Chciałem przejść na
drugą stronę ulicy. Podszedłem do przejścia dla pieszych (zawsze przechodzę
wyłącznie w miejscach dozwolonych), spojrzałem w lewo, potem w prawo, potem
jeszcze raz w lewo. Niestety, w ciągnącym nieprzerwanie sznurze pojazdów nie
było najmniejszej nawet luki.
- Nie szkodzi, nie
spieszę się aż tak bardzo – pomyślałem. – Mogę chwilę poczekać.
Poczekałem. Chwilę.
Potem drugą. Po półgodzinie zacząłem się lekko niecierpliwić. Ale wciąż stałem
grzecznie na chodniku, w bezpiecznej odległości od pędzących pojazdów. Po
kolejnych dwóch kwadransach postanowiłem podjąć jakieś działania. Na początek
zacząłem machać rękami, w nadziei, że któryś z kierowców w końcu mnie zauważy.
I przyznać muszę, że owszem, zostałem zauważony. Kilka osób odmachało mi pogodnie,
ze dwie uśmiechnęły się nawet serdecznie. Szkoda, że nikt się nie zatrzymał.
Postanowiłem zatem postawić tych łobuzów przed faktem dokonanym i wtargnąłem na
jezdnię. Bolało. I to bardzo. Przejmujący ból całego ciała i dewastacja odzieży
były jedynymi efektami, jakie udało mi się osiągnąć. Poleżałem chwilę. Chłód
chodnika nie ostudził wzbierającej we mnie gwałtownie niechęci do motoryzacji.
Wprost przeciwnie.
- Poczekajcie,
sukinsyny, już ja wam pokażę…
Pokazywałem przez
kolejną godzinę. Machałem rękami, wykonywałem obsceniczne gesty, biegałem jak
idiota przy krawężniku i krzyczałem. Już nawet nie pamiętałem, po co właściwie
chciałem przejść na drugą stronę. Ale wiedziałem, że przejdę albo zginę.
Wstydzę się tego, ale bywa, że pozwalam emocjom zapanować nad sobą.
Miałem, co prawda,
chwilę załamania. Przez mgnienie oka chciałem odpuścić. Dać sobie spokój i
wrócić do domu. Ale wtedy przyplątał się ten staruszek. Przyczłapał nie wiadomo
skąd, rozłożył takie małe, śmieszne krzesełko i zaczął mi kibicować. Udzielał
też mnóstwa rad.
- Spróbuj tyczki,
młodzieńcze.
A tak, skok o tyczce.
Bardzo popularny kiedyś sport. Obecnie zapomniany. Podobnie zresztą jak
wszystkie inne dyscypliny. Kto dzisiaj ma czas i chęci na tak prymitywne
zabawy. A propos zabawy – dziadek najwyraźniej bawił się świetnie. Chichotał
jak małe dziecko, kiedy moje wysiłki spełzały na niczym. I gadał. Wciąż gadał.
Proponował mi kolejno:
przymocowanie do butów silnych sprężyn, przejście na szczudłach, zapuszczenie
skrzydeł i wykopanie tunelu. Nie wiem dlaczego, ale ze wszystkich jego
sugestii, tylko szczudła wydały mi się idiotyczne.
Czas mijał, a sytuacja
pozostawała niezmienioną. Zaczynało zmierzchać. Byłem zmęczony, spocony i
brudny. Usiadłem na chodniku, obok krzesełka. Dziadek wyciągnął skądś kanapki i
poczęstował mnie jedną. Okazało się, że ma również termos z herbatą. Przez
chwilę jedliśmy w milczeniu, popijając chleb z serem, zbyt słodkim, jak na mój
gust, earl grayem.
- Ciężko mój chłopcze –
stwierdził bardziej, niż spytał staruszek.
- Faktycznie, sytuacja
nie wydaje się komfortowa – odpowiedziałem grzecznie, gdyż chwila wytchnienia
pozwoliła mi wrócić do jako takiej równowagi.
- Proszę mi powiedzieć
– dodałem, już to z ciekawości, już to z chęci podtrzymania rozmowy. – Jak panu
udało się przejść na tę stronę ulicy?
W staruszka jakby
piorun strzelił. Zamarł. Przestał nawet żuć. Poczerwieniał gwałtownie na
twarzy. I kiedy już myślałem, że padnie na chodnik i wyzionie ducha, poderwał
się z krzesełka.
- Jak MNIE się udało?!
– krzyczał wymachując drewnianą laseczką i plując obficie okruszkami. – Jak JA
przeszedłem na tę stronę?! Paradne! Doprawdy – paradne! Ja, mój panie,
urodziłem się po TEJ stronie ulicy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz