czwartek, 31 maja 2012

Harnaś


Pojawił się na ścieżce dość niespodziewanie. Żona pisnęła i padła zemdlona na kamienie. Szczęściara. Też miałem ochotę popiszczeć i zemdleć.
Bo sami pomyślcie. Idziemy sobie spokojnie szlakiem, podziwiamy widoki, patrzymy na te, jak im tam, połoniny. Na zbocza porośnięte tymi ich smrekami i ogólnie, sielanka jedna wielka. Z odrobiną zadyszki.
I nagle nic nie widać, bo wszystko zasłania jakiś góral. „Jakiś góral”! Chłopisko wysokie na dwa metry, napakowane, całe w kierpcach i takich śmiesznych, haftowanych portkach. Tylko, że mnie wcale nie było do śmiechu. Bo te portki podtrzymywał pas, za którym zatknięte były całkiem spore pistolety. No i ciupaga, którą trzymał w ręku też była mało zabawna.
No słabo mi się zrobiło. A on patrzy na mnie tak jakoś dziwnie i pyta:
- Gdzie ja jestem?
Dobre, nie?
Wariat – myślę. Musiał się przewrócić i wyrżnąć głową o te cholerne kamulce. O rany!
Pochyliłem się nad nieprzytomną żoną. Krzywdy sobie na szczęście nie zrobiła, ale przytomności tak szybko nie odzyska.
- Trzeba ją znieść ze ścieżki – mówię do tego czubka. – Bo mi ją turyści rozdepczą. Może by mi pan trochę pomógł?
- Jaki tam ze mnie pan – powiada. – Zwyczajny harnaś jestem.
A potem zarzucił włosami, a trzeba wam wiedzieć, że włosy miał prawie do tyłka, zarzucił włosami, schylił się i podniósł to moje zemdlone szczęście. Sam! I nawet nie sapnął. Odniósł ją parę kroków od ścieżki, ułożył lekko na trawie i usiadł obok na kamieniu. To co miałem robić? Usiadłem niedaleko. Patrzę na niego, on na mnie, milczymy. Ale niedługo, bo po chwili znowu pyta gdzie jest. Próbowałem mu objaśnić jego położenie. Geograficzne, znaczy. Ale coś nie bardzo mogliśmy się dogadać. I nie dziwota. On wariat, ja pierwszy raz w górach, o porozumienie niełatwo. Zniecierpliwił się w końcu i mówi:
- Starczy, słońce jeszcze wysoko to drogę do groty jakoś znajdę. A wy panie, przyodziewek macie bogaty, to pewnie i trzosik wypchany się u was znajdzie. Bo to wiecie, przednówek, ludziska po wsiach głodem przymierają, trzeba by im jakoś pomóc.
No, głodem przymierają. Szczególnie w Zakopcu. Śmiać mi się zachciało. Może bym się nawet roześmiał, ale ten cholerny „harnaś” dziwnie tak jakoś na mnie patrzył. I obuchem ciupagi uderzał w otwartą dłoń. Jakby znacząco.
A na szlaku, jak na złość pusto. To zaczynam zagadywać, żeby zyskać na czasie. Może ktoś nadejdzie w końcu.
- Jaki tam bogaty przyodziewek? Stare łachy. I z tym trzosikiem, też niespecjalnie. Już prawie dwa tygodnie tu jesteśmy, to i niewiele zostało. Wie pan…
Zmarszczył brwi.
- Wie harnaś, – poprawiłem się natychmiast – miejscowi nieźle sobie liczą.
Pomyślał chwilę.
- To jakże tak, ani talara nie macie? – pyta.
- Ani talara – odpowiadam zgodnie z prawdą. – A i ze złotówkami kruchutko. Niby człowiek pracuje, niby zarabia…
Zacząłem się żalić.
- …ale to najpierw ZUS zabiera, potem skarbówka swoje bierze i w sumie to niewiele zostaje. Cały rok odkładaliśmy, żeby tu przyjechać.
Znowu się zamyślił.
- A ten ZUS, o którym powiadacie i ta, jak jej było, Skarbówka, to wszystkich tak łupią, czy tylko was? – pyta wreszcie.
- Wszystkich. Bez wyjątku.
- To bogaci muszą być.
- A bogaci. Jak jasna cholera.
- Skoro tak, to trzeba coś z tym zrobić. I to prędko. – powiedział i zniknął.
Odetchnąłem z ulgą i pochyliłem się nad odzyskującą przytomność żoną. Otworzyła oczy i rozejrzała się trwożnie.
- Co to było, kochanie?
- Relikt przeszłości – odpowiedziałem. – Albo, jeśli wróci, rozwiązanie kilku co większych problemów w przyszłości.
Jeśli wróci… Ja wyglądam go niecierpliwie.

Tekst był opublikowany w SFFiH 8 (58) 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz