czwartek, 31 maja 2012

Przypadki eremity Jakuba


W „Pustelni” mieszkam od siedmiu lat.
Stryj Hipolit obumarł był bezpotomnie i zastawił mi w spadku niewielki domek nad jeziorem. Też niewielkim. Straszna dzicz. Całkowite odludzie. Dokoła nic, tylko lasy i lasy. Do najbliższej wsi z piętnaście kilometrów. Drogi nawet porządnej nie ma, piaszczysta ścieżka zaledwie. Szeroka, bo szeroka, ale jednak tylko ścieżka. Latem ciężko się dostać, a zimą... Tragedia.
Ale nie narzekam. Cisza, spokój. Od czasu jak doprowadziłem do domku elektryczność i dobudowałem toaletę – niczego więcej mi do szczęścia nie trzeba. Całymi dniami wyleguję się na werandzie (to latem), albo przy kominku (zimą, ma się rozumieć), dużo czytam, trochę piszę, próbuję nawet malować.
Fajnie jest.

Złota Rypka
Dwa razy do roku, wczesną wiosną i na początku jesieni wybieram się na ryby. Nie inaczej było i tej wiosny.
Ledwo na gałązkach drzew napęczniały pąki, ledwo wróble wróciły z ciepłych krajów... Czy tam bociany... No, mniejsza z tym. W każdym razie wyciągnąłem z szopy małą łódeczkę, spakowałem sprzęt i wyruszyłem na połów.
Długo nie płynąłem. Jezioro jest naprawdę malutkie, parę ruchów wiosłami i już byłem na środku.
Rzuciłem kotwiczkę (tak nazywam kamień przewiązany sznurkiem, lepiej brzmi) i sięgnąłem po siatkę. No tak, siatkę. Taką na motyle mam. Nie używam wędki. Wiecie, robaka by trzeba nadziać. I nigdy nie wiadomo co się złowi. Ten haczyk się wbije w ten pyszczek, ryba się pokaleczy. Jak taką potem wypuścić? Bo ja, zasadniczo, ryb nie jadam. Zabieram do domu, potrzymam trochę i wypuszczam z powrotem. Może to i dziwne, ale tak właśnie robię.
Zapaliłem „Ekstra Mocnego”. Jeszcze z zapasów stryja. Cały strych aż po dach jest zawalony kartonami „Ekstra Mocnych”. Stryj Hipolit nie palił, więc nie wiem, po cholerę mu te wszystkie fajki, ale są. Trochę już zwietrzały, ale ciągle jeszcze mają kopa.
No więc, zapaliłem, pokaszlałem trochę i zacząłem uważnie obserwować tę, jak to mówią, modrą toń jeziora. Coś błysnęło obiecująco tuż przy burcie łódeczki. Odczekałem. Błysnęło znowu. Machnąłem siatką i mam!
Uwierzycie?
Złota rybka!
Wrzuciłem ją do wiaderka z wodą i powiosłowałem do domu.
Postawiłem wiaderko na stole w kuchni, przysiadłem na zydelku i patrzę. Pływa sobie, macha płetewkami, patrzy na mnie i porusza pyszczkiem, całkiem jakby chciała coś powiedzieć. Ale nie mówi. Bo niby jak ma mówić? Pod wodą?
Zawinąłem rękawy koszuli i sięgnąłem do wiaderka. Złapałem rybkę w garść, podniosłem do góry i pocałowałem. No wiecie, tak po prostu: cmok! W sam pyszczek.
Jak nie błyśnie! Jak nie dupnie! Jakby piorun jakiś, czy coś w tym guście. Złotą rybkę wcięło, a na środku kuchni pojawiła się panienka.
Tak myślę, że panienka, bo nie miała obrączki. Tak po prawdzie, to nic nie miała. Nawet bikini. Stoi, rozumiecie, cała jeszcze mokra i patrzy na mnie, tak jakoś bezwstydnie. Ale też i wstydzić się nie ma czego.
Włosy – złoty blond. I widać, że naturalne. Cycuszki niezbyt może duże, ale kształtne. Pupcia jędrna, nóżki zgrabniutkie, do samej ziemi. Mówię wam – cudo.
Przeciągnęła się rozkosznie, naprężyła tu i ówdzie, szczególnie zaś ówdzie, i powiada:
- Witaj rybaku.
Ze mnie, w sumie, żaden rybak. Nawet nie wędkarz, mówiłem wam, ale każdy ma swoją rolę i powinien się jej trzymać. Przecieram więc oczy, niby ze zdziwienia, uśmiecham się i mówię:
- Witaj piękna nieznajoma. Kim jesteś?
- Jak to kim jestem? To ja, Złota Rypka.
- Chyba rybka? – poprawiłem odruchowo.
- Ależ skąd. Mówią na mnie Złota Rypka, bo rypię się jak złoto – przesunęła wolniutko językiem po swoich pełnych, karminowych ustach – i spełniam wszystkie życzenia.
- Naprawdę wszystkie? – zapytałem z niedowierzaniem. I z nadzieją.
- Yhm – westchnęła rozkosznie – ale tylko trzy.
No tak, znaczy się – standard. Wziąłem ją za rękę.
- To się świetnie składa – powiadam – bo wiesz, mieszkam tutaj od lat zupełnie sam i w związku z tym miałbym chyba parę próśb.
Przeszliśmy do sypialni. Na początek.
Parę godzin później leżałem na kanapie i oglądałem „Seksmisję”. Znam na pamięć, ale i tak zapuszczam od czasu do czasu. I ciągle mnie bawi.
Domek lśnił. Od jesieni nie było tu tak czysto. Wiecie, niby nie jestem bałaganiarzem, ale tak jakoś nie lubimy się z odkurzaczem i mopem. I na mycie okien też szkoda mi czasu. Zresztą, na co niby miałbym przez nie patrzeć? Na drzewa? No ile można? Ale dzisiaj – błysk. Rypka naprawdę się postarała. Przetarła nawet wszystkie książki. Do twarzy jej było z miotełką z piór. Przyjemnie było popatrzeć jak sięga do górnych półek.
Uśmiechnąłem się słysząc dochodzące z łazienki złorzeczenia. Gdzie ona się nauczyła tak kląć? W jeziorze? I dlaczego tak się piekli? Fakt, prania przez ostatnie pół roku nazbierało się sporo i nie mam automatu, ale poczciwa, stara „Frania” działa bez zarzutu. Więc może jednak bez przesady, mimo wszystko. Do wieczora będzie po wszystkim.
Wyłączyłem telewizor i przymknąłem oczy. Tak, do wieczora będzie po wszystkim, a potem spokój aż do jesieni. A jesienią znowu na połów. Nie zdarzyło się jeszcze, żebym wrócił z pustymi rękami. W jeziorze pływały całe stada Złotych Rybek.
No, a póki co czas na drzemkę. Człowiek musi być w formie. Przede mną długa noc. W końcu, wiecie, mam jeszcze jedno życzenie.

Animal Liberation Front
Kiedy się obudziłem, Rypki już nie było. Odeszła przed świtem. Nie wiem dokąd. Ale też i nie specjalnie mnie to obeszło. Tak jakoś nie bardzo zdążyłem się przywiązać.
Zjadłem porządne śniadanie i zacząłem się zastanawiać, co właściwie zrobić z tak mile rozpoczętym dniem. Słoneczko przygrzewa, ptaszki, proszę was, dziobki drą, sielanka. Myślę sobie – na grzyby pójdę. Nie, ja wiem, że wiosną grzybów jeszcze nie ma, ale mnie, w zasadzie, wszystko jedno. I tak nie zbieram. Nie chce mi się schylać. Tak sobie po lesie łażę.
W końcu, co mam lepszego do roboty?
Ruszyłem krótko przed południem. Idę sobie, pogwizduję, czasem szyszkę jakąś kopnę, albo i kamyk, jak się trafi nieduży. Fajnie jest. Patrzę, wiewiórka biegnie. A że nastrój miałem dziwnie frywolny, zawołałem:
- Co słychać, Ruda Kitko!
Zatrzymała się i popatrzyła na mnie tymi czarnymi ślepkami. I jak nie wrzaśnie:
- Tak dla twojej informacji, palancie. Nazywam się Nieustraszony Zdobywca Żołędzi. Co słychać? A gówno cię to obchodzi!
I pobiegła dalej. Jeszcze tylko przez chwilę słyszałem jak wkurzona mruczy pod noskiem:
- Ruda Kitka? No dobre sobie. Frajer.
Łyso mi się zrobiło. Bo wiecie, głupio tak być obciętym przez wiewiórkę.
Wyciągnąłem „Ekstra Mocne” i przysiadłem na zmurszałym pieńku. Dobry nastrój szlag trafił. Zapaliłem, pokaszlałem chwilę i postanowiłem wracać. No bo, co tak będę chodził? Jeszcze jeża jakiegoś spotkam, albo zająca i też mnie opieprzy.
Kiedy dotarłem do „Pustelni” zaczynało już zmierzchać. Napaliłem w kominku, bo noce były jeszcze chłodne, otworzyłem butelkę wina (oczywiście z zapasów stryja, od cholery tego w piwnicy) i zaległem na kanapie. Mruczek, mój kot, siedział na szafie i przyglądał mi się uważnie. Wreszcie spytał:
- Coś nie tak? Bo humorek widzę nieszczególny.
- A bo miałem takie nieprzyjemne zdarzenie z jedną wiewiórką. Wyjątkowo ordynarną.
- Pewnie Nieustraszony Zdobywca? Zawsze był z niego kawał chama.
- No właśnie. Ja do niego grzecznie, a on na mnie z mordą. Z pyszczkiem znaczy. A w ogóle, kto to słyszał, żeby wiewiórki gadały.
- Taaaak – Mruczek przeciągnął się leniwie i uśmiechnął się kpiąco. Jak to kot.
Niby fakt. Ja mogłem mówić, on też, więc czemu nie wiewiórka?
- Taaaak – powtórzył. – Kto to słyszał? Ano, wychodzi na to, że ty słyszałeś. Może pierwszy, ale na pewno nie ostatni. Sporo się ostatnio dzieje w lesie.
- No wiem, wiosna.
- Tak, wiosna. Nowe życie, nowe idee... – przerwał i zamyślił się głęboko.
Wiedziałem z doświadczenia, że nie ma sensu go ponaglać. Dorzuciłem kilka polan do kominka, dolałem sobie wina i czekałem cierpliwie. Po chwili Mruczek podjął:
- Sporo się ostatnio mówi o wolności.
- W lesie?
- Owszem, w lesie. Jakiś dzieciak załatwiał się w krzakach i użył potem kilku kartek podręcznika do historii. Traf chciał, że tych mówiących o Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Jeden dzięcioł, który od ciągłego stukania w drzewa całkowicie zidiociał, ale przypadkiem umie czytać, nauczył się tego na pamięć. A potem latał po całym lesie i powtarzał wszystkim. I zaczęło się. Wolność – Równość – Braterstwo. Liberté – Égalité – Fraternité. Cała władza dla zwierząt. Zniesienie dominacji człowieka. Bo człowiek to w końcu też tylko zwierzę, a wszystkie zwierzęta są równe...
- Ale świnie są równiejsze? – wpadłem mu w słowo.
Popatrzył na mnie dziwnie. Rzeczywiście, w tym kontekście żarcik nie był specjalnie udany. Mruczek westchnął. Nie wiedziałem, że potrafi.
- Sensu w tym nie ma za grosz, ale do nich to przemawia. Szczególnie do tych mniejszych. Dlatego Pan Wiewiórka tak zhardział.
- A ty? Przecież, co tu dużo gadać, sam też jesteś zwierzęciem. To chyba raczej powinieneś być „za”.
- Byłem kiedyś na ich wiecu. Wyobraź sobie niedźwiedzia i chomika, jak krzyczą jednym głosem: „Jesteśmy równi. Mamy równe prawa.” Toż to łapy opadają. A potem wyszła jeszcze sprawa tego, tak zwanego, żywego inwentarza. Wiesz, cała ta rogacizna, nierogacizna, drób... No i jeszcze cyrki, ogrody zoologiczne... Wszyscy – to wszyscy, no nie? Później zaczęli się kłócić, czy dżdżownica to też zwierzę. Wróciłem do domu.
Kiedy Mruczek mówił o drobiu, zrobiło mi się jakoś dziwnie. W lodówce leżał filet z kurczaka. Miałem go jutro upiec na obiad. W miodzie. Pyszności. Ale teraz... Sam nie wiem. Na wegetarianizm chyba przejdę, czy co?
- Wiesz Mruczku...
- Skoro już przy tym jesteśmy – przerwał mi. Nawet nie wpół zdania, tylko na samym początku.
- Skoro już przy tym jesteśmy – powtórzył. – Właściwie to mam na imię Błysk Pazura w Bladej Poświacie Księżyca. Ale to w sumie i tak bez znaczenia.
Miał rację. Przychodził kiedy miał ochotę. Wychodził też kiedy chciał. Mogłem wołać i kiciać do woli. Ale i tak poczułem się nieswojo. Kolejny raz.
- Wiesz Błysku Pazura w... Yyy…
- W Bladej Poświacie Księżyca.
- No właśnie. Tak sobie myślę, że może to wcale nie jest takie głupie. Całe to „liberte” i tak dalej.
- Tak sobie myślisz? – nie wiedziałem, czy znowu się uśmiecha, czy po prostu taki już ma wyraz mordki. – Bo nie widziałeś nigdy zaślinionych lisów nawołujących do wyzwolenia kurcząt?
No tak. Dziwna rzecz ta „wolność”. Szczególnie ostatnio. Im głośniej ktoś o niej krzyczy, tym więcej ma śliny w pysku. W świecie zwierząt, oczywiście.
A kurczak w miodzie był trochę przypalony, ale całkiem smaczny.

Burza (nie kojarzyć z Szekspirem)
Straszna była ta burza w zeszłym tygodniu. We wtorek zdaje się. Nie, nie we wtorek... W środę. Tak, pamiętam, to środa była. Kosmici już odlecieli, a ja ciągle jeszcze patrzyłem na ten wielki napis pożegnalny, który zostawili na niebie. Nagle chmury zakryły księżyc, gwiazdy też poznikały. Wiatr się zerwał straszny, na jeziorze fale się porobiły takie, ze hej. I zaczęło padać.
Najpierw, wiecie, pojedyncze krople. Takie wielkie. Potem padało jakby gęściej. I gęściej. Wreszcie jak nie lunie. Ja tam się burzy nie boję, ale jak pioruny zaczęły bić, to przyznam szczerze, głowę pod koc schowałem. Bo biły równo. W jezioro, w las. Błyskało i grzmiało chyba z godzinę. Na koniec jeszcze grad spadł. Olbrzymi! Jak strusie jaja. No, może kurze. Przepiórcze właściwie. Ale naprawdę spore. Powiadam wam, istna apokalipsa. Aż wiersz z tego wszystkiego napisałem. To idzie tak:
Walą pioruny
Walą w las
To burzy czas
Burzy czas.
Taki trochę mało klasyczny, ale niezły nie?
W każdym razie, było – minęło. Muszę tylko pamiętać żeby dach „Pustelni” załatać, bo przecieka.

Emancypantki (nie kojarzyć z Prusem)
Lato przyszło. Piękne. Niebo czyściutkie, słoneczko praży, woda w jeziorze cieplutka. Fajnie jest.
Tak mnie jakoś naszło i zbudowałem sobie molo. Kto był w Sopocie, wie o czym mowa. Oczywiście moje jest mniejsze niż sopockie, ale poza tym kasuje je pod każdym względem.
Chyba ze trzy dni się męczyłem z tą budową. Wreszcie wbiłem ostatni gwóźdź, pociągnąłem całość bejcą, przepłynąłem się kawałek... No tak, bo ogarnięty szałem twórczym zacząłem bejcować od lądu, w stronę wody. Nic to... Warto było. Myślałem nawet czy by nie trzasnąć butelką szampana o deski, ale nie miałem akurat pod ręką. Postałem tak jeszcze ze trzy kwadranse podziwiając efekt swojej pracy i poszedłem spać. A rano...
Budzę się – wszystko mnie boli. A już najbardziej to palce. Bo wiecie, człowiek do roboty nie przyzwyczajony. No i młotek mi się omsknął parę razy. Ale myślę sobie – legnę na molo, wygrzeję stare kości, zaraz mi się polepszy. Wziąłem paczkę „Ekstra Mocnych”, butelkę wina, ręczniczek i idę. Wyszedłem przed „Pustelnię” i o mało szlag mnie nie trafił.
Całe molo zawalone turystami. Turystkami właściwie. Leżą sobie we trzy, tyłki do słońca wypinają, wczasy pod gruszą uskuteczniają. Na moim molu! Molo!
Już miałem pogonić w cholerę, ale podszedłem bliżej, patrzę... Turystki tak na oko ze sześćdziesiąt lat. W sumie. Zbudowane nie najgorzej. Widać ze szczegółami. Znaczy, nie to żeby były gołe. Jedna miała majteczki.
No nic, myślę sobie, trzeba by gości przywitać, poczęstunek jakiś zaproponować, czym chata bogata. I tak dalej.
A propos „i tak dalej”. Bo wiecie, tak po prawdzie, to żaden ze mnie pustelnik. Na odludziu mieszkam, to fakt. Ale żebym tak jakoś przesadnie religijny był, to nie powiem. Żaden tam święty mąż. Wprost przeciwnie. Lubię sobie czasem troszkę pogrzeszyć. I myślą, i mową. Uczynkiem ostatnio jakby mniej, ale jak się trafi okazja, to czemu nie. A jeżeli to nie jest okazja, to co nią jest?
Już miałem podejść i zagadać, kiedy nagle coś mi pyknęło w prawym uchu. No ładnie, zaraz się zacznie. Łobuzy, pojawiają się za każdym razem kiedy zaczyna się dziać coś ciekawego. Zerknąłem na prawe ramię i rzeczywiście: siedzi. Złociste loczki, aureolka, skrzydełka i do tego jakby biała, lniana koszulka nocna. Wypisz, wymaluj – Anioł. Tylko malutki. Po chwili pyknęło mi w lewym uchu. Patrzę, jest Ten Drugi. Siedzi sobie, różki stroszy, kopytkami majta.
- No dobra – mówię, – dawajcie chłopaki.
Pierwszy wyrwał się Anioł. Zawsze zaczyna. Prewencja przede wszystkim.
- Jakubie! – zawołał piskliwym głosikiem. – Jakubie, opamiętaj się!
- Gówno tam, opamiętaj – to Ten Drugi. – Zasuwaj stary, zasuwaj. Pamiętał będziesz później. Popatrz tylko. Oj, będzie co wspominać.
- Jakubie, odpuściłem ci ostatnio Złotą Rypkę. Nie przesadzaj. Nie nadużywaj dobroci tego, który...
- Ależ nadużywaj w najlepsze, stary. Podobno niezmierzona jest. Co ty mnich jesteś jakiś? Albo ksiądz? Chociaż, ci to dopiero nadużywają...
- Jakubie, bacz by nie zatrzasnęły się przed tobą wrota królestwa niebieskiego.
- Nie bój nic, Kubuś. Wyspowiadasz się, pokajasz i dobrze będzie.
- Ależ to byłaby obłuda!
- To w końcu nie ja wymyśliłem, że największa radość z nawróconego grzesznika.
- Milcz, pomiocie!
- I czego się wściekasz. Skoro są luki w systemie, to grzechem byłoby ich nie wykorzystać. Jak z podatkami.
- Co ty wiesz o grzechu, nasienie?
- Wszystko, ty niedopierzony kurczaku.
I tak sobie pogadywali. A ja tymczasem byłem już nad jeziorem. Z bliska widok był jeszcze bardziej urzekający. Pełna, że tak powiem, paleta barw. Jedna ruda, jedna czarna i jedna blondynka.
Uśmiechnąłem się szeroko i powiadam:
- Witam serdecznie miłych gości.
Nic. Żadna nawet oczu nie otworzyła. Więc ja głośniej:
- Co panie sprowadza do mojej samotni?
Ruda uniosła lekko powieki:
- Z „Manify” wracamy.
- Chwała Bogu! Feministki. Nie będzie z tego nic – usłyszałem radosny pisk z prawego ramienia.
- O żesz kurwa mać! Feministki! Nie będzie z tego nic – to oczywiście Ten Drugi.
No faktycznie. Mina mi nieco zrzedła. Ale pomyślałem chwilę i pytam:
- Z „Manify”? A to nie było w marcu, przypadkiem?
Ruda otworzyła wreszcie oczy i usiadła gwałtownie.
- A czy ja twierdzę, że wracamy najkrótszą drogą?
Nie twierdziła.
- Co to już, pozwiedzać nie można?
Można.
- Trzeba poznawać kraj i ludzi!
Pewnie, że trzeba.
- Człowiek powinien się rozwijać.
Moim zdaniem była wystarczająco rozwinięta. Jej koleżanki również.
- Jakież to męskie. Widzi taki trzy samotne dziewczyny...
No skoro trzy, to chyba nie samotne. Ale nie chciałem się kłócić.
- ...i zaraz zaczynają się pytania: A skąd? A dokąd? A dlaczego? Męski szowinista! – wrzasnęła na koniec i położyła się z powrotem.
Od czasu spotkania z pewną wyjątkowo chamską wiewiórką, nikt na mnie tak nie nakrzyczał. Ale nic to. Przecierpię. Per aspera ad astra, jak to mówią. A przynajmniej kiedyś mówili. Ciągle jeszcze nie traciłem nadziei. Dum spiro, spero.
Przepraszam, poniosło mnie. To przez tego Anioła. Zawsze jak go zobaczę, włącza mi się łacina. Ale już dosyć, starczy, wracam ad rem.
Nie bardzo wiedziałem co z tym fantem zrobić. A tu jeszcze Anioł mi gada do ucha:
- No i widzisz, Jakubie? I po co ci to było? Na głupka wyszedłeś. Trzeba było w domu siedzieć.
A Ten Drugi na to:
- Co na głupka? Co na głupka? To tylko otwarcie takie, jak w szachach. No Kubuś, jazda, twój ruch. Próbuj.
No to spróbowałem:
- Ale ja się naprawdę cieszę z waszej wizyty.
Ruda znowu uniosła powieki:
- No, to nawet widać.
Jasna cholera. Ja się muszę wreszcie nauczyć zakładać kąpielówki jak idę nad jezioro.
Niby odludzie, niby „Pustelnia”, a ciągle ktoś się kręci. I potem takie niezręczne sytuacje wynikają.
Ale przynajmniej Anioł się zamknął. Pewnie się zawstydził. Za to Ten Drugi gada bez przerwy:
- Dobrze jest Kuba, dobrze jest. Przynajmniej panienka wie, na czym stoi.
- No wie pani... – próbuję tłumaczyć, ale czuję, że się motam. – Przyzna pani chyba... W zaistniałej sytuacji... Trudno się dziwić pewnym reakcjom...
- Jakie to typowe! Jakie płytkie! Jakie... jakie... jakie męskie! Widzi taki rozebraną dziewczynę...
Żeby jedną – nie byłoby problemu. Ale trzy?!
- ...i od razu myśli sobie nie wiadomo co.
Oj, wiadomo, wiadomo.
- Zaraz by się z łapami pchał.
Owszem, pchałbym się.
- Za biust chwytał...
Tu Rudą poniosło. Tak się zacietrzewiła, że złapała cycuszki leżącej obok Blondynki i krzyczy:
- Otóż to, za biust chwytał i miętosił...
I dawaj miętosić!
- ...ugniatał, jak ciasto jakieś...
Moim zdaniem idealnie wyrabiałaby drożdżówki.
- Uciskał i tarmosił. Tak właśnie, tarmosił.
Tarmoszona i uciskana Blondynka sapała coraz głośniej, ale Ruda nie zwracała na to uwagi, pochłonięta bez reszty swoją oracją.
- A później jeszcze za sutki, jeden z drugim, łapie...
Jeden z drugim? Zanim została feministką, musiała być mocno rozrywkowa.
- ...za sutki łapie i ściska. I szarpie. I targa. Przecież to boli!
Chyba rzeczywiście bolało, bo Blondynka zaczęła jęczeć.
- I komu to potrzebne?
No, ja osobiście bym nie odmówił, na przykład.
- Komu potrzebni są mężczyźni?
A to przepraszam, nie zrozumiałem poprzedniej kwestii.
- Na pewno nie nam. Bo my doskonale radzimy sobie bez mężczyzn.
I pokazały mi, że faktycznie, radzą sobie doskonale. To znaczy Ruda i Blondynka poradziły sobie szybciutko, a potem obie pomogły Brunetce, której trochę nie szło. Leżały potem na molo ciasno przytulone i zasapane.
Na moich ramionach zrobiło się cicho. Anioł zniknął z cichym pyknięciem już przy targaniu sutków. Ten Drugi, który cały czas podskakiwał, gwizdał i krzyczał, w ogóle zachowywał się jak pijany kibic, spadł na ziemię i wcięło go gdzieś w trawie.
A ja mogłem wreszcie coś powiedzieć.
- Wydaje mi się, że jesteście nieco niesprawiedliwe. I niepotrzebnie sprowadzacie wszystko do seksu.
- My sprowadzamy wszystko do seksu? – Ruda już nie krzyczała. Wykrzyczała się przed chwilą. – My? Przecież to mężczyźni od lat wmawiają nam tę całą „zazdrość o penisa”. Też coś! Czego tu właściwie zazdrościć?
- Czego? To może tym razem, jeżeli pozwolicie, ja zaprezentuję...
Pozwoliły. Wszystkie trzy.
Całe popołudnie i większość nocy wymienialiśmy poglądy, bogato ilustrując swoje wypowiedzi odpowiednimi pokazami. Wyjechały następnego dnia, wczesnym rankiem. Namawiałem je, żeby zostały do końca lipca, ale odmówiły. Spieszyły się do Warszawy. Na Kanonię. Żeby się zapisać do Partii Kobiet.
Ten Drugi długo mi gratulował. Anioł nie pojawia się, póki co. Pewnie się obraził. Ale wróci. Jak zwykle w najmniej odpowiedniej chwili. I znowu będzie się kłócił z Tym Drugim. Wiecie, odwieczna walka Dobra ze Złem wciąż trwa. Na szczęście Dobre zawsze wygrywa.
Oczywiście, jeśli człowiek wie, co tak naprawdę jest dobre.

Bliskie spotkanie trzeciego stopnia (nie kojarzyć ze Spielbergiem)
O tych kosmitach miałem wam jeszcze opowiedzieć.
No owszem, zajrzeli któregoś dnia. We czterech.
Powiedzcie, jak to jest? Ile razy zacznę trzeć kartofle na placki, zawsze kogoś przyniesie. Nasmażyłem się jak głupi, a sam nawet nie spróbowałem. Staropolska gościnność, psia krew. Cholerne geny. Dobrze przynajmniej, że im smakowało. Przepis nawet wzięli.
Po obiedzie usiedliśmy przed „Pustelnią”, zapaliliśmy po „Ekstra Mocnym”, pokaszleliśmy trochę i zaczęliśmy rozmawiać.
To znaczy, na początku rozmowa nie bardzo się kleiła. Patrzę na nich, niby zwykłe chłopaki, tylko na gębach trochę zielonkawe. I na czołach, zaraz nad oczami, mają takie jakby czułki, nie czułki. Ale poza tym, normalni faceci. Na ulicy nawet byś nie poznał. Zresztą, ostatnio na ulicach nie takich kosmitów można spotkać.
No, w każdym razie, siedzimy tak, patrzymy na siebie i nikt nic nie mówi. Niezręczna sytuacja. W końcu ja, jako gospodarz, zagaiłem:
- Jesteście Obcy?
- Ależ skąd – oni na to (bo cały czas chórem mówili) – znamy się całkiem dobrze.
Stary dowcip. Znałem. Ale i tak mnie zatkało. Po chwili spróbowałem jeszcze raz.
- Ale tu, na Ziemi, raczej Obcy?
- Tu na Ziemi, to owszem.
- A skąd, jeśli można wiedzieć, przybywacie? – pytam dalej.
- Z Xylasa.
Aha, to już wiem – myślę sobie. Znowu zapadła cisza. Wreszcie poszedłem po rozum do głowy. I po wino do piwnicy. I wreszcie sobie pogadaliśmy. Rozkręcili się raz, dwa.
- Na Xylasie – powiadają – za dużo do roboty nie ma. Pracować nie musimy, jedzenie dostajemy za darmo, mieszkanie za darmo, ciuchy za darmo. I jeszcze co miesiąc parę groszy na drobne wydatki.
„Całkiem jak u nas w sejmie” – myślę sobie, ale nie przerywam, tylko słucham uważnie.
- To z nudów, rozumiesz, nosi nas po całym wszechświecie. Zwiedzamy, nawiązujemy kontakty z innymi cywilizacjami, wymieniamy doświadczenia. Trzeba jakoś zabijać czas. W zeszłym tygodniu, zupełnie przypadkiem, namierzyliśmy bardzo wyraźny sygnał radiowy i tak odkryliśmy waszą Ziemię. Pokrążyliśmy trochę po orbicie i jesteśmy. Zaczęliśmy od Polski, bo słyszeliśmy, że jesteście wyjątkowi. Prawdziwa perła wśród narodów świata. Mądrzy... Uczciwi... Sprawiedliwi... Pracowici... Od stuleci w ścisłej czołówce! Chociaż ci cali Żydzi, to nieźle wam mieszają.
Cholercia, najwyraźniej złapali gdzieś Radio Maryja. Ci mają zasięg, swoją drogą.
Początkowo chciałem wyprowadzić chłopaków z błędu. Opowiedzieć im jak to naprawdę u nas wygląda. Tylko jak to wytłumaczyć? Kosmitom? Łatwiej było zmienić temat.
- Nieźle mówicie po polsku.
- Wiesz, trzeba się przygotować, zanim się kogoś odwiedzi.
No tak, to miało sens. Szkoda, że niemieccy turyści o tym nie słyszeli.
Rozmawialiśmy jeszcze o różnych sprawach, aż wreszcie, jakoś tak przy siódmej butelce, zapytałem wreszcie o to, co od samego początku intrygowało mnie chyba najbardziej:
- No dobra chłopaki, ale dlaczego wylądowaliście właśnie przy mojej „Pustelni”?
- Tak po prawdzie, to próbowaliśmy w innych miejscach. Ale przeważnie trafialiśmy na wysokie ogrodzenia i tabliczki: „Teren Prywatny. Obcym Wstęp Wzbroniony.”
Zrobiło mi się głupio. Ludzie to jednak są, naprawdę. Niby gościnność, niby serce na dłoni, a jak przyjdzie co do czego to: „nie postanie obca stopa na tym, com se zdobył z trudem”. Na szczęście Xylasanie mieli już nieźle czułkach i nie drążyli tematu.
Dzień szybko mijał, zaczynało już zmierzchać, kiedy dotarło do mnie, że przecież muszę coś z tym fantem zrobić. Kojarzycie, przybywają przedstawiciele obcej cywilizacji, a ja ich plackami karmię i poję winem. Niby fajnie jest, ale chyba obowiązuje jakiś międzygalaktyczny protokół dyplomatyczny? Do Warszawy ich zawieźć, czy co?
- Słuchajcie – powiadam – trzeba by was skontaktować z jakimiś władzami?
- Tylko z kim? – zastanawiam się głośno. – Z prezydentem? Czy z premierem? W konstytucji pewnie nic nie ma o tym, kto reprezentuje naród w kontaktach z Obcymi. Znowu się rozpętają jakieś spory kompetencyjne. Znowu będzie wstyd. Tylko, że tym razem na całą galaktykę.
- Ale o co chodzi? – pytają.
- To takie tam... Wojna na górze, jak to mówią.
- A co to jest wojna?
Nie wiedzieli. To zacząłem im tłumaczyć. Najpierw o Troi mówiłem. Bo film ostatnio oglądałem. Nie najlepszy, ale zawsze. Potem o pierwszej światowej. I o drugiej. Wreszcie na koniec dorzuciłem kilka słów o Iraku. Tak, wiecie, bez wdawania się w szczegóły. Mocno ich to zaintrygowało.
- Ciekawa rzecz, ta wojna – powiadają. I oczy im tak jakoś dziwnie błyszczą.
- Trzeba to będzie wypróbować. Kiedyś. Gdzieś.
Nie wiem, może niepotrzebnie im to wszystko opowiadałem. No nic, stało się. Jakby co, mam na szczęście pod „Pustelnią” solidny schron. Stryj Hipolit wybudował. Ale pewnie niepotrzebnie panikuję. Ci Xylasanie wydają się całkiem w porządku.
Tak się zamyśliłem na chwilę, a goście tymczasem zaczęli się zbierać.
- Wiesz Jakub – powiadają – z tą wizytą w Warszawie to my się na razie wstrzymamy. Poczekamy aż się dogadają.
No, to sobie poczekacie.
- Miło było, ale na nas już czas.
Wsiedli do swojego pojazdu i odlecieli. Tak po prostu. Napis tylko taki wielki na niebie zostawili: „GOD BYE”.
Później, kiedy leżałem pod z głową pod kocem, schowany przed burzą, tak sobie pomyślałem: słabo znali angielski, czy może odwiedzili jeszcze kogoś w okolicy i to z nim chcieli się pożegnać?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz