niedziela, 27 maja 2012

Noblesse oblige


Apolinary Radziwiłł (z tych Radziwiłłów) przelatywał powolutku nad Warszawą. Podziwiał nocną panoramę miasta i rozmyślał. Lekki wiaterek, który delikatnie tarmosił mu futerko na brzuszku, sprzyjał zarówno lotowi, jak i rozmyślaniom. Te ostatnie dotyczyły głównie rozciągającej się pod Apolinarym panoramy. Rozciągającej się, rzec by można, coraz bardziej. Już dawno, a dokładniej – pod koniec dziewiętnastego wieku, zaprzestał prób przelotu nad całym miastem. Tak od krańca - do krańca. Jego niewielkie, błoniaste skrzydełka nie sprostały by takiemu wyzwaniu. A i czasu było niewiele. Nie mógł przecież pozwolić, by świt zastał go w powietrzu. Tak po prawdzie, nie mógł pozwolić, by świt zastał go gdziekolwiek, poza zaciszem rodzinnej krypty. Apolinary Radziwiłł był bowiem wampirem i promienie słoneczne niekorzystnie działały na jego organizm. Perspektywa spłonięcia wydawała się w tym przypadku bardziej niż prawdopodobna. Tak słyszał. I chociaż z reguły nie dawał wiary zasłyszanym przypadkowo plotkom, w tym konkretnym przypadku nie mógł się jakoś zdecydować na samodzielne eksperymenty.
Tak czy inaczej, Apolinary Radziwiłł (z tych Radziwiłłów), przemieniony w niewielkiego, czarnego nietoperza, szybował nad miastem i podziwiał widoki. Oraz wypatrywał posiłku. Nie było przesadnie absorbujące zadanie. Miasto przez całą noc tętniło życiem. A na tętnicach Apolinary znał się jak mało kto. Zwykle bez trudu wynajdywał odpowiedni obiekt. Tym bardziej, że władze pomagały jak mogły, nie dbając zupełnie o oświetlenie sporych połaci miasta. Samotna kobieta, ciemny zaułek, czegoż więcej potrzebuje do szczęścia głodny wampir?
Także tej nocy dość szybko znalazł przemierzające wyjątkowo ciemną ulicę danie. Bezszelestnie wylądował za plecami kobiety, równie bezszelestnie dokonał przemiany i delikatnie, pieszczotliwie prawie dotknął jej ramienia. Najpierw drgnęła zaskoczona (zawsze tak robią), a potem powoli odwróciła się w jego stronę. Apolinary ujrzał skośne, obecnie rozszerzone nieco strachem oczy i pyzate, żółte oblicze. Na którym już po chwili zagościł szeroki, przyjazny uśmiech.
Apolinary nie lubił Azjatów. Owszem, decydował się czasami, ale szczerze mówiąc nie smakowali mu specjalnie.
Po pierwsze – niewiele wiedzieli o wampirach. Nie robiły na nich wrażenia ani tradycyjny strój, ani tradycyjne zachowania. Do samego końca zdawali się nie wiedzieć, o co właściwie chodzi. To psuło mu całą przyjemność. I smak. Wiecie co mówią o źle podanym jedzeniu, prawda?
Po drugie – lubił pokonwersować nieco przed posiłkiem. Z posiłkiem. Ale, mon dieu, nigdy w trakcie. Żadne tam: “Drżyj śmiertelniczko!”, czy inne tego typu idiotyczne odzywki. Po prostu chwila miłej, niezobowiązującej rozmowy. Dla nawiązania krótkiej, siłą rzeczy, znajomości. Lecz chociaż bezbłędnie władał kilkoma językami, w żaden sposób nie mógł porozumieć się z coraz liczniejszymi przybyszami z bliższego lub dalszego wschodu.
Po trzecie wreszcie – pamiętał co stało się kilka lat temu ze Szczęsnym Potockim (z tych Potockich). Przyznać trzeba, że wbrew imieniu, nie miał chłopak szczęścia. Niemożliwy do przezwyciężenia lęk wysokości nie pozwalał mu przemieniać się w nietoperza. Musiał wybrać coś bliżej gruntu. Po latach prób zdecydował się na szczura. I w tej postaci trafił do piwnic jednej z pierwszych w Warszawie wietnamskich restauracji. Biedak. Odszedł z tego świata w sosie słodko-kwaśnym. Cześć jego pamięci.
Tym nie mniej, wschód słońca zbliżał się nieubłagalnie i czas był najwyższy na jakąś przekąskę.
“Trudno” – pomyślał Apolinary. – “Niech będzie chińszczyzna”.
I pochylił się nieco nad uśmiechającą się wciąż szeroko kobietą. Ta wydukała:
- Dzień-ku-ja.
Apolinary zamarł, jeśli można użyć takiego sformułowania, a połowie gestu. Zwykle to on dziękował. I raczej po konsumpcji. Kobieta szybko wertowała malutki notesik, który nie wiadomo kiedy pojawił się w jej rękach. A mówią, że to wampiry są szybkie.
- Aha – podjęła po chwili. – Dzień-do-bri.
- A to się jeszcze okaże – Apolinary był wyraźnie zdenerwowany. Inaczej nie odezwałby się tak niegrzecznie.
- Dzień-do-bri. Bar-dzio.
Sprawy przybierały niepokojący obrót. Miała być groza, nastrój nieco może gotycki, choć niekoniecznie, ale na pewno nie jakaś farsa. Jedzenie w takich warunkach groziło wrzodami żołądka. I to na długi, bardzo długi czas. Apolinary postanowił zakończyć całą sprawę jak najszybciej. Pochylił się jeszcze bardziej i uśmiechnął paskudnie. To zawsze robiło wrażenie. I wtedy usłyszał:
- Pcie-pra-siam, czi to zom-bi?
- Słucham?
- Kłi? Praw-dzi-wi?
Mały, żółty paluszek delikatnie postukał w potężną wampirzą szczękę.
- Sacrebleu! – Apolinary stracił zupełnie panowanie nad sobą. Od stuleci nikt go tak nie obraził. Tak właśnie kończy się zadawanie w motłochem. Odwrócił się plecami do zaskoczonego jego wybuchem posiłku i odszedł szybkim krokiem.
Spać położył się głodny. Bo głód głodem, ale mimo wszystko, noblesse oblige, proszę państwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz