Dzielny Kosmyk zmagał się
ze smokiem. I chociaż powoli zaczynał zdobywać nad bestią przewagę, czuł, że
słabnie. Pot lał się z niego strumieniami, ramiona omdlewały, łydki drżały z
wysiłku... Wreszcie usiadł z rozmachem u stóp Czarnej Wieży i spojrzał w
zielonozłote gadzie ślepia.
- Drogi Władysławie –
wysapał. – Może by tak pół godzinki przerwy?
*
Ale zacznijmy od
początku.
*
Kiedy królewna Allergia
skończyła szesnaście lat, jej ojciec, stary Limmeryk, władca Abstrakcji, uznał,
że jest już wystarczająco dorosła by wyjść za mąż. Allergia w zasadzie nie
miała nic przeciwko temu. Nie podobało się jej jedynie to, że król, zagorzały
tradycjonalista, postanowił zrobić wszystko zgodnie z panującym od wieków
zwyczajem.
Przez miesiąc, w każdy
poniedziałek, w samo południe, na centralnym placu stolicy pojawiał się
królewski herold. Wdrapywał się na specjalnie w tym celu zbudowane podwyższenie
i donośnym głosem odczytywał królewskie orędzie. Była w nim mowa o przeszłości
i przyszłości kraju. O przywiązaniu króla do tej pierwszej i o jego dbałości o
tę drugą. O braku następcy tronu i łatwych do przewidzenia, związanych z tym
brakiem kłopotach. O jedynym możliwym sposobie rozwiązania problemu i o
poświęceniu władcy dla dobra jego ludu. W sumie, czterdzieści pięć minut
ględzenia, a całość sprowadzała się do tego, że rękę królewny Allergii (oraz –
o czym w orędziu nie wspomniano – całą resztę jej młodego, rewelacyjnie
wymodelowanego przez naturę ciała) posiądzie ten, kto jako pierwszy spełni trzy
postawione przez Radę Królewską zadania. W szranki stanąć może każdy mężczyzna
stanu wolnego, pełnoletni, z uregulowanym stosunkiem do służby wojskowej, nie
karany. Amen.
*
Mieszkańcy Abstrakcji
odetchnęli z ulgą. Limmeryk nie był już młody, następcy rzeczywiście nie
posiadał, a wakat na etacie króla to niby jeszcze nie tragedia, ale nigdy nie
wiadomo, co może z tego wyniknąć. Władcy sąsiednich krain chciwie łypią na
pusty tron i gromadzą armie na granicach. Niby to manewry organizują, niby
złych zamiarów nie mają, a potem myk, myk i nieszczęście gotowe. A tak -
królewnę się ochajtnie i po sprawie. Obce wojska pól nie zdepczą, zboża i
prosiąt na spyżę nie zagarną, kobiet nie pogwałcą i wszyscy będą zadowoleni.
Z wyjątkiem może królewny
Allergii, której nie uśmiechała się rola głównej nagrody w konkursie wymyślonym
przez ojca. Czy też może raczej przez jego przodków. Ale, jak to często bywa,
szczególnie w królewskich rodach, osoby najbardziej zainteresowane, najmniej
mają do powiedzenia. Królewna płakała zatem nocami w poduszkę i z niepokojem
czekała na przybycie zalotników.
A zalotnicy, zwani
zgodnie ze zwyczajem pretendentami, zjechali tłumnie.
Królestwo Abstrakcji nie
było duże. Nie było również specjalnie bogate. Ale było królestwem. A posada
królewskiego zięcia, z czasem zaś króla, jawiła się wielu wcale atrakcyjną.
Fakt, że jej objęcie wiązało się z poślubieniem młodziutkiej i ślicznej
królewny nikomu nie przeszkadzał. Ot, po prostu, przyjemny bonusik. Królewski
konkurs cieszył się zatem dużym powodzeniem.
Pierwszy pojawił się
książę Komiks, siódmy syn władcy ościennej Metafory. Po nim przybyli bracia –
bliźniacy Asparagus i Rododendron, znani z tego, że od lat włóczyli się po
świecie poszukując królewny na wydaniu. Ale, że wszystko co robili – robili
wspólnie, trudno im było znaleźć kandydatkę, która zdecydowałaby się na takie
niecodzienne małżeństwo. Na wychudzonej chabecie przytruchtał baron Krzew, błędny
rycerz w średnim wieku. Przyjechał także hrabia Koks, którego pojawienie się
zaskoczyło wszystkich, było bowiem powszechnie wiadomym, iż hrabia ponad
wdzięki niewieście, przedkłada urok ledwo dojrzałych młodzieńców. Zjawił się
również Grosz Barbarzyńca, który niejedno królestwo już zdobył i stracił. Nie
ustawał jednakże w wysiłkach, słusznie zakładając, że nie zawsze będzie miał
dość siły by machać mieczem i że czas by wreszcie pomyśleć o jakimś godziwym
zabezpieczeniu na stare lata. Przybyło wielu zacnych młodzieńców (oraz kilku
panów po czterdziestce), którzy zdecydowani byli podjąć rzucone przez Radę
Królewską wyzwanie. I zwyciężyć, lub... Nie, no właściwie to wszyscy gotowi
byli jedynie zwyciężyć.
Zamkowe komnaty i
korytarze wypełniły się pretendentami. Wszyscy przechwalali się swoimi
przewagami i kpili z dokonań konkurentów. Zrobiło się tłumnie, gwarno i co tu
dużo mówić – duszno. Bohaterstwo bowiem i dobre urodzenie nie zawsze idzie w
parze z dbałością o higienę. Biedna królewna Allergia wzdrygała się na samą
myśl o tym, że któryś z tych chełpliwych brudasów może zwyciężyć i zostać jej
mężem.
Jednakowoż już wkrótce
okazało się, że nie jest to wcale łatwe. Komiks przepadł już na pierwszym
zadaniu. Nie udało mu się poprawnie przeliterować słowa “gżegżółka”. Odjechał
zawstydzony. Bliźniacy, dopuszczeni warunkowo do zmagań, po trzydniowych
próbach nie ułożyli arcyskomplikowanego, sześcioelementowego puzzla. Odjechali
również. Grosz omal nie stracił oka próbując nawlec igłę. Baron Krzew poturbował
się dotkliwie nieudolnie wykonując “wagę przodem”, zwaną przez pospólstwo
“jaskółką”.
Zalotnicy odpadali jeden
po drugim. Zamek pustoszał. Rada Królewska załamywała ręce, a w sercu Allergii
nadzieja walczyła ze strachem przed staropanieństwem. Wiedziała bowiem, że
ojciec nigdy nie zgodzi się by poślubiła tego, którego od prawie roku skrycie
kochała – Kosmyka, pomocnika królewskiego ogrodnika. Królewny tak mają. Prawie
każda wcześniej czy później zabuja się w kimś ze służby. Jeśli jest młoda i
niedoświadczona wodzi tylko oczami za swoim wybrankiem i wzdycha. I popłakuje
nocami. Te bardziej oblatane wykorzystują swoją pozycję i flirtują bezlitośnie
z bogu ducha winnymi psiarczykami czy stajennymi. Natomiast królewny z
największym doświadczeniem, wykorzystują wiele pozycji, skutkiem czego nigdy
tak na dobrą sprawę nie wiadomo, czyj właściwie potomek zasiada na tronie.
Allergia należała do tej
pierwszej grupy. Jej pościel można było każdego ranka przepuszczać przez
wyżymaczkę.
*
Czas mijał. Nadszedł
wreszcie dzień, kiedy ostatni z pretendentów kulejąc srodze podszedł do konia,
wdrapał się na niego pojękując z bólu i splunąwszy na bruk zamkowego
dziedzińca, odjechał. Nie obejrzał się nawet by pomachać ręką na pożegnanie.
*
Zdruzgotany takim obrotem
sprawy król Limmeryk zwołał w sali tronowej nadzwyczajne zebranie Rady.
Przybyli obaj: Nadworny Błazen i Główny Mag. Tradycja nakazywała bowiem, aby
władca, przed podjęciem każdej decyzji, wysłuchał zdania najgłupszego i
najmądrzejszego ze swych poddanych.
- Radźcie co robić? –
król, który podczas spotkań z doradcami był wyjątkowo konkretny i bezpośredni,
otworzył obrady.
- Ja mogę rzucić jakiś
czar – zaproponował natychmiast Mag.
- Och, dajże lepiej
spokój czarom, mój drogi – Błazen, nie bez powodu zresztą, dość sceptycznie
podchodził do magicznych umiejętności swojego kolegi. – Znowu skończysz
przygnieciony dwustukilogramową truskawką. Ledwośmy cię wydłubali.
- To był wypadek.
- Oczywiście, podobnie
jak niegasnący ogień, który miał rozwiązać problemy energetyczne królestwa. Do
tej pory odnawiamy zachodnie skrzydło zamku.
- Ale przynajmniej
próbuję coś robić. Ty całymi dniami potrząsasz dzwoneczkami i oczerniasz mnie
przed Jego Wysokością.
- Sam się oczerniasz.
Ciągle masz za uszami resztki tego rewelacyjnego samoopalacza, który okazał się
samopiekaczem...
Król Limmeryk z rosnącym
zniecierpliwieniem słuchał rozkręcającej się kłótni swoich doradców.
“Oddałbym ich katu,
gdybym tylko miał kata” – myślał, a jego
wzrok błądził po ścianach sali tronowej, obwieszonych pamiątkami po królewskich
przodkach. I już miał sięgnąć po topór Kotturna Siódmego, gdy ktoś głośno
zakołatał w ciężkie, dębowe drzwi komnaty.
- Proszę – zawołali (o
dziwo!) zgodnie Błazen i Mag.
Drzwi otworzyły się z
donośnym skrzypieniem i wszedł pomocnik królewskiego ogrodnika. Nie miał
jeszcze osiemnastu lat, ale chłop był z niego na schwał. Wysoki, muskularny, z
opadającą na oczy grzywą jasnoblond włosów. Przyznać trzeba, że naprawdę robił wrażenie.
Król, który cenił u
swoich poddanych niezłą prezencję, uśmiechnął się pod wąsem na widok zucha. Mag
zadrżał, poczerwieniał na twarzy i owinął się szczelnie haftowaną w pentagramy
szatą, którą wszyscy poza nim samym nazywali po prostu suknią. Zawsze tak
reagował na widok przystojnych młodzieńców. Gwoli ścisłości dodać należy, że na
gładkie dziewczęta reagował identycznie. I nikt, włącznie z nim samym, nie
wiedział dlaczego. Błazen zaś, sam raczej cherlawy, spojrzał na przybyłego
niechętnie i spytał z właściwą ludziom na wysokich stanowiskach wyniosłością:
- No, co tam, nasz drogi
Kosmyku?
Kosmyk zignorował
trefnisia. Szybkim krokiem podszedł do tronu, padł na kolana przed królem i
wyrzucił z siebie jednym tchem:
- Wasza Miłość! Kocham
Waszą córkę od chwili gdy ujrzałem ją po raz pierwszy w zamkowych ogrodach.
Gotów jestem spełnić trzy postawione przez Radę Królewską zadania, jeśli tylko
dowiodę tym, że godny jestem pojąć ją za żonę.
Król oniemiał. Błazna
zatkało. Mag chyba nie do końca rozumiał, co się właściwie dzieje. On jest
gotów?! Pojąć za żonę?! To już nawet nie była zuchwałość, to raczej nie mająca
sobie równych bezczelność. Przekroczenie wszelkich granic, z granicą
przyzwoitości włącznie. Przypadek bez precedensu w całej długiej historii
królestwa Abstrakcji. Po prostu – zgroza.
Ale chłopak był w prawie.
Spełniał wszystkie postawione przez króla warunki. A królewskie słowo rzecz
święta. Limmeryk pochylił się nad klęczącym młodzieńcem i wycedził przez
zaciśnięte zęby:
- Dobrze Kosmyku,
będziesz miał swoją szansę. Jutro świcie otrzymasz pierwsze zadanie.
Kosmyk wstał z kolan,
jeszcze raz pokłonił się przed władcą, skinął głową pozostałym i wyszedł.
- Miłościwy Panie! –
zawołał Błazen, ledwie umilkły kroki młodego ogrodnika. – Nie wydasz przecież
córki za tego prostaka!
- Oczywiście, że nie.
Mamy kilka godzin, by znaleźć honorowe wyjście z tej idiotycznej sytuacji.
- Ja mogę rzucić jakiś
czar – wyrwało się głupio Magowi. Król nie zaszczycił go nawet spojrzeniem.
- Myśl Błaźnie, w tobie
jedyna nadzieja.
Zastanawiali się prawie
do świtania. To znaczy, król i Błazen zastanawiali się prawie do świtania. Mag
zasnął krótko po północy. Ale to akurat nie miało wpływu na przebieg narady.
No, może przyspieszyło ją nieco. Wreszcie, o świcie...
*
- Słucham? – Kosmyk był
przekonany, że się przesłyszał.
- Oto twoje pierwsze
zadanie – powtórzył Błazen. – Musisz pokonać smoka.
- Ale jak?
- Jak chcesz. W końcu to
ty jesteś pretendentem.
*
Smok żył w Abstrakcji od
zawsze. Nie wiadomo, czy cały czas była to ta sama bestia, czy też może raczej
kolejne smocze pokolenia. Nikt nie wiedział jak mnożą się smoki, ale też nikt nie kwapił się specjalnie by to
sprawdzić. Bo w sumie – co za różnica. Ważne, że smok był, mieszkał w górach na
północy i było o nim głośno na świecie. I chociaż, mimo licznych podejmowanych
prób, nie udało się z niego uczynić atrakcji turystycznej, to różnorakie
figurki, podróbki smoczych kłów i łusek oraz buteleczki z rzekomo smoczą krwią
sprzedawały się nieźle. Rzemieślnicy byli zadowoleni. Pasterze również. Bo
jakkolwiek zdarzało się czasem, że jakaś zabłąkana owieczka nie wracała do
stada, albo wychudzona krowina znikała nocą z pastwiska, to szczodre
odszkodowania wypłacane z królewskiego skarbca stukrotnie wynagradzały,
nieczęste zresztą, straty. Tylko nieliczne dziewice spoglądały czasem tęsknie w
niebo i wdychały z żalem nad widocznym upadkiem atrakcyjności swojego statusu.
Owszem, zdarzało się,
głównie - nie wiadomo dlaczego - wczesną jesienią, że przybywali do Abstrakcji
rycerze prowadzący anty-smocze krucjaty. Wznosili anty-smocze okrzyki,
wymachiwali magicznymi mieczami, odgrażali się i obiecywali wybawienie z łap
bestii. Witano ich, podobnie jak każdą inną sezonową atrakcję, z radością. I
żegnano z żalem. Nie zdarzyło się bowiem, by któryś powrócił. Czy to pochwalić
się zdobytym smoczym łbem, czy choćby wyleczyć rany. Miejscowi bajarze mogli
wzbogacić swoje opowieści o kolejne elementy, ceny pamiątek okresowo rosły, a
rozczarowane po raz kolejny dziewice porastały mchem. Niekoniecznie od północy.
*
Kosmyk był odważnym
młodzieńcem. A także silnym i zręcznym. Był również skromny i grzeczny. I
mądry. Oraz rozsądny. Ale w chwili gdy opuszczał salę tronową po otrzymaniu
pierwszego zadania, był przede wszystkim przerażony.
Pokonać smoka! Dobre
sobie! Gdyby chociaż był szewczykiem. Wtedy być może miałby jakieś szanse. Tak,
postać dzielnego szewczyka często pojawiała się w opowieściach. Ale czy
ktokolwiek słyszał kiedyś o ogrodniku – pogromcy smoka?
Wyszedł na dziedziniec i
odetchnął głęboko.
“Nic to” – pomyślał.
“Jakoś to będzie. Przecież prawdziwa miłość potrafi pokonać wszystkie
przeszkody.”
Ta myśl przyświecała
Kosmykowi, kiedy kwadrans później opuszczał zamek i kierował się ku widocznym w
oddali górom. Powtarzał ją sobie przez całą drogę. Aż do chwili kiedy znalazł
się przed wejściem do smoczej jaskini. Było tutaj... Jakoś tak... No, ładnie po
prostu. Żadnych kości. Resztek zbroi. Połamanych mieczów. Nic. Czyściutko.
Starannie zagrabiony drobny żwir. Szemrzący opodal strumyk. Wysokie dęby i
śpiewające w wśród ich gałęzi ptaki. Można by powiedzieć: sielanka. Można by,
gdyby nie wielkość prowadzącego do wnętrza góry otworu. A ten był naprawdę
olbrzymi! Podobnie jak smok, który właśnie wyłaził na zewnątrz.
Jak opisać smoka komuś,
kto nigdy nie widział tego wspaniałego zwierzęcia? Cóż, jako się rzekło, był
olbrzymi. Czerwony, ale nie czerwienią krwi. Jego barwa przypominała raczej
kolor cegieł, z których zbudowano zamkowe mury. Miał skrzydła, obecnie złożone
na szerokim grzbiecie. Potężne łapy, których palce zakończone były nie mniej
potężnymi pazurami. I wielki łeb, który nieco przypominał koński, nieco
jaszczurzy, a nieco, szczególnie z prawego profilu, lwi. Ale najwspanialsze
były smocze oczy. Zielone, połyskujące złociście, skryte za wielkimi,
oprawionymi w srebro okularami.
- Słucham? – zahuczał
głębokim basem smok, zamykając z trzaskiem trzymaną w łapach księgę. Też
niemałą, nawiasem mówiąc. – Pan do mnie?
- W zasadzie tak –
odpowiedział Kosmyk, który ku własnemu zdziwieniu nie czuł się specjalnie
przestraszony.
- Czym mogę służyć? – zapytało
uprzejmie smoczysko, odkładając na bok książkę i zdejmując okulary.
Młody ogrodnik w kilku
słowach wyjaśnił skąd i w jakim celu przybywa.
- No tak, królowie i ich
pomysły – smok był wyraźnie oburzony. – Jako demokrata i liberał, składam
oficjalny protest przeciwko takiemu przedmiotowemu traktowaniu ginącego,
niestety, gatunku. A jeśli chodzi o twoje zadanie... Jak ci na właściwie imię,
mój chłopcze?
- Kosmyk, proszę pana.
- Bardzo mi miło, ja
nazywam się Władysław Zieliński. Wejdź zatem, drogi Kosmyku, do środka i
opowiedz mi jeszcze raz wszystko od początku. Razem na pewno coś wymyślimy.
*
Siedzieli przy kominku i
popijali grzane wino z miodem. Kosmyk z trudem podnosił swój puchar. Smok
rzadko miewał tak małych gości i nie posiadał odpowiedniej zastawy. W ogóle
rzadko miewał gości i sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z tej wizyty.
- A ci wszyscy rycerze?
- Oni? Uciekali ledwie
wystawiłem nos z jaskini. Ani dzień dobry, ani do widzenia. Zmykali jak zające.
Ale wracając do sprawy, która cię do mnie przywiodła. Wszyscy, powiadasz,
odpadli. A ty, powiadasz, królewnę kochasz i zrobisz wszystko by została twoją
żoną. I na początek, powiadasz, musisz pokonać smoka. Znaczy mnie. Królowie! –
Zieliński skrzywił się z niesmakiem i popadł w zadumę.
- Pokonać smoka...
Pokonać smoka... – mruczał zamyślony. Wreszcie, po kilku minutach, szeroki
uśmiech rozjaśnił jego, cóż... paszczę.
- Zdaje mi się
przyjacielu, że znalazłem rozwiązanie. Myślę, że partia szachów powinna
załatwić sprawę.
- Szachy? – zdziwił się
Kosmyk, ale po chwili uśmiechnął się również. – Czemu nie, w końcu to ja jestem
pretendentem.
- Nie myśl tylko, że
wykpisz się tanim kosztem.
- Drogi Władysławie, może
na to nie wyglądam, ale kiedy trzeba potrafię ruszyć głową.
- Nie tylko głową
będziesz musiał ruszać. Pamiętaj, że to jednak smocze szachy.
I rzeczywiście. Większość
rzeźbionych w kamieniu figur dorównywało Kosmykowi wzrostem, dwie czy trzy
nawet go przewyższały. Po godzinie zmagań chłopak był wykończony, ale udało mu
się zdobyć na szachownicy widoczną przewagę. I to pomimo tego, że grał
czarnymi. Zmuszony był jednak prosić smoka o przerwę. Zieliński chętnie na nią
przystał. Po pierwsze, zawsze grał fair
i nie chciał wykorzystywać swojej fizycznej przewagi. Po drugie, jego sytuacja
nie przedstawiała się najlepiej. Potrzebował czasu, żeby starannie przemyśleć
swoją strategię. Trafił jednakże na wymagającego przeciwnika. Już w czwartym
posunięciu po przerwie, Czarna Wieża zaszachowała Białego Króla. Kosmyk
triumfował. Smok, który był nader poczciwym stworzeniem, nie mógł nie cieszyć
się wygraną nowego przyjaciela. Wiedział przecież jak bardzo zależało mu na
zwycięstwie. Rozstali się w zgodzie, umówieni na rychły rewanż.
*
Ani król Limmeryk, ani
jego doradcy nie spodziewali się powrotu Kosmyka. A już na pewno nie
triumfalnego powrotu. Tymczasem chłopak przedstawił Radzie spisany smoczą łapą
na wielkim pergaminowym zwoju przebieg całej partii, oraz oświadczenie
Zielińskiego, że został pokonany po długiej i wyczerpującej walce.
- Gdyby zaś – mówił
Kosmyk, - ktoś kwestionował autentyczność tego dokumentu, smok może przylecieć
do zamku i własną osobą dać świadectwo prawdzie.
- Myślę, że nie będzie
takiej potrzeby – król dziwnie niechętnie odniósł się do perspektywy
ewentualnej smoczej wizyty. – Zgłoś się jutro o świcie, otrzymasz drugie
zadanie.
*
Rada Królewska wpatrywał
się w chmurne oblicze władcy. Władca zaś wodził wzrokiem po twarzach swoich
doradców. Sprawa, do tej pory jedynie irytująca, zaczynała się robić poważna.
Młody ogrodnik wykonał pierwsze zadanie. I to w sposób narażający na śmieszność
królewski majestat.
- Musimy coś
przedsięwziąć – chociaż Limmeryk sprawiał wrażenie zupełnie spokojnego, Błazen
nie dał się zwieść pozorom. Milczał, czekając aż Mag palnie jakieś głupstwo.
Nie czekał długo.
- Ja mogę rzucić jakiś...
Nawet nie dokończył
zdania. Król rzucił pierwszy. Mag trafiony w skroń berłem padł bez zmysłów na
podłogę. Błazen uchylał się zręcznie, próbując jednocześnie uspokoić
rozsierdzonego monarchę.
- Miłościwy Panie! –
unik.
- Wasza Miłość! – unik.
- Dobrotliwy Królu! –
unik, podskok, skłon. Uff! “Dobrotliwy” zawsze skutkowało.
Limmeryk zasapany osunął
się na tron.
- Jeśli ten bezczelny
smarkacz znowu wystrychnie nas na dudków, jako żywo, powołam Królewskiego Kata
i to ty Błaźnie zapewnisz mu pierwszą dłubaninkę.
- Ja? Jako...?
- Jako tworzywo! A teraz
posprzątaj tu trochę i ocuć tego idiotę. Do świtu tylko kilka godzin.
*
Dzięki niedyskrecji Maga
wszyscy w zamku wiedzieli, że Kosmyk stara się o rękę królewny Allergii. I
chociaż powszechnie zgadzano się, że szanse ma niewielkie, wielu życzyło mu
powodzenia. Jedni, bo go lubili. Inni, bo postawili duże pieniądze w
organizowanych na chybcika zakładach. Sama zaś królewna prawie połamała sobie
palce zaciskając kciuki. Wszyscy zastanawiali jakie będzie drugie zadanie.
*
Narada trwała. Właściwa
motywacja może zdziałać cuda. Błazen wprost tryskał pomysłami. Król jednakże
odrzucał jeden po drugim. Milczący asekuracyjnie Mag siedział w kącie i
rozcierał wielkiego guza na ciemieniu. Nikomu nie przeszkadzało, że nie bierze
udziału w dyskusji.
- Może niech przejdzie
bez broni przez Czarcie Bagna? Nikt tego jeszcze nie dokonał.
Król nie był przekonany.
- Smoka też nikt
wcześniej nie pokonał. To cwaniak. Czarcie Bagna to dla niego pewnie bułka z
masłem. To musi być coś trudniejszego.
- To może niech zdobędzie
eliksir wiecznej młodości.
- Pomysł w sumie nie
najgorszy Błaźnie. Tylko jak sprawdzić czy to co przyniesie, to rzeczywiście
eliksir wiecznej młodości? Wypić, a potem usiąść i czekać? Jak długo? Dziesięć
lat? Dwadzieścia? Pięćdziesiąt? Nie, pomysł rzeczywiście nie najgorszy, ale to
musi być coś bardziej wymiernego. Żeby łatwiej było wykryć ewentualne oszustwo.
Postaraj się bardziej.
- Przecież się staram,
Miłościwy Panie. Tylko wy wciąż jesteście niezadowoleni... Mam! Wiem! Eureka!!!
*
- Nie jestem pewien, czy
dobrze zrozumiałem – Kosmyk rzeczywiście nie był pewien. – Mam sprawić żeby
wszyscy mieszkańcy naszego królestwa byli zawsze szczęśliwi?
- Albo chociaż porządnie
zadowoleni – Błazen pozwolił sobie spojrzeć na króla z delikatnym wyrzutem.
Limmeryk uśmiechał się pogodnie.
- Jeśli wszyscy będą
uśmiechnięci jak nasz dobrotliwy władca, uznamy, że wykonałeś zadanie – dodał,
jak się później okazało, zupełnie niepotrzebnie.
*
Królewscy doradcy siedzieli
w jednej z zamkowych kuchni i raczyli się gorzałką. Choć określenie “raczyli
się” nie pasuje najlepiej do jakości pochłanianego w hurtowych ilościach
trunku.
- Dziwną minę miał jak
wychodził – rozważał Mag, nieco bełkotliwie. – Zauważyłeś? Jakiś taki pewny
siebie był, jakby. Rety! A co będzie jeśli mu się uda?
- Co będzie? – Błazen
zarechotał. Cokolwiek maniakalnie. Przed oczami miał wciąż błysk katowskiego
topora.
- Co będzie? – powtórzył.
– Wtedy... Prawdopodobnie... Nasz król... Pozwoli ci rzucić jakiś czar.
*
Kosmyk wyruszył w świat.
Szczerze mówiąc nie szukał długo. Już w sąsiedniej Corridzie usłyszał plotki o
roślinie, wprowadzającej ludzi w stan całkowitej szczęśliwości. Jej działanie
nie trwało wprawdzie długo, ale stosowana w odpowiednich dawkach pozwalała
podobno osiągnąć permanentne zadowolenie, nierzadko graniczące wręcz z euforią.
Miejscowi znawcy przedmiotu nazywali ją Marie Juanną. Na cześć pewnej
czarownicy, która jako pierwsza odkryła cudowne właściwości tej szlachetnej
rośliny. Wszystkie tropy prowadziły do leżącej nad odległym morzem Tulipanii.
Podróż do Tulipanii
trwała długo. Jeszcze dłużej trwał pobyt w tym nizinnym kraju. Wreszcie, po
roku, Kosmyk powrócił do Abstrakcji na wozie załadowanym sadzonkami Marie
Juanny i workami pełnymi jej suszonych liści i kwiatów.
Z kapciuchem pełnym tych
ostatnich stanął przed obliczem króla Limmeryka. Królewski Fajczarz napełnił
królewską fajkę. Limmeryk zaciągnął się głęboko, po czym wypuścił kłąb aromatycznego
dymu. Po chwili jeszcze raz. I jeszcze. Wreszcie uśmiechnął się szeroko.
Podszedł do Kosmyka i poklepał go plecach.
- O to chodziło, mój
chłopcze. O to właśnie, do stu diabłów, chodziło.
Usiadł z powrotem na
tronie i pykając z fajki, pogrążył się w rozmyślaniach. A były to z pewnością
wesołe rozmyślania, bo chichotał co chwila i klepał się po udach.
*
I to właściwie koniec
mojej niebajki. Kosmyk ożenił się z Allergią i wkrótce zasiadł na tronie. Każdy
obywatel Abstrakcji, jeśli tylko miał na to ochotę, mógł w przydomowym ogródku
uprawiać dającą szczęście roślinę i korzystać z jej dobrodziejstw.
*
A trzecie zadanie? Było
niepotrzebne. Przecież wszyscy żyli długo i szczęśliwie.
*
No, w każdym razie na
pewno szczęśliwie.
Tekst był opublikowany w SFFiH 7 (69) 2011
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz