Apolinary Radziwiłł (z
tych Radziwiłłów) przelatywał powolutku nad Warszawą. Podziwiał nocną panoramę
miasta i rozmyślał. Lekki wiaterek, który delikatnie tarmosił mu futerko na
brzuszku, sprzyjał zarówno lotowi, jak i rozmyślaniom. Te ostatnie dotyczyły głównie
rozciągającej się pod Apolinarym panoramy. Rozciągającej się, rzec by można,
coraz bardziej. Już dawno, a dokładniej – pod koniec dziewiętnastego wieku,
zaprzestał prób przelotu nad całym miastem. Tak od krańca - do krańca. Jego
niewielkie, błoniaste skrzydełka nie sprostały by takiemu wyzwaniu. A i czasu
było niewiele. Nie mógł przecież pozwolić, by świt zastał go w powietrzu. Tak
po prawdzie, nie mógł pozwolić, by świt zastał go gdziekolwiek, poza zaciszem
rodzinnej krypty. Apolinary Radziwiłł był bowiem wampirem i promienie słoneczne
niekorzystnie działały na jego organizm. Perspektywa spłonięcia wydawała się w
tym przypadku bardziej niż prawdopodobna. Tak słyszał. I chociaż z reguły nie
dawał wiary zasłyszanym przypadkowo plotkom, w tym konkretnym przypadku nie
mógł się jakoś zdecydować na samodzielne eksperymenty.
Tak czy inaczej,
Apolinary Radziwiłł (z tych Radziwiłłów), przemieniony w niewielkiego, czarnego
nietoperza, szybował nad miastem i podziwiał widoki. Oraz wypatrywał posiłku.
Nie było przesadnie absorbujące zadanie. Miasto przez całą noc tętniło życiem.
A na tętnicach Apolinary znał się jak mało kto. Zwykle bez trudu wynajdywał
odpowiedni obiekt. Tym bardziej, że władze pomagały jak mogły, nie dbając
zupełnie o oświetlenie sporych połaci miasta. Samotna kobieta, ciemny zaułek,
czegoż więcej potrzebuje do szczęścia głodny wampir?
Także tej nocy dość
szybko znalazł przemierzające wyjątkowo ciemną ulicę danie. Bezszelestnie
wylądował za plecami kobiety, równie bezszelestnie dokonał przemiany i
delikatnie, pieszczotliwie prawie dotknął jej ramienia. Najpierw drgnęła
zaskoczona (zawsze tak robią), a potem powoli odwróciła się w jego stronę.
Apolinary ujrzał skośne, obecnie rozszerzone nieco strachem oczy i pyzate,
żółte oblicze. Na którym już po chwili zagościł szeroki, przyjazny uśmiech.
Apolinary nie lubił
Azjatów. Owszem, decydował się czasami, ale szczerze mówiąc nie smakowali mu
specjalnie.
Po pierwsze – niewiele
wiedzieli o wampirach. Nie robiły na nich wrażenia ani tradycyjny strój, ani tradycyjne
zachowania. Do samego końca zdawali się nie wiedzieć, o co właściwie chodzi. To
psuło mu całą przyjemność. I smak. Wiecie co mówią o źle podanym jedzeniu,
prawda?
Po drugie – lubił
pokonwersować nieco przed posiłkiem. Z posiłkiem. Ale, mon dieu, nigdy w
trakcie. Żadne tam: “Drżyj śmiertelniczko!”, czy inne tego typu idiotyczne
odzywki. Po prostu chwila miłej, niezobowiązującej rozmowy. Dla nawiązania
krótkiej, siłą rzeczy, znajomości. Lecz chociaż bezbłędnie władał kilkoma
językami, w żaden sposób nie mógł porozumieć się z coraz liczniejszymi
przybyszami z bliższego lub dalszego wschodu.
Po trzecie wreszcie –
pamiętał co stało się kilka lat temu ze Szczęsnym Potockim (z tych Potockich).
Przyznać trzeba, że wbrew imieniu, nie miał chłopak szczęścia. Niemożliwy do
przezwyciężenia lęk wysokości nie pozwalał mu przemieniać się w nietoperza.
Musiał wybrać coś bliżej gruntu. Po latach prób zdecydował się na szczura. I w
tej postaci trafił do piwnic jednej z pierwszych w Warszawie wietnamskich
restauracji. Biedak. Odszedł z tego świata w sosie słodko-kwaśnym. Cześć jego
pamięci.
Tym nie mniej, wschód
słońca zbliżał się nieubłagalnie i czas był najwyższy na jakąś przekąskę.
“Trudno” – pomyślał
Apolinary. – “Niech będzie chińszczyzna”.
I pochylił się nieco nad
uśmiechającą się wciąż szeroko kobietą. Ta wydukała:
- Dzień-ku-ja.
Apolinary zamarł, jeśli
można użyć takiego sformułowania, a połowie gestu. Zwykle to on dziękował. I
raczej po konsumpcji. Kobieta szybko wertowała malutki notesik, który nie
wiadomo kiedy pojawił się w jej rękach. A mówią, że to wampiry są szybkie.
- Aha – podjęła po
chwili. – Dzień-do-bri.
- A to się jeszcze
okaże – Apolinary był wyraźnie zdenerwowany. Inaczej nie odezwałby się tak
niegrzecznie.
- Dzień-do-bri.
Bar-dzio.
Sprawy przybierały
niepokojący obrót. Miała być groza, nastrój nieco może gotycki, choć
niekoniecznie, ale na pewno nie jakaś farsa. Jedzenie w takich warunkach
groziło wrzodami żołądka. I to na długi, bardzo długi czas. Apolinary
postanowił zakończyć całą sprawę jak najszybciej. Pochylił się jeszcze bardziej
i uśmiechnął paskudnie. To zawsze robiło wrażenie. I wtedy usłyszał:
- Pcie-pra-siam, czi to
zom-bi?
- Słucham?
- Kłi? Praw-dzi-wi?
Mały, żółty paluszek
delikatnie postukał w potężną wampirzą szczękę.
- Sacrebleu! –
Apolinary stracił zupełnie panowanie nad sobą. Od stuleci nikt go tak nie
obraził. Tak właśnie kończy się zadawanie w motłochem. Odwrócił się plecami do
zaskoczonego jego wybuchem posiłku i odszedł szybkim krokiem.
Spać położył się
głodny. Bo głód głodem, ale mimo wszystko, noblesse oblige, proszę
państwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz