W
„Pustelni” mieszkam od siedmiu lat.
Stryj
Hipolit obumarł był bezpotomnie i zastawił mi w spadku niewielki domek nad
jeziorem. Też niewielkim. Straszna dzicz. Całkowite odludzie. Dokoła nic, tylko
lasy i lasy. Do najbliższej wsi z piętnaście kilometrów. Drogi nawet porządnej
nie ma, piaszczysta ścieżka zaledwie. Szeroka, bo szeroka, ale jednak tylko
ścieżka. Latem ciężko się dostać, a zimą... Tragedia.
Ale
nie narzekam. Cisza, spokój. Od czasu jak doprowadziłem do domku elektryczność
i dobudowałem toaletę – niczego więcej mi do szczęścia nie trzeba. Całymi
dniami wyleguję się na werandzie (to latem), albo przy kominku (zimą, ma się
rozumieć), dużo czytam, trochę piszę, próbuję nawet malować.
Fajnie
jest.
Złota Rypka
Dwa razy do roku,
wczesną wiosną i na początku jesieni wybieram się na ryby. Nie inaczej było i
tej wiosny.
Ledwo na gałązkach
drzew napęczniały pąki, ledwo wróble wróciły z ciepłych krajów... Czy tam
bociany... No, mniejsza z tym. W każdym razie wyciągnąłem z szopy małą
łódeczkę, spakowałem sprzęt i wyruszyłem na połów.
Długo nie płynąłem.
Jezioro jest naprawdę malutkie, parę ruchów wiosłami i już byłem na środku.
Rzuciłem kotwiczkę (tak
nazywam kamień przewiązany sznurkiem, lepiej brzmi) i sięgnąłem po siatkę. No
tak, siatkę. Taką na motyle mam. Nie używam wędki. Wiecie, robaka by trzeba
nadziać. I nigdy nie wiadomo co się złowi. Ten haczyk się wbije w ten pyszczek,
ryba się pokaleczy. Jak taką potem wypuścić? Bo ja, zasadniczo, ryb nie jadam.
Zabieram do domu, potrzymam trochę i wypuszczam z powrotem. Może to i dziwne,
ale tak właśnie robię.
Zapaliłem „Ekstra
Mocnego”. Jeszcze z zapasów stryja. Cały strych aż po dach jest zawalony
kartonami „Ekstra Mocnych”. Stryj Hipolit nie palił, więc nie wiem, po cholerę
mu te wszystkie fajki, ale są. Trochę już zwietrzały, ale ciągle jeszcze mają
kopa.
No więc, zapaliłem,
pokaszlałem trochę i zacząłem uważnie obserwować tę, jak to mówią, modrą toń
jeziora. Coś błysnęło obiecująco tuż przy burcie łódeczki. Odczekałem. Błysnęło
znowu. Machnąłem siatką i mam!
Uwierzycie?
Złota rybka!
Wrzuciłem ją do
wiaderka z wodą i powiosłowałem do domu.
Postawiłem wiaderko na
stole w kuchni, przysiadłem na zydelku i patrzę. Pływa sobie, macha płetewkami,
patrzy na mnie i porusza pyszczkiem, całkiem jakby chciała coś powiedzieć. Ale
nie mówi. Bo niby jak ma mówić? Pod wodą?
Zawinąłem rękawy
koszuli i sięgnąłem do wiaderka. Złapałem rybkę w garść, podniosłem do góry i
pocałowałem. No wiecie, tak po prostu: cmok! W sam pyszczek.
Jak nie błyśnie! Jak
nie dupnie! Jakby piorun jakiś, czy coś w tym guście. Złotą rybkę wcięło, a na
środku kuchni pojawiła się panienka.
Tak myślę, że panienka,
bo nie miała obrączki. Tak po prawdzie, to nic nie miała. Nawet bikini. Stoi,
rozumiecie, cała jeszcze mokra i patrzy na mnie, tak jakoś bezwstydnie. Ale też
i wstydzić się nie ma czego.
Włosy – złoty blond. I
widać, że naturalne. Cycuszki niezbyt może duże, ale kształtne. Pupcia jędrna,
nóżki zgrabniutkie, do samej ziemi. Mówię wam – cudo.
Przeciągnęła się
rozkosznie, naprężyła tu i ówdzie, szczególnie zaś ówdzie, i powiada:
- Witaj rybaku.
Ze mnie, w sumie, żaden
rybak. Nawet nie wędkarz, mówiłem wam, ale każdy ma swoją rolę i powinien się
jej trzymać. Przecieram więc oczy, niby ze zdziwienia, uśmiecham się i mówię:
- Witaj piękna
nieznajoma. Kim jesteś?
- Jak to kim jestem? To
ja, Złota Rypka.
- Chyba rybka? –
poprawiłem odruchowo.
- Ależ skąd. Mówią na
mnie Złota Rypka, bo rypię się jak złoto – przesunęła wolniutko językiem po
swoich pełnych, karminowych ustach – i spełniam wszystkie życzenia.
- Naprawdę wszystkie? –
zapytałem z niedowierzaniem. I z nadzieją.
- Yhm – westchnęła
rozkosznie – ale tylko trzy.
No tak, znaczy się –
standard. Wziąłem ją za rękę.
- To się świetnie
składa – powiadam – bo wiesz, mieszkam tutaj od lat zupełnie sam i w związku z
tym miałbym chyba parę próśb.
Przeszliśmy do
sypialni. Na początek.
Parę godzin później
leżałem na kanapie i oglądałem „Seksmisję”. Znam na pamięć, ale i tak zapuszczam
od czasu do czasu. I ciągle mnie bawi.
Domek lśnił. Od jesieni
nie było tu tak czysto. Wiecie, niby nie jestem bałaganiarzem, ale tak jakoś
nie lubimy się z odkurzaczem i mopem. I na mycie okien też szkoda mi czasu.
Zresztą, na co niby miałbym przez nie patrzeć? Na drzewa? No ile można? Ale
dzisiaj – błysk. Rypka naprawdę się postarała. Przetarła nawet wszystkie
książki. Do twarzy jej było z miotełką z piór. Przyjemnie było popatrzeć jak
sięga do górnych półek.
Uśmiechnąłem się
słysząc dochodzące z łazienki złorzeczenia. Gdzie ona się nauczyła tak kląć? W
jeziorze? I dlaczego tak się piekli? Fakt, prania przez ostatnie pół roku
nazbierało się sporo i nie mam automatu, ale poczciwa, stara „Frania” działa
bez zarzutu. Więc może jednak bez przesady, mimo wszystko. Do wieczora będzie
po wszystkim.
Wyłączyłem telewizor i
przymknąłem oczy. Tak, do wieczora będzie po wszystkim, a potem spokój aż do
jesieni. A jesienią znowu na połów. Nie zdarzyło się jeszcze, żebym wrócił z
pustymi rękami. W jeziorze pływały całe stada Złotych Rybek.
No, a póki co czas na
drzemkę. Człowiek musi być w formie. Przede mną długa noc. W końcu, wiecie, mam
jeszcze jedno życzenie.
Animal Liberation Front
Kiedy się obudziłem,
Rypki już nie było. Odeszła przed świtem. Nie wiem dokąd. Ale też i nie
specjalnie mnie to obeszło. Tak jakoś nie bardzo zdążyłem się przywiązać.
Zjadłem porządne
śniadanie i zacząłem się zastanawiać, co właściwie zrobić z tak mile
rozpoczętym dniem. Słoneczko przygrzewa, ptaszki, proszę was, dziobki drą, sielanka.
Myślę sobie – na grzyby pójdę. Nie, ja wiem, że wiosną grzybów jeszcze nie ma,
ale mnie, w zasadzie, wszystko jedno. I tak nie zbieram. Nie chce mi się
schylać. Tak sobie po lesie łażę.
W końcu, co mam
lepszego do roboty?
Ruszyłem krótko przed
południem. Idę sobie, pogwizduję, czasem szyszkę jakąś kopnę, albo i kamyk, jak
się trafi nieduży. Fajnie jest. Patrzę, wiewiórka biegnie. A że nastrój miałem
dziwnie frywolny, zawołałem:
- Co słychać, Ruda
Kitko!
Zatrzymała się i
popatrzyła na mnie tymi czarnymi ślepkami. I jak nie wrzaśnie:
- Tak dla twojej
informacji, palancie. Nazywam się Nieustraszony Zdobywca Żołędzi. Co słychać? A
gówno cię to obchodzi!
I pobiegła dalej.
Jeszcze tylko przez chwilę słyszałem jak wkurzona mruczy pod noskiem:
- Ruda Kitka? No dobre
sobie. Frajer.
Łyso mi się zrobiło. Bo
wiecie, głupio tak być obciętym przez wiewiórkę.
Wyciągnąłem „Ekstra
Mocne” i przysiadłem na zmurszałym pieńku. Dobry nastrój szlag trafił.
Zapaliłem, pokaszlałem chwilę i postanowiłem wracać. No bo, co tak będę
chodził? Jeszcze jeża jakiegoś spotkam, albo zająca i też mnie opieprzy.
Kiedy dotarłem do
„Pustelni” zaczynało już zmierzchać. Napaliłem w kominku, bo noce były jeszcze
chłodne, otworzyłem butelkę wina (oczywiście z zapasów stryja, od cholery tego
w piwnicy) i zaległem na kanapie. Mruczek, mój kot, siedział na szafie i
przyglądał mi się uważnie. Wreszcie spytał:
- Coś nie tak? Bo
humorek widzę nieszczególny.
- A bo miałem takie
nieprzyjemne zdarzenie z jedną wiewiórką. Wyjątkowo ordynarną.
- Pewnie Nieustraszony
Zdobywca? Zawsze był z niego kawał chama.
- No właśnie. Ja do
niego grzecznie, a on na mnie z mordą. Z pyszczkiem znaczy. A w ogóle, kto to
słyszał, żeby wiewiórki gadały.
- Taaaak – Mruczek
przeciągnął się leniwie i uśmiechnął się kpiąco. Jak to kot.
Niby fakt. Ja mogłem
mówić, on też, więc czemu nie wiewiórka?
- Taaaak – powtórzył. –
Kto to słyszał? Ano, wychodzi na to, że ty słyszałeś. Może pierwszy, ale na
pewno nie ostatni. Sporo się ostatnio dzieje w lesie.
- No wiem, wiosna.
- Tak, wiosna. Nowe
życie, nowe idee... – przerwał i zamyślił się głęboko.
Wiedziałem z
doświadczenia, że nie ma sensu go ponaglać. Dorzuciłem kilka polan do kominka,
dolałem sobie wina i czekałem cierpliwie. Po chwili Mruczek podjął:
- Sporo się ostatnio mówi
o wolności.
- W lesie?
- Owszem, w lesie.
Jakiś dzieciak załatwiał się w krzakach i użył potem kilku kartek podręcznika
do historii. Traf chciał, że tych mówiących o Wielkiej Rewolucji Francuskiej.
Jeden dzięcioł, który od ciągłego stukania w drzewa całkowicie zidiociał, ale
przypadkiem umie czytać, nauczył się tego na pamięć. A potem latał po całym
lesie i powtarzał wszystkim. I zaczęło się. Wolność – Równość – Braterstwo.
Liberté – Égalité – Fraternité. Cała władza dla zwierząt. Zniesienie dominacji człowieka.
Bo człowiek to w końcu też tylko zwierzę, a wszystkie zwierzęta są równe...
- Ale świnie są
równiejsze? – wpadłem mu w słowo.
Popatrzył na mnie
dziwnie. Rzeczywiście, w tym kontekście żarcik nie był specjalnie udany.
Mruczek westchnął. Nie wiedziałem, że potrafi.
- Sensu w tym nie ma za
grosz, ale do nich to przemawia. Szczególnie do tych mniejszych. Dlatego Pan
Wiewiórka tak zhardział.
- A ty? Przecież, co tu
dużo gadać, sam też jesteś zwierzęciem. To chyba raczej powinieneś być „za”.
- Byłem kiedyś na ich
wiecu. Wyobraź sobie niedźwiedzia i chomika, jak krzyczą jednym głosem:
„Jesteśmy równi. Mamy równe prawa.” Toż to łapy opadają. A potem wyszła jeszcze
sprawa tego, tak zwanego, żywego inwentarza. Wiesz, cała ta rogacizna,
nierogacizna, drób... No i jeszcze cyrki, ogrody zoologiczne... Wszyscy – to
wszyscy, no nie? Później zaczęli się kłócić, czy dżdżownica to też zwierzę.
Wróciłem do domu.
Kiedy Mruczek mówił o
drobiu, zrobiło mi się jakoś dziwnie. W lodówce leżał filet z kurczaka. Miałem
go jutro upiec na obiad. W miodzie. Pyszności. Ale teraz... Sam nie wiem. Na
wegetarianizm chyba przejdę, czy co?
- Wiesz Mruczku...
- Skoro już przy tym
jesteśmy – przerwał mi. Nawet nie wpół zdania, tylko na samym początku.
- Skoro już przy tym
jesteśmy – powtórzył. – Właściwie to mam na imię Błysk Pazura w Bladej
Poświacie Księżyca. Ale to w sumie i tak bez znaczenia.
Miał rację. Przychodził
kiedy miał ochotę. Wychodził też kiedy chciał. Mogłem wołać i kiciać do woli.
Ale i tak poczułem się nieswojo. Kolejny raz.
- Wiesz Błysku Pazura
w... Yyy…
- W Bladej Poświacie
Księżyca.
- No właśnie. Tak sobie
myślę, że może to wcale nie jest takie głupie. Całe to „liberte” i tak dalej.
- Tak sobie myślisz? –
nie wiedziałem, czy znowu się uśmiecha, czy po prostu taki już ma wyraz mordki.
– Bo nie widziałeś nigdy zaślinionych lisów nawołujących do wyzwolenia kurcząt?
No tak. Dziwna rzecz ta
„wolność”. Szczególnie ostatnio. Im głośniej ktoś o niej krzyczy, tym więcej ma
śliny w pysku. W świecie zwierząt, oczywiście.
A kurczak w miodzie był
trochę przypalony, ale całkiem smaczny.
Burza (nie kojarzyć z Szekspirem)
Straszna była ta burza
w zeszłym tygodniu. We wtorek zdaje się. Nie, nie we wtorek... W środę. Tak,
pamiętam, to środa była. Kosmici już odlecieli, a ja ciągle jeszcze patrzyłem
na ten wielki napis pożegnalny, który zostawili na niebie. Nagle chmury zakryły
księżyc, gwiazdy też poznikały. Wiatr się zerwał straszny, na jeziorze fale się
porobiły takie, ze hej. I zaczęło padać.
Najpierw, wiecie,
pojedyncze krople. Takie wielkie. Potem padało jakby gęściej. I gęściej.
Wreszcie jak nie lunie. Ja tam się burzy nie boję, ale jak pioruny zaczęły bić,
to przyznam szczerze, głowę pod koc schowałem. Bo biły równo. W jezioro, w las.
Błyskało i grzmiało chyba z godzinę. Na koniec jeszcze grad spadł. Olbrzymi!
Jak strusie jaja. No, może kurze. Przepiórcze właściwie. Ale naprawdę spore.
Powiadam wam, istna apokalipsa. Aż wiersz z tego wszystkiego napisałem. To
idzie tak:
Walą pioruny
Walą w las
To burzy czas
Burzy czas.
Taki trochę mało
klasyczny, ale niezły nie?
W każdym razie, było –
minęło. Muszę tylko pamiętać żeby dach „Pustelni” załatać, bo przecieka.
Emancypantki (nie kojarzyć z Prusem)
Lato przyszło. Piękne.
Niebo czyściutkie, słoneczko praży, woda w jeziorze cieplutka. Fajnie jest.
Tak mnie jakoś naszło i
zbudowałem sobie molo. Kto był w Sopocie, wie o czym mowa. Oczywiście moje jest
mniejsze niż sopockie, ale poza tym kasuje je pod każdym względem.
Chyba ze trzy dni się
męczyłem z tą budową. Wreszcie wbiłem ostatni gwóźdź, pociągnąłem całość bejcą,
przepłynąłem się kawałek... No tak, bo ogarnięty szałem twórczym zacząłem
bejcować od lądu, w stronę wody. Nic to... Warto było. Myślałem nawet czy by
nie trzasnąć butelką szampana o deski, ale nie miałem akurat pod ręką. Postałem
tak jeszcze ze trzy kwadranse podziwiając efekt swojej pracy i poszedłem spać.
A rano...
Budzę się – wszystko
mnie boli. A już najbardziej to palce. Bo wiecie, człowiek do roboty nie
przyzwyczajony. No i młotek mi się omsknął parę razy. Ale myślę sobie – legnę
na molo, wygrzeję stare kości, zaraz mi się polepszy. Wziąłem paczkę „Ekstra
Mocnych”, butelkę wina, ręczniczek i idę. Wyszedłem przed „Pustelnię” i o mało
szlag mnie nie trafił.
Całe molo zawalone
turystami. Turystkami właściwie. Leżą sobie we trzy, tyłki do słońca wypinają,
wczasy pod gruszą uskuteczniają. Na moim molu! Molo!
Już miałem pogonić w
cholerę, ale podszedłem bliżej, patrzę... Turystki tak na oko ze sześćdziesiąt
lat. W sumie. Zbudowane nie najgorzej. Widać ze szczegółami. Znaczy, nie to
żeby były gołe. Jedna miała majteczki.
No nic, myślę sobie,
trzeba by gości przywitać, poczęstunek jakiś zaproponować, czym chata bogata. I
tak dalej.
A propos „i tak dalej”.
Bo wiecie, tak po prawdzie, to żaden ze mnie pustelnik. Na odludziu mieszkam,
to fakt. Ale żebym tak jakoś przesadnie religijny był, to nie powiem. Żaden tam
święty mąż. Wprost przeciwnie. Lubię sobie czasem troszkę pogrzeszyć. I myślą,
i mową. Uczynkiem ostatnio jakby mniej, ale jak się trafi okazja, to czemu nie.
A jeżeli to nie jest okazja, to co nią jest?
Już miałem podejść i
zagadać, kiedy nagle coś mi pyknęło w prawym uchu. No ładnie, zaraz się
zacznie. Łobuzy, pojawiają się za każdym razem kiedy zaczyna się dziać coś
ciekawego. Zerknąłem na prawe ramię i rzeczywiście: siedzi. Złociste loczki,
aureolka, skrzydełka i do tego jakby biała, lniana koszulka nocna. Wypisz,
wymaluj – Anioł. Tylko malutki. Po chwili pyknęło mi w lewym uchu. Patrzę, jest
Ten Drugi. Siedzi sobie, różki stroszy, kopytkami majta.
- No dobra – mówię, –
dawajcie chłopaki.
Pierwszy wyrwał się
Anioł. Zawsze zaczyna. Prewencja przede wszystkim.
- Jakubie! – zawołał
piskliwym głosikiem. – Jakubie, opamiętaj się!
- Gówno tam, opamiętaj
– to Ten Drugi. – Zasuwaj stary, zasuwaj. Pamiętał będziesz później. Popatrz
tylko. Oj, będzie co wspominać.
- Jakubie, odpuściłem
ci ostatnio Złotą Rypkę. Nie przesadzaj. Nie nadużywaj dobroci tego, który...
- Ależ nadużywaj w
najlepsze, stary. Podobno niezmierzona jest. Co ty mnich jesteś jakiś? Albo
ksiądz? Chociaż, ci to dopiero nadużywają...
- Jakubie, bacz by nie
zatrzasnęły się przed tobą wrota królestwa niebieskiego.
- Nie bój nic, Kubuś.
Wyspowiadasz się, pokajasz i dobrze będzie.
- Ależ to byłaby
obłuda!
- To w końcu nie ja
wymyśliłem, że największa radość z nawróconego grzesznika.
- Milcz, pomiocie!
- I czego się
wściekasz. Skoro są luki w systemie, to grzechem byłoby ich nie wykorzystać.
Jak z podatkami.
- Co ty wiesz o
grzechu, nasienie?
- Wszystko, ty
niedopierzony kurczaku.
I tak sobie pogadywali.
A ja tymczasem byłem już nad jeziorem. Z bliska widok był jeszcze bardziej
urzekający. Pełna, że tak powiem, paleta barw. Jedna ruda, jedna czarna i jedna
blondynka.
Uśmiechnąłem się
szeroko i powiadam:
- Witam serdecznie
miłych gości.
Nic. Żadna nawet oczu
nie otworzyła. Więc ja głośniej:
- Co panie sprowadza do
mojej samotni?
Ruda uniosła lekko
powieki:
- Z „Manify” wracamy.
- Chwała Bogu!
Feministki. Nie będzie z tego nic – usłyszałem radosny pisk z prawego ramienia.
- O żesz kurwa mać!
Feministki! Nie będzie z tego nic – to oczywiście Ten Drugi.
No faktycznie. Mina mi
nieco zrzedła. Ale pomyślałem chwilę i pytam:
- Z „Manify”? A to nie
było w marcu, przypadkiem?
Ruda otworzyła wreszcie
oczy i usiadła gwałtownie.
- A czy ja twierdzę, że
wracamy najkrótszą drogą?
Nie twierdziła.
- Co to już, pozwiedzać
nie można?
Można.
- Trzeba poznawać kraj
i ludzi!
Pewnie, że trzeba.
- Człowiek powinien się
rozwijać.
Moim zdaniem była
wystarczająco rozwinięta. Jej koleżanki również.
- Jakież to męskie.
Widzi taki trzy samotne dziewczyny...
No skoro trzy, to chyba
nie samotne. Ale nie chciałem się kłócić.
- ...i zaraz zaczynają
się pytania: A skąd? A dokąd? A dlaczego? Męski szowinista! – wrzasnęła na
koniec i położyła się z powrotem.
Od czasu spotkania z
pewną wyjątkowo chamską wiewiórką, nikt na mnie tak nie nakrzyczał. Ale nic to.
Przecierpię. Per aspera ad astra, jak to mówią. A przynajmniej kiedyś mówili.
Ciągle jeszcze nie traciłem nadziei. Dum spiro, spero.
Przepraszam, poniosło
mnie. To przez tego Anioła. Zawsze jak go zobaczę, włącza mi się łacina. Ale
już dosyć, starczy, wracam ad rem.
Nie bardzo wiedziałem
co z tym fantem zrobić. A tu jeszcze Anioł mi gada do ucha:
- No i widzisz,
Jakubie? I po co ci to było? Na głupka wyszedłeś. Trzeba było w domu siedzieć.
A Ten Drugi na to:
- Co na głupka? Co na
głupka? To tylko otwarcie takie, jak w szachach. No Kubuś, jazda, twój ruch.
Próbuj.
No to spróbowałem:
- Ale ja się naprawdę
cieszę z waszej wizyty.
Ruda znowu uniosła
powieki:
- No, to nawet widać.
Jasna cholera. Ja się
muszę wreszcie nauczyć zakładać kąpielówki jak idę nad jezioro.
Niby odludzie, niby
„Pustelnia”, a ciągle ktoś się kręci. I potem takie niezręczne sytuacje
wynikają.
Ale przynajmniej Anioł
się zamknął. Pewnie się zawstydził. Za to Ten Drugi gada bez przerwy:
- Dobrze jest Kuba,
dobrze jest. Przynajmniej panienka wie, na czym stoi.
- No wie pani... –
próbuję tłumaczyć, ale czuję, że się motam. – Przyzna pani chyba... W
zaistniałej sytuacji... Trudno się dziwić pewnym reakcjom...
- Jakie to typowe!
Jakie płytkie! Jakie... jakie... jakie męskie! Widzi taki rozebraną
dziewczynę...
Żeby jedną – nie byłoby
problemu. Ale trzy?!
- ...i od razu myśli
sobie nie wiadomo co.
Oj, wiadomo, wiadomo.
- Zaraz by się z łapami
pchał.
Owszem, pchałbym się.
- Za biust chwytał...
Tu Rudą poniosło. Tak
się zacietrzewiła, że złapała cycuszki leżącej obok Blondynki i krzyczy:
- Otóż to, za biust
chwytał i miętosił...
I dawaj miętosić!
- ...ugniatał, jak
ciasto jakieś...
Moim zdaniem idealnie
wyrabiałaby drożdżówki.
- Uciskał i tarmosił.
Tak właśnie, tarmosił.
Tarmoszona i uciskana
Blondynka sapała coraz głośniej, ale Ruda nie zwracała na to uwagi, pochłonięta
bez reszty swoją oracją.
- A później jeszcze za
sutki, jeden z drugim, łapie...
Jeden z drugim? Zanim
została feministką, musiała być mocno rozrywkowa.
- ...za sutki łapie i
ściska. I szarpie. I targa. Przecież to boli!
Chyba rzeczywiście
bolało, bo Blondynka zaczęła jęczeć.
- I komu to potrzebne?
No, ja osobiście bym
nie odmówił, na przykład.
- Komu potrzebni są
mężczyźni?
A to przepraszam, nie
zrozumiałem poprzedniej kwestii.
- Na pewno nie nam. Bo
my doskonale radzimy sobie bez mężczyzn.
I pokazały mi, że
faktycznie, radzą sobie doskonale. To znaczy Ruda i Blondynka poradziły sobie
szybciutko, a potem obie pomogły Brunetce, której trochę nie szło. Leżały potem
na molo ciasno przytulone i zasapane.
Na moich ramionach
zrobiło się cicho. Anioł zniknął z cichym pyknięciem już przy targaniu sutków.
Ten Drugi, który cały czas podskakiwał, gwizdał i krzyczał, w ogóle zachowywał
się jak pijany kibic, spadł na ziemię i wcięło go gdzieś w trawie.
A ja mogłem wreszcie coś powiedzieć.
A ja mogłem wreszcie coś powiedzieć.
- Wydaje mi się, że
jesteście nieco niesprawiedliwe. I niepotrzebnie sprowadzacie wszystko do
seksu.
- My sprowadzamy
wszystko do seksu? – Ruda już nie krzyczała. Wykrzyczała się przed chwilą. –
My? Przecież to mężczyźni od lat wmawiają nam tę całą „zazdrość o penisa”. Też
coś! Czego tu właściwie zazdrościć?
- Czego? To może tym
razem, jeżeli pozwolicie, ja zaprezentuję...
Pozwoliły. Wszystkie
trzy.
Całe popołudnie i
większość nocy wymienialiśmy poglądy, bogato ilustrując swoje wypowiedzi
odpowiednimi pokazami. Wyjechały następnego dnia, wczesnym rankiem. Namawiałem
je, żeby zostały do końca lipca, ale odmówiły. Spieszyły się do Warszawy. Na
Kanonię. Żeby się zapisać do Partii Kobiet.
Ten Drugi długo mi
gratulował. Anioł nie pojawia się, póki co. Pewnie się obraził. Ale wróci. Jak
zwykle w najmniej odpowiedniej chwili. I znowu będzie się kłócił z Tym Drugim.
Wiecie, odwieczna walka Dobra ze Złem wciąż trwa. Na szczęście Dobre zawsze
wygrywa.
Oczywiście, jeśli
człowiek wie, co tak naprawdę jest dobre.
Bliskie spotkanie trzeciego stopnia (nie kojarzyć ze Spielbergiem)
O tych kosmitach miałem
wam jeszcze opowiedzieć.
No owszem, zajrzeli
któregoś dnia. We czterech.
Powiedzcie, jak to
jest? Ile razy zacznę trzeć kartofle na placki, zawsze kogoś przyniesie.
Nasmażyłem się jak głupi, a sam nawet nie spróbowałem. Staropolska gościnność,
psia krew. Cholerne geny. Dobrze przynajmniej, że im smakowało. Przepis nawet
wzięli.
Po obiedzie usiedliśmy
przed „Pustelnią”, zapaliliśmy po „Ekstra Mocnym”, pokaszleliśmy trochę i
zaczęliśmy rozmawiać.
To znaczy, na początku
rozmowa nie bardzo się kleiła. Patrzę na nich, niby zwykłe chłopaki, tylko na
gębach trochę zielonkawe. I na czołach, zaraz nad oczami, mają takie jakby
czułki, nie czułki. Ale poza tym, normalni faceci. Na ulicy nawet byś nie
poznał. Zresztą, ostatnio na ulicach nie takich kosmitów można spotkać.
No, w każdym razie,
siedzimy tak, patrzymy na siebie i nikt nic nie mówi. Niezręczna sytuacja. W
końcu ja, jako gospodarz, zagaiłem:
- Jesteście Obcy?
- Ależ skąd – oni na to
(bo cały czas chórem mówili) – znamy się całkiem dobrze.
Stary dowcip. Znałem.
Ale i tak mnie zatkało. Po chwili spróbowałem jeszcze raz.
- Ale tu, na Ziemi,
raczej Obcy?
- Tu na Ziemi, to
owszem.
- A skąd, jeśli można
wiedzieć, przybywacie? – pytam dalej.
- Z Xylasa.
Aha, to już wiem –
myślę sobie. Znowu zapadła cisza. Wreszcie poszedłem po rozum do głowy. I po
wino do piwnicy. I wreszcie sobie pogadaliśmy. Rozkręcili się raz, dwa.
- Na Xylasie –
powiadają – za dużo do roboty nie ma. Pracować nie musimy, jedzenie dostajemy za
darmo, mieszkanie za darmo, ciuchy za darmo. I jeszcze co miesiąc parę groszy
na drobne wydatki.
„Całkiem jak u nas w
sejmie” – myślę sobie, ale nie przerywam, tylko słucham uważnie.
- To z nudów,
rozumiesz, nosi nas po całym wszechświecie. Zwiedzamy, nawiązujemy kontakty z
innymi cywilizacjami, wymieniamy doświadczenia. Trzeba jakoś zabijać czas. W
zeszłym tygodniu, zupełnie przypadkiem, namierzyliśmy bardzo wyraźny sygnał
radiowy i tak odkryliśmy waszą Ziemię. Pokrążyliśmy trochę po orbicie i jesteśmy.
Zaczęliśmy od Polski, bo słyszeliśmy, że jesteście wyjątkowi. Prawdziwa perła
wśród narodów świata. Mądrzy... Uczciwi... Sprawiedliwi... Pracowici... Od
stuleci w ścisłej czołówce! Chociaż ci cali Żydzi, to nieźle wam mieszają.
Cholercia, najwyraźniej
złapali gdzieś Radio Maryja. Ci mają zasięg, swoją drogą.
Początkowo chciałem wyprowadzić chłopaków z błędu. Opowiedzieć im jak to naprawdę u nas wygląda. Tylko jak to wytłumaczyć? Kosmitom? Łatwiej było zmienić temat.
Początkowo chciałem wyprowadzić chłopaków z błędu. Opowiedzieć im jak to naprawdę u nas wygląda. Tylko jak to wytłumaczyć? Kosmitom? Łatwiej było zmienić temat.
- Nieźle mówicie po
polsku.
- Wiesz, trzeba się
przygotować, zanim się kogoś odwiedzi.
No tak, to miało sens.
Szkoda, że niemieccy turyści o tym nie słyszeli.
Rozmawialiśmy jeszcze o
różnych sprawach, aż wreszcie, jakoś tak przy siódmej butelce, zapytałem
wreszcie o to, co od samego początku intrygowało mnie chyba najbardziej:
- No dobra chłopaki,
ale dlaczego wylądowaliście właśnie przy mojej „Pustelni”?
- Tak po prawdzie, to
próbowaliśmy w innych miejscach. Ale przeważnie trafialiśmy na wysokie
ogrodzenia i tabliczki: „Teren Prywatny. Obcym Wstęp Wzbroniony.”
Zrobiło mi się głupio.
Ludzie to jednak są, naprawdę. Niby gościnność, niby serce na dłoni, a jak
przyjdzie co do czego to: „nie postanie obca stopa na tym, com se zdobył z
trudem”. Na szczęście Xylasanie mieli już nieźle czułkach i nie drążyli tematu.
Dzień szybko mijał,
zaczynało już zmierzchać, kiedy dotarło do mnie, że przecież muszę coś z tym
fantem zrobić. Kojarzycie, przybywają przedstawiciele obcej cywilizacji, a ja
ich plackami karmię i poję winem. Niby fajnie jest, ale chyba obowiązuje jakiś
międzygalaktyczny protokół dyplomatyczny? Do Warszawy ich zawieźć, czy co?
- Słuchajcie – powiadam
– trzeba by was skontaktować z jakimiś władzami?
- Tylko z kim? –
zastanawiam się głośno. – Z prezydentem? Czy z premierem? W konstytucji pewnie nic
nie ma o tym, kto reprezentuje naród w kontaktach z Obcymi. Znowu się rozpętają
jakieś spory kompetencyjne. Znowu będzie wstyd. Tylko, że tym razem na całą
galaktykę.
- Ale o co chodzi? –
pytają.
- To takie tam... Wojna
na górze, jak to mówią.
- A co to jest wojna?
Nie wiedzieli. To
zacząłem im tłumaczyć. Najpierw o Troi mówiłem. Bo film ostatnio oglądałem. Nie
najlepszy, ale zawsze. Potem o pierwszej światowej. I o drugiej. Wreszcie na
koniec dorzuciłem kilka słów o Iraku. Tak, wiecie, bez wdawania się w
szczegóły. Mocno ich to zaintrygowało.
- Ciekawa rzecz, ta
wojna – powiadają. I oczy im tak jakoś dziwnie błyszczą.
- Trzeba to będzie
wypróbować. Kiedyś. Gdzieś.
Nie wiem, może
niepotrzebnie im to wszystko opowiadałem. No nic, stało się. Jakby co, mam na
szczęście pod „Pustelnią” solidny schron. Stryj Hipolit wybudował. Ale pewnie
niepotrzebnie panikuję. Ci Xylasanie wydają się całkiem w porządku.
Tak się zamyśliłem na
chwilę, a goście tymczasem zaczęli się zbierać.
- Wiesz Jakub –
powiadają – z tą wizytą w Warszawie to my się na razie wstrzymamy. Poczekamy aż
się dogadają.
No, to sobie
poczekacie.
- Miło było, ale na nas
już czas.
Wsiedli do swojego
pojazdu i odlecieli. Tak po prostu. Napis tylko taki wielki na niebie
zostawili: „GOD BYE”.
Później, kiedy leżałem
pod z głową pod kocem, schowany przed burzą, tak sobie pomyślałem: słabo znali
angielski, czy może odwiedzili jeszcze kogoś w okolicy i to z nim chcieli się
pożegnać?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz