anioł mi gada do ucha:
- No i widzisz, Jakubie? I po co ci to było? Na głupka wyszedłeś. Trzeba było w domu siedzieć.
A Ten Drugi na to:
- Co na głupka? Co na głupka? To tylko otwarcie takie, jak w szachach. No Kubuś, jazda, twój ruch. Próbuj.
No to spróbowałem:
- Ale ja się naprawdę cieszę z waszej wizyty.
Ruda znowu uniosła powieki:
- No, to nawet widać.
Jasna cholera. Ja się muszę wreszcie nauczyć zakładać kąpielówki jak idę nad jezioro.
Niby odludzie, niby „Pustelnia”, a ciągle ktoś się kręci. I potem takie niezręczne sytuacje wynikają.
Ale przynajmniej Anioł się zamknął. Pewnie się zawstydził. Za to Ten Drugi gada bez przerwy:
- Dobrze jest Kuba, dobrze jest. Przynajmniej panienka wie, na czym stoi.
- No wie pani... – próbuję tłumaczyć, ale czuję, że się motam. – Przyzna pani chyba... W zaistniałej sytuacji... Trudno się dziwić pewnym reakcjom...
- Jakie to typowe! Jakie płytkie! Jakie... jakie... jakie męskie! Widzi taki rozebraną dziewczynę...
Żeby jedną – nie byłoby problemu. Ale trzy?!
- ...i od razu myśli sobie nie wiadomo co.
Oj, wiadomo, wiadomo.
- Zaraz by się z łapami pchał.
Owszem, pchałbym się.
- Za biust chwytał...
Tu Rudą poniosło. Tak się zacietrzewiła, że złapała cycuszki leżącej obok Blondynki i krzyczy:
- Otóż to, za biust chwytał i miętosił...
I dawaj miętosić!
- ...ugniatał, jak ciasto jakieś...
Moim zdaniem idealnie wyrabiałaby drożdżówki.
- Uciskał i tarmosił. Tak właśnie, tarmosił.
Tarmoszona i uciskana Blondynka sapała coraz głośniej, ale Ruda nie zwracała na to uwagi, pochłonięta bez reszty swoją oracją.
- A później jeszcze za sutki, jeden z drugim, łapie...
Jeden z drugim? Zanim została feministką, musiała być mocno rozrywkowa.
- ...za sutki łapie i ściska. I szarpie. I targa. Przecież to boli!
Chyba rzeczywiście bolało, bo Blondynka zaczęła jęczeć.
- I komu to potrzebne?
No, ja osobiście bym nie odmówił, na przykład.
- Komu potrzebni są mężczyźni?
A to przepraszam, nie zrozumiałem poprzedniej kwestii.
- Na pewno nie nam. Bo my doskonale radzimy sobie bez mężczyzn.
I pokazały mi, że faktycznie, radzą sobie doskonale. To znaczy Ruda i Blondynka poradziły sobie szybciutko, a potem obie pomogły Brunetce, której trochę nie szło. Leżały potem na molo ciasno przytulone i zasapane.
Na moich ramionach zrobiło się cicho. Anioł zniknął z cichym pyknięciem już przy targaniu sutków. Ten Drugi, który cały czas podskakiwał, gwizdał i krzyczał, w ogóle zachowywał się jak pijany kibic, spadł na ziemię i wcięło go gdzieś w trawie.
A ja mogłem wreszcie coś powiedzieć.
- Wydaje mi się, że jesteście nieco niesprawiedliwe. I niepotrzebnie sprowadzacie wszystko do seksu.
- My sprowadzamy wszystko do seksu? – Ruda już nie krzyczała. Wykrzyczała się przed chwilą. – My? Przecież to mężczyźni od lat wmawiają nam tę całą „zazdrość o penisa”. Też coś! Czego tu właściwie zazdrościć?
- Czego? To może tym razem, jeżeli pozwolicie, ja zaprezentuję...
Pozwoliły. Wszystkie trzy.
Całe popołudnie i większość nocy wymienialiśmy poglądy, bogato ilustrując swoje wypowiedzi odpowiednimi pokazami. Wyjechały następnego dnia, wczesnym rankiem. Namawiałem je, żeby zostały do końca lipca, ale odmówiły. Spieszyły się do Warszawy. Na Kanonię. Żeby się zapisać do Partii Kobiet.
Ten Drugi długo mi gratulował. Anioł nie pojawia się, póki co. Pewnie się obraził. Ale wróci. Jak zwykle w najmniej odpowiedniej chwili. I znowu będzie się kłócił z Tym Drugim. Wiecie, odwieczna walka Dobra ze Złem wciąż trwa. Na szczęście Dobre zawsze wygrywa.
Oczywiście, jeśli człowiek wie, co tak naprawdę jest dobre.

Bliskie spotkanie trzeciego stopnia (nie kojarzyć ze Spielbergiem)
O tych kosmitach miałem wam jeszcze opowiedzieć.
No owszem, zajrzeli któregoś dnia. We czterech.
Powiedzcie, jak to jest? Ile razy zacznę trzeć kartofle na placki, zawsze kogoś przyniesie. Nasmażyłem się jak głupi, a sam nawet nie spróbowałem. Staropolska gościnność, psia krew. Cholerne geny. Dobrze przynajmniej, że im smakowało. Przepis nawet wzięli.
Po obiedzie usiedliśmy przed „Pustelnią”, zapaliliśmy po „Ekstra Mocnym”, pokaszleliśmy trochę i zaczęliśmy rozmawiać.
To znaczy, na początku rozmowa nie bardzo się kleiła. Patrzę na nich, niby zwykłe chłopaki, tylko na gębach trochę zielonkawe. I na czołach, zaraz nad oczami, mają takie jakby czułki, nie czułki. Ale poza tym, normalni faceci. Na ulicy nawet byś nie poznał. Zresztą, ostatnio na ulicach nie takich kosmitów można spotkać.
No, w każdym razie, siedzimy tak, patrzymy na siebie i nikt nic nie mówi. Niezręczna sytuacja. W końcu ja, jako gospodarz, zagaiłem:
- Jesteście Obcy?
- Ależ skąd – oni na to (bo cały czas chórem mówili) – znamy się całkiem dobrze.
Stary dowcip. Znałem. Ale i tak mnie zatkało. Po chwili spróbowałem jeszcze raz.
- Ale tu, na Ziemi, raczej Obcy?
- Tu na Ziemi, to owszem.
- A skąd, jeśli można wiedzieć, przybywacie? – pytam dalej.
- Z Xylasa.
Aha, to już wiem – myślę sobie. Znowu zapadła cisza. Wreszcie poszedłem po rozum do głowy. I po wino do piwnicy. I wreszcie sobie pogadaliśmy. Rozkręcili się raz, dwa.
- Na Xylasie – powiadają – za dużo do roboty nie ma. Pracować nie musimy, jedzenie dostajemy za darmo, mieszkanie za darmo, ciuchy za darmo. I jeszcze co miesiąc parę groszy na drobne wydatki.
„Całkiem jak u nas w sejmie” – myślę sobie, ale nie przerywam, tylko słucham uważnie.
- To z nudów, rozumiesz, nosi nas po całym wszechświecie. Zwiedzamy, nawiązujemy kontakty z innymi cywilizacjami, wymieniamy doświadczenia. Trzeba jakoś zabijać czas. W zeszłym tygodniu, zupełnie przypadkiem, namierzyliśmy bardzo wyraźny sygnał radiowy i tak odkryliśmy waszą Ziemię. Pokrążyliśmy trochę po orbicie i jesteśmy. Zaczęliśmy od Polski, bo słyszeliśmy, że jesteście wyjątkowi. Prawdziwa perła wśród narodów świata. Mądrzy... Uczciwi... Sprawiedliwi... Pracowici... Od stuleci w ścisłej czołówce! Chociaż ci cali Żydzi, to nieźle wam mieszają.
Cholercia, najwyraźniej złapali gdzieś Radio Maryja. Ci mają zasięg, swoją drogą.
Początkowo chciałem wyprowadzić chłopaków z błędu. Opowiedzieć im jak to naprawdę u nas wygląda. Tylko jak to wytłumaczyć? Kosmitom? Łatwiej było zmienić temat.
- Nieźle mówicie po polsku.
- Wiesz, trzeba się przygotować, zanim się kogoś odwiedzi.
No tak, to miało sens. Szkoda, że niemieccy turyści o tym nie słyszeli.
Rozmawialiśmy jeszcze o różnych sprawach, aż wreszcie, jakoś tak przy siódmej butelce, zapytałem wreszcie o to, co od samego początku intrygowało mnie chyba najbardziej:
- No dobra chłopaki, ale dlaczego wylądowaliście właśnie przy mojej „Pustelni”?
- Tak po prawdzie, to próbowaliśmy w innych miejscach. Ale przeważnie trafialiśmy na wysokie ogrodzenia i tabliczki: „Teren Prywatny. Obcym Wstęp Wzbroniony.”
Zrobiło mi się głupio. Ludzie to jednak są, naprawdę. Niby gościnność, niby serce na dłoni, a jak przyjdzie co do czego to: „nie postanie obca stopa na tym, com se zdobył z trudem”. Na szczęście Xylasanie mieli już nieźle czułkach i nie drążyli tematu.
Dzień szybko mijał, zaczynało już zmierzchać, kiedy dotarło do mnie, że przecież muszę coś z tym fantem zrobić. Kojarzycie, przybywają przedstawiciele obcej cywilizacji, a ja ich plackami karmię i poję winem. Niby fajnie jest, ale chyba obowiązuje jakiś międzygalaktyczny protokół dyplomatyczny? Do Warszawy ich zawieźć, czy co?
- Słuchajcie – powiadam – trzeba by was skontaktować z jakimiś władzami?
- Tylko z kim? – zastanawiam się głośno. – Z prezydentem? Czy z premierem? W konstytucji pewnie nic nie ma o tym, kto reprezentuje naród w kontaktach z Obcymi. Znowu się rozpętają jakieś spory kompetencyjne. Znowu będzie wstyd. Tylko, że tym razem na całą galaktykę.
- Ale o co chodzi? – pytają.
- To takie tam... Wojna na górze, jak to mówią.
- A co to jest wojna?
Nie wiedzieli. To zacząłem im tłumaczyć. Najpierw o Troi mówiłem. Bo film ostatnio oglądałem. Nie najlepszy, ale zawsze. Potem o pierwszej światowej. I o drugiej. Wreszcie na koniec dorzuciłem kilka słów o Iraku. Tak, wiecie, bez wdawania się w szczegóły. Mocno ich to zaintrygowało.
- Ciekawa rzecz, ta wojna – powiadają. I oczy im tak jakoś dziwnie błyszczą.
- Trzeba to będzie wypróbować. Kiedyś. Gdzieś.
Nie wiem, może niepotrzebnie im to wszystko opowiadałem. No nic, stało się. Jakby co, mam na szczęście pod „Pustelnią” solidny schron. Stryj Hipolit wybudował. Ale pewnie niepotrzebnie panikuję. Ci Xylasanie wydają się całkiem w porządku.
Tak się zamyśliłem na chwilę, a goście tymczasem zaczęli się zbierać.
- Wiesz Jakub – powiadają – z tą wizytą w Warszawie to my się na razie wstrzymamy. Poczekamy aż się dogadają.
No, to sobie poczekacie.
- Miło było, ale na nas już czas.
Wsiedli do swojego pojazdu i odlecieli. Tak po prostu. Napis tylko taki wielki na niebie zostawili: „GOD BYE”.
Później, kiedy leżałem pod z głową pod kocem, schowany przed burzą, tak sobie pomyślałem: słabo znali angielski, czy może odwiedzili jeszcze kogoś w okolicy i to z nim chcieli się pożegnać?