wtorek, 29 maja 2012

Niebajka

Dzielny Kosmyk zmagał się ze smokiem. I chociaż powoli zaczynał zdobywać nad bestią przewagę, czuł, że słabnie. Pot lał się z niego strumieniami, ramiona omdlewały, łydki drżały z wysiłku... Wreszcie usiadł z rozmachem u stóp Czarnej Wieży i spojrzał w zielonozłote gadzie ślepia.
- Drogi Władysławie – wysapał. – Może by tak pół godzinki przerwy?
*
Ale zacznijmy od początku.
*
Kiedy królewna Allergia skończyła szesnaście lat, jej ojciec, stary Limmeryk, władca Abstrakcji, uznał, że jest już wystarczająco dorosła by wyjść za mąż. Allergia w zasadzie nie miała nic przeciwko temu. Nie podobało się jej jedynie to, że król, zagorzały tradycjonalista, postanowił zrobić wszystko zgodnie z panującym od wieków zwyczajem.
Przez miesiąc, w każdy poniedziałek, w samo południe, na centralnym placu stolicy pojawiał się królewski herold. Wdrapywał się na specjalnie w tym celu zbudowane podwyższenie i donośnym głosem odczytywał królewskie orędzie. Była w nim mowa o przeszłości i przyszłości kraju. O przywiązaniu króla do tej pierwszej i o jego dbałości o tę drugą. O braku następcy tronu i łatwych do przewidzenia, związanych z tym brakiem kłopotach. O jedynym możliwym sposobie rozwiązania problemu i o poświęceniu władcy dla dobra jego ludu. W sumie, czterdzieści pięć minut ględzenia, a całość sprowadzała się do tego, że rękę królewny Allergii (oraz – o czym w orędziu nie wspomniano – całą resztę jej młodego, rewelacyjnie wymodelowanego przez naturę ciała) posiądzie ten, kto jako pierwszy spełni trzy postawione przez Radę Królewską zadania. W szranki stanąć może każdy mężczyzna stanu wolnego, pełnoletni, z uregulowanym stosunkiem do służby wojskowej, nie karany. Amen.
*
Mieszkańcy Abstrakcji odetchnęli z ulgą. Limmeryk nie był już młody, następcy rzeczywiście nie posiadał, a wakat na etacie króla to niby jeszcze nie tragedia, ale nigdy nie wiadomo, co może z tego wyniknąć. Władcy sąsiednich krain chciwie łypią na pusty tron i gromadzą armie na granicach. Niby to manewry organizują, niby złych zamiarów nie mają, a potem myk, myk i nieszczęście gotowe. A tak - królewnę się ochajtnie i po sprawie. Obce wojska pól nie zdepczą, zboża i prosiąt na spyżę nie zagarną, kobiet nie pogwałcą i wszyscy będą zadowoleni.
Z wyjątkiem może królewny Allergii, której nie uśmiechała się rola głównej nagrody w konkursie wymyślonym przez ojca. Czy też może raczej przez jego przodków. Ale, jak to często bywa, szczególnie w królewskich rodach, osoby najbardziej zainteresowane, najmniej mają do powiedzenia. Królewna płakała zatem nocami w poduszkę i z niepokojem czekała na przybycie zalotników.
A zalotnicy, zwani zgodnie ze zwyczajem pretendentami, zjechali tłumnie.
Królestwo Abstrakcji nie było duże. Nie było również specjalnie bogate. Ale było królestwem. A posada królewskiego zięcia, z czasem zaś króla, jawiła się wielu wcale atrakcyjną. Fakt, że jej objęcie wiązało się z poślubieniem młodziutkiej i ślicznej królewny nikomu nie przeszkadzał. Ot, po prostu, przyjemny bonusik. Królewski konkurs cieszył się zatem dużym powodzeniem.
Pierwszy pojawił się książę Komiks, siódmy syn władcy ościennej Metafory. Po nim przybyli bracia – bliźniacy Asparagus i Rododendron, znani z tego, że od lat włóczyli się po świecie poszukując królewny na wydaniu. Ale, że wszystko co robili – robili wspólnie, trudno im było znaleźć kandydatkę, która zdecydowałaby się na takie niecodzienne małżeństwo. Na wychudzonej chabecie przytruchtał baron Krzew, błędny rycerz w średnim wieku. Przyjechał także hrabia Koks, którego pojawienie się zaskoczyło wszystkich, było bowiem powszechnie wiadomym, iż hrabia ponad wdzięki niewieście, przedkłada urok ledwo dojrzałych młodzieńców. Zjawił się również Grosz Barbarzyńca, który niejedno królestwo już zdobył i stracił. Nie ustawał jednakże w wysiłkach, słusznie zakładając, że nie zawsze będzie miał dość siły by machać mieczem i że czas by wreszcie pomyśleć o jakimś godziwym zabezpieczeniu na stare lata. Przybyło wielu zacnych młodzieńców (oraz kilku panów po czterdziestce), którzy zdecydowani byli podjąć rzucone przez Radę Królewską wyzwanie. I zwyciężyć, lub... Nie, no właściwie to wszyscy gotowi byli jedynie zwyciężyć.
Zamkowe komnaty i korytarze wypełniły się pretendentami. Wszyscy przechwalali się swoimi przewagami i kpili z dokonań konkurentów. Zrobiło się tłumnie, gwarno i co tu dużo mówić – duszno. Bohaterstwo bowiem i dobre urodzenie nie zawsze idzie w parze z dbałością o higienę. Biedna królewna Allergia wzdrygała się na samą myśl o tym, że któryś z tych chełpliwych brudasów może zwyciężyć i zostać jej mężem.
Jednakowoż już wkrótce okazało się, że nie jest to wcale łatwe. Komiks przepadł już na pierwszym zadaniu. Nie udało mu się poprawnie przeliterować słowa “gżegżółka”. Odjechał zawstydzony. Bliźniacy, dopuszczeni warunkowo do zmagań, po trzydniowych próbach nie ułożyli arcyskomplikowanego, sześcioelementowego puzzla. Odjechali również. Grosz omal nie stracił oka próbując nawlec igłę. Baron Krzew poturbował się dotkliwie nieudolnie wykonując “wagę przodem”, zwaną przez pospólstwo “jaskółką”.
Zalotnicy odpadali jeden po drugim. Zamek pustoszał. Rada Królewska załamywała ręce, a w sercu Allergii nadzieja walczyła ze strachem przed staropanieństwem. Wiedziała bowiem, że ojciec nigdy nie zgodzi się by poślubiła tego, którego od prawie roku skrycie kochała – Kosmyka, pomocnika królewskiego ogrodnika. Królewny tak mają. Prawie każda wcześniej czy później zabuja się w kimś ze służby. Jeśli jest młoda i niedoświadczona wodzi tylko oczami za swoim wybrankiem i wzdycha. I popłakuje nocami. Te bardziej oblatane wykorzystują swoją pozycję i flirtują bezlitośnie z bogu ducha winnymi psiarczykami czy stajennymi. Natomiast królewny z największym doświadczeniem, wykorzystują wiele pozycji, skutkiem czego nigdy tak na dobrą sprawę nie wiadomo, czyj właściwie potomek zasiada na tronie.
Allergia należała do tej pierwszej grupy. Jej pościel można było każdego ranka przepuszczać przez wyżymaczkę.
*
Czas mijał. Nadszedł wreszcie dzień, kiedy ostatni z pretendentów kulejąc srodze podszedł do konia, wdrapał się na niego pojękując z bólu i splunąwszy na bruk zamkowego dziedzińca, odjechał. Nie obejrzał się nawet by pomachać ręką na pożegnanie.
*
Zdruzgotany takim obrotem sprawy król Limmeryk zwołał w sali tronowej nadzwyczajne zebranie Rady. Przybyli obaj: Nadworny Błazen i Główny Mag. Tradycja nakazywała bowiem, aby władca, przed podjęciem każdej decyzji, wysłuchał zdania najgłupszego i najmądrzejszego ze swych poddanych.
- Radźcie co robić? – król, który podczas spotkań z doradcami był wyjątkowo konkretny i bezpośredni, otworzył obrady.
- Ja mogę rzucić jakiś czar – zaproponował natychmiast Mag.
- Och, dajże lepiej spokój czarom, mój drogi – Błazen, nie bez powodu zresztą, dość sceptycznie podchodził do magicznych umiejętności swojego kolegi. – Znowu skończysz przygnieciony dwustukilogramową truskawką. Ledwośmy cię wydłubali.
- To był wypadek.
- Oczywiście, podobnie jak niegasnący ogień, który miał rozwiązać problemy energetyczne królestwa. Do tej pory odnawiamy zachodnie skrzydło zamku.
- Ale przynajmniej próbuję coś robić. Ty całymi dniami potrząsasz dzwoneczkami i oczerniasz mnie przed Jego Wysokością.
- Sam się oczerniasz. Ciągle masz za uszami resztki tego rewelacyjnego samoopalacza, który okazał się samopiekaczem...
Król Limmeryk z rosnącym zniecierpliwieniem słuchał rozkręcającej się kłótni swoich doradców.
“Oddałbym ich katu, gdybym tylko miał kata” – myślał,  a jego wzrok błądził po ścianach sali tronowej, obwieszonych pamiątkami po królewskich przodkach. I już miał sięgnąć po topór Kotturna Siódmego, gdy ktoś głośno zakołatał w ciężkie, dębowe drzwi komnaty.
- Proszę – zawołali (o dziwo!) zgodnie Błazen i Mag.
Drzwi otworzyły się z donośnym skrzypieniem i wszedł pomocnik królewskiego ogrodnika. Nie miał jeszcze osiemnastu lat, ale chłop był z niego na schwał. Wysoki, muskularny, z opadającą na oczy grzywą jasnoblond włosów. Przyznać trzeba, że  naprawdę robił wrażenie.
Król, który cenił u swoich poddanych niezłą prezencję, uśmiechnął się pod wąsem na widok zucha. Mag zadrżał, poczerwieniał na twarzy i owinął się szczelnie haftowaną w pentagramy szatą, którą wszyscy poza nim samym nazywali po prostu suknią. Zawsze tak reagował na widok przystojnych młodzieńców. Gwoli ścisłości dodać należy, że na gładkie dziewczęta reagował identycznie. I nikt, włącznie z nim samym, nie wiedział dlaczego. Błazen zaś, sam raczej cherlawy, spojrzał na przybyłego niechętnie i spytał z właściwą ludziom na wysokich stanowiskach wyniosłością:
- No, co tam, nasz drogi Kosmyku?
Kosmyk zignorował trefnisia. Szybkim krokiem podszedł do tronu, padł na kolana przed królem i wyrzucił z siebie jednym tchem:
- Wasza Miłość! Kocham Waszą córkę od chwili gdy ujrzałem ją po raz pierwszy w zamkowych ogrodach. Gotów jestem spełnić trzy postawione przez Radę Królewską zadania, jeśli tylko dowiodę tym, że godny jestem pojąć ją za żonę.
Król oniemiał. Błazna zatkało. Mag chyba nie do końca rozumiał, co się właściwie dzieje. On jest gotów?! Pojąć za żonę?! To już nawet nie była zuchwałość, to raczej nie mająca sobie równych bezczelność. Przekroczenie wszelkich granic, z granicą przyzwoitości włącznie. Przypadek bez precedensu w całej długiej historii królestwa Abstrakcji. Po prostu – zgroza.
Ale chłopak był w prawie. Spełniał wszystkie postawione przez króla warunki. A królewskie słowo rzecz święta. Limmeryk pochylił się nad klęczącym młodzieńcem i wycedził przez zaciśnięte zęby:
- Dobrze Kosmyku, będziesz miał swoją szansę. Jutro świcie otrzymasz pierwsze zadanie.
Kosmyk wstał z kolan, jeszcze raz pokłonił się przed władcą, skinął głową pozostałym i wyszedł.
- Miłościwy Panie! – zawołał Błazen, ledwie umilkły kroki młodego ogrodnika. – Nie wydasz przecież córki za tego prostaka!
- Oczywiście, że nie. Mamy kilka godzin, by znaleźć honorowe wyjście z tej idiotycznej sytuacji.
- Ja mogę rzucić jakiś czar – wyrwało się głupio Magowi. Król nie zaszczycił go nawet spojrzeniem.
- Myśl Błaźnie, w tobie jedyna nadzieja.
Zastanawiali się prawie do świtania. To znaczy, król i Błazen zastanawiali się prawie do świtania. Mag zasnął krótko po północy. Ale to akurat nie miało wpływu na przebieg narady. No, może przyspieszyło ją nieco. Wreszcie, o świcie...
*
- Słucham? – Kosmyk był przekonany, że się przesłyszał.
- Oto twoje pierwsze zadanie – powtórzył Błazen. – Musisz pokonać smoka.
- Ale jak?
- Jak chcesz. W końcu to ty jesteś pretendentem.
*
Smok żył w Abstrakcji od zawsze. Nie wiadomo, czy cały czas była to ta sama bestia, czy też może raczej kolejne smocze pokolenia. Nikt nie wiedział jak mnożą się smoki, ale też  nikt nie kwapił się specjalnie by to sprawdzić. Bo w sumie – co za różnica. Ważne, że smok był, mieszkał w górach na północy i było o nim głośno na świecie. I chociaż, mimo licznych podejmowanych prób, nie udało się z niego uczynić atrakcji turystycznej, to różnorakie figurki, podróbki smoczych kłów i łusek oraz buteleczki z rzekomo smoczą krwią sprzedawały się nieźle. Rzemieślnicy byli zadowoleni. Pasterze również. Bo jakkolwiek zdarzało się czasem, że jakaś zabłąkana owieczka nie wracała do stada, albo wychudzona krowina znikała nocą z pastwiska, to szczodre odszkodowania wypłacane z królewskiego skarbca stukrotnie wynagradzały, nieczęste zresztą, straty. Tylko nieliczne dziewice spoglądały czasem tęsknie w niebo i wdychały z żalem nad widocznym upadkiem atrakcyjności swojego statusu.
Owszem, zdarzało się, głównie - nie wiadomo dlaczego - wczesną jesienią, że przybywali do Abstrakcji rycerze prowadzący anty-smocze krucjaty. Wznosili anty-smocze okrzyki, wymachiwali magicznymi mieczami, odgrażali się i obiecywali wybawienie z łap bestii. Witano ich, podobnie jak każdą inną sezonową atrakcję, z radością. I żegnano z żalem. Nie zdarzyło się bowiem, by któryś powrócił. Czy to pochwalić się zdobytym smoczym łbem, czy choćby wyleczyć rany. Miejscowi bajarze mogli wzbogacić swoje opowieści o kolejne elementy, ceny pamiątek okresowo rosły, a rozczarowane po raz kolejny dziewice porastały mchem. Niekoniecznie od północy.
*
Kosmyk był odważnym młodzieńcem. A także silnym i zręcznym. Był również skromny i grzeczny. I mądry. Oraz rozsądny. Ale w chwili gdy opuszczał salę tronową po otrzymaniu pierwszego zadania, był przede wszystkim przerażony.
Pokonać smoka! Dobre sobie! Gdyby chociaż był szewczykiem. Wtedy być może miałby jakieś szanse. Tak, postać dzielnego szewczyka często pojawiała się w opowieściach. Ale czy ktokolwiek słyszał kiedyś o ogrodniku – pogromcy smoka?
Wyszedł na dziedziniec i odetchnął głęboko.
“Nic to” – pomyślał. “Jakoś to będzie. Przecież prawdziwa miłość potrafi pokonać wszystkie przeszkody.”
Ta myśl przyświecała Kosmykowi, kiedy kwadrans później opuszczał zamek i kierował się ku widocznym w oddali górom. Powtarzał ją sobie przez całą drogę. Aż do chwili kiedy znalazł się przed wejściem do smoczej jaskini. Było tutaj... Jakoś tak... No, ładnie po prostu. Żadnych kości. Resztek zbroi. Połamanych mieczów. Nic. Czyściutko. Starannie zagrabiony drobny żwir. Szemrzący opodal strumyk. Wysokie dęby i śpiewające w wśród ich gałęzi ptaki. Można by powiedzieć: sielanka. Można by, gdyby nie wielkość prowadzącego do wnętrza góry otworu. A ten był naprawdę olbrzymi! Podobnie jak smok, który właśnie wyłaził na zewnątrz.
Jak opisać smoka komuś, kto nigdy nie widział tego wspaniałego zwierzęcia? Cóż, jako się rzekło, był olbrzymi. Czerwony, ale nie czerwienią krwi. Jego barwa przypominała raczej kolor cegieł, z których zbudowano zamkowe mury. Miał skrzydła, obecnie złożone na szerokim grzbiecie. Potężne łapy, których palce zakończone były nie mniej potężnymi pazurami. I wielki łeb, który nieco przypominał koński, nieco jaszczurzy, a nieco, szczególnie z prawego profilu, lwi. Ale najwspanialsze były smocze oczy. Zielone, połyskujące złociście, skryte za wielkimi, oprawionymi w srebro okularami.
- Słucham? – zahuczał głębokim basem smok, zamykając z trzaskiem trzymaną w łapach księgę. Też niemałą, nawiasem mówiąc. – Pan do mnie?
- W zasadzie tak – odpowiedział Kosmyk, który ku własnemu zdziwieniu nie czuł się specjalnie przestraszony.
- Czym mogę służyć? – zapytało uprzejmie smoczysko, odkładając na bok książkę i zdejmując okulary.
Młody ogrodnik w kilku słowach wyjaśnił skąd i w jakim celu przybywa.
- No tak, królowie i ich pomysły – smok był wyraźnie oburzony. – Jako demokrata i liberał, składam oficjalny protest przeciwko takiemu przedmiotowemu traktowaniu ginącego, niestety, gatunku. A jeśli chodzi o twoje zadanie... Jak ci na właściwie imię, mój chłopcze?
- Kosmyk, proszę pana.
- Bardzo mi miło, ja nazywam się Władysław Zieliński. Wejdź zatem, drogi Kosmyku, do środka i opowiedz mi jeszcze raz wszystko od początku. Razem na pewno coś wymyślimy.
*
Siedzieli przy kominku i popijali grzane wino z miodem. Kosmyk z trudem podnosił swój puchar. Smok rzadko miewał tak małych gości i nie posiadał odpowiedniej zastawy. W ogóle rzadko miewał gości i sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z tej wizyty.
- A ci wszyscy rycerze?
- Oni? Uciekali ledwie wystawiłem nos z jaskini. Ani dzień dobry, ani do widzenia. Zmykali jak zające. Ale wracając do sprawy, która cię do mnie przywiodła. Wszyscy, powiadasz, odpadli. A ty, powiadasz, królewnę kochasz i zrobisz wszystko by została twoją żoną. I na początek, powiadasz, musisz pokonać smoka. Znaczy mnie. Królowie! – Zieliński skrzywił się z niesmakiem i popadł w zadumę.
- Pokonać smoka... Pokonać smoka... – mruczał zamyślony. Wreszcie, po kilku minutach, szeroki uśmiech rozjaśnił jego, cóż... paszczę.
- Zdaje mi się przyjacielu, że znalazłem rozwiązanie. Myślę, że partia szachów powinna załatwić sprawę.
- Szachy? – zdziwił się Kosmyk, ale po chwili uśmiechnął się również. – Czemu nie, w końcu to ja jestem pretendentem.
- Nie myśl tylko, że wykpisz się tanim kosztem.
- Drogi Władysławie, może na to nie wyglądam, ale kiedy trzeba potrafię ruszyć głową.
- Nie tylko głową będziesz musiał ruszać. Pamiętaj, że to jednak smocze szachy.
I rzeczywiście. Większość rzeźbionych w kamieniu figur dorównywało Kosmykowi wzrostem, dwie czy trzy nawet go przewyższały. Po godzinie zmagań chłopak był wykończony, ale udało mu się zdobyć na szachownicy widoczną przewagę. I to pomimo tego, że grał czarnymi. Zmuszony był jednak prosić smoka o przerwę. Zieliński chętnie na nią przystał.  Po pierwsze, zawsze grał fair i nie chciał wykorzystywać swojej fizycznej przewagi. Po drugie, jego sytuacja nie przedstawiała się najlepiej. Potrzebował czasu, żeby starannie przemyśleć swoją strategię. Trafił jednakże na wymagającego przeciwnika. Już w czwartym posunięciu po przerwie, Czarna Wieża zaszachowała Białego Króla. Kosmyk triumfował. Smok, który był nader poczciwym stworzeniem, nie mógł nie cieszyć się wygraną nowego przyjaciela. Wiedział przecież jak bardzo zależało mu na zwycięstwie. Rozstali się w zgodzie, umówieni na rychły rewanż.
*
Ani król Limmeryk, ani jego doradcy nie spodziewali się powrotu Kosmyka. A już na pewno nie triumfalnego powrotu. Tymczasem chłopak przedstawił Radzie spisany smoczą łapą na wielkim pergaminowym zwoju przebieg całej partii, oraz oświadczenie Zielińskiego, że został pokonany po długiej i wyczerpującej walce.
- Gdyby zaś – mówił Kosmyk, - ktoś kwestionował autentyczność tego dokumentu, smok może przylecieć do zamku i własną osobą dać świadectwo prawdzie.
- Myślę, że nie będzie takiej potrzeby – król dziwnie niechętnie odniósł się do perspektywy ewentualnej smoczej wizyty. – Zgłoś się jutro o świcie, otrzymasz drugie zadanie.
*
Rada Królewska wpatrywał się w chmurne oblicze władcy. Władca zaś wodził wzrokiem po twarzach swoich doradców. Sprawa, do tej pory jedynie irytująca, zaczynała się robić poważna. Młody ogrodnik wykonał pierwsze zadanie. I to w sposób narażający na śmieszność królewski majestat.
- Musimy coś przedsięwziąć – chociaż Limmeryk sprawiał wrażenie zupełnie spokojnego, Błazen nie dał się zwieść pozorom. Milczał, czekając aż Mag palnie jakieś głupstwo. Nie czekał długo.
- Ja mogę rzucić jakiś...
Nawet nie dokończył zdania. Król rzucił pierwszy. Mag trafiony w skroń berłem padł bez zmysłów na podłogę. Błazen uchylał się zręcznie, próbując jednocześnie uspokoić rozsierdzonego monarchę.
- Miłościwy Panie! – unik.
- Wasza Miłość! – unik.
- Dobrotliwy Królu! – unik, podskok, skłon. Uff! “Dobrotliwy” zawsze skutkowało.
Limmeryk zasapany osunął się na tron.
- Jeśli ten bezczelny smarkacz znowu wystrychnie nas na dudków, jako żywo, powołam Królewskiego Kata i to ty Błaźnie zapewnisz mu pierwszą dłubaninkę.
- Ja? Jako...?
- Jako tworzywo! A teraz posprzątaj tu trochę i ocuć tego idiotę. Do świtu tylko kilka godzin.
*
Dzięki niedyskrecji Maga wszyscy w zamku wiedzieli, że Kosmyk stara się o rękę królewny Allergii. I chociaż powszechnie zgadzano się, że szanse ma niewielkie, wielu życzyło mu powodzenia. Jedni, bo go lubili. Inni, bo postawili duże pieniądze w organizowanych na chybcika zakładach. Sama zaś królewna prawie połamała sobie palce zaciskając kciuki. Wszyscy zastanawiali jakie będzie drugie zadanie.
*
Narada trwała. Właściwa motywacja może zdziałać cuda. Błazen wprost tryskał pomysłami. Król jednakże odrzucał jeden po drugim. Milczący asekuracyjnie Mag siedział w kącie i rozcierał wielkiego guza na ciemieniu. Nikomu nie przeszkadzało, że nie bierze udziału w dyskusji.
- Może niech przejdzie bez broni przez Czarcie Bagna? Nikt tego jeszcze nie dokonał.
Król nie był przekonany.
- Smoka też nikt wcześniej nie pokonał. To cwaniak. Czarcie Bagna to dla niego pewnie bułka z masłem. To musi być coś trudniejszego.
- To może niech zdobędzie eliksir wiecznej młodości.
- Pomysł w sumie nie najgorszy Błaźnie. Tylko jak sprawdzić czy to co przyniesie, to rzeczywiście eliksir wiecznej młodości? Wypić, a potem usiąść i czekać? Jak długo? Dziesięć lat? Dwadzieścia? Pięćdziesiąt? Nie, pomysł rzeczywiście nie najgorszy, ale to musi być coś bardziej wymiernego. Żeby łatwiej było wykryć ewentualne oszustwo. Postaraj się bardziej.
- Przecież się staram, Miłościwy Panie. Tylko wy wciąż jesteście niezadowoleni... Mam! Wiem! Eureka!!!
*
- Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem – Kosmyk rzeczywiście nie był pewien. – Mam sprawić żeby wszyscy mieszkańcy naszego królestwa byli zawsze szczęśliwi?
- Albo chociaż porządnie zadowoleni – Błazen pozwolił sobie spojrzeć na króla z delikatnym wyrzutem. Limmeryk uśmiechał się pogodnie.
- Jeśli wszyscy będą uśmiechnięci jak nasz dobrotliwy władca, uznamy, że wykonałeś zadanie – dodał, jak się później okazało, zupełnie niepotrzebnie.
*
Królewscy doradcy siedzieli w jednej z zamkowych kuchni i raczyli się gorzałką. Choć określenie “raczyli się” nie pasuje najlepiej do jakości pochłanianego w hurtowych ilościach trunku.
- Dziwną minę miał jak wychodził – rozważał Mag, nieco bełkotliwie. – Zauważyłeś? Jakiś taki pewny siebie był, jakby. Rety! A co będzie jeśli mu się uda?
- Co będzie? – Błazen zarechotał. Cokolwiek maniakalnie. Przed oczami miał wciąż błysk katowskiego topora.
- Co będzie? – powtórzył. – Wtedy... Prawdopodobnie... Nasz król... Pozwoli ci rzucić jakiś czar.
*
Kosmyk wyruszył w świat. Szczerze mówiąc nie szukał długo. Już w sąsiedniej Corridzie usłyszał plotki o roślinie, wprowadzającej ludzi w stan całkowitej szczęśliwości. Jej działanie nie trwało wprawdzie długo, ale stosowana w odpowiednich dawkach pozwalała podobno osiągnąć permanentne zadowolenie, nierzadko graniczące wręcz z euforią. Miejscowi znawcy przedmiotu nazywali ją Marie Juanną. Na cześć pewnej czarownicy, która jako pierwsza odkryła cudowne właściwości tej szlachetnej rośliny. Wszystkie tropy prowadziły do leżącej nad odległym morzem Tulipanii.
Podróż do Tulipanii trwała długo. Jeszcze dłużej trwał pobyt w tym nizinnym kraju. Wreszcie, po roku, Kosmyk powrócił do Abstrakcji na wozie załadowanym sadzonkami Marie Juanny i workami pełnymi jej suszonych liści i kwiatów.
Z kapciuchem pełnym tych ostatnich stanął przed obliczem króla Limmeryka. Królewski Fajczarz napełnił królewską fajkę. Limmeryk zaciągnął się głęboko, po czym wypuścił kłąb aromatycznego dymu. Po chwili jeszcze raz. I jeszcze. Wreszcie uśmiechnął się szeroko. Podszedł do Kosmyka i poklepał go plecach.
- O to chodziło, mój chłopcze. O to właśnie, do stu diabłów, chodziło.
Usiadł z powrotem na tronie i pykając z fajki, pogrążył się w rozmyślaniach. A były to z pewnością wesołe rozmyślania, bo chichotał co chwila i klepał się po udach.
*
I to właściwie koniec mojej niebajki. Kosmyk ożenił się z Allergią i wkrótce zasiadł na tronie. Każdy obywatel Abstrakcji, jeśli tylko miał na to ochotę, mógł w przydomowym ogródku uprawiać dającą szczęście roślinę i korzystać z jej dobrodziejstw.
*
A trzecie zadanie? Było niepotrzebne. Przecież wszyscy żyli długo i szczęśliwie.
*
No, w każdym razie na pewno szczęśliwie.




Tekst był opublikowany w SFFiH 7 (69) 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz