poniedziałek, 28 maja 2012

Na drugim brzegu Drwęcy


Stanąłem nad brzegiem Drwęcy i popatrzyłem… No, na nią popatrzyłem. Na rzekę.
Chciałoby się napisać o rwącym nurcie. Taaaaa… Albo, lepiej nawet, o szerokich, leniwie płynących wodach. Ale Drwęca to nie Amazonka. Ani nawet cichy Don.
Gdybym się dobrze rozpędził…
I gdybym solidnie się wybił…
Gdybym ważył ze dwadzieścia kilo mniej…
I gdybym miał akurat wiatr w plecy…
Wtedy być może bym prawie, prawie przeskoczył na drugi brzeg.
Mógłbym też po prostu przejść po pobliskim moście. Ale nie o to przecież chodziło.
Zdjąłem buty i podwinąłem nogawki spodni. Nie wiem dlaczego. Tak jakoś wydało mi się to słuszne, chociaż w kontekście tego co zamierzałem zrobić, co miałem nadzieję zrobić – zupełnie niepotrzebne.
Odetchnąłem głęboko kilka razy. Rozłożyłem szeroko ręce i zamknąłem oczy. A potem ruszyłem.
Jeden krok, drugi, trzeci… Ciągle sucho. Nie wytrzymałem i zerknąłem na boki.
Dziwnie to wyglądało. Z prawej strony coś jakby niewidzialna tama, z lewej rzeka płynęła sobie dalej jakby nigdy nic. A w środku ja w takim wąskim korytarzyku.
Przecież powinno być jakieś spiętrzenie, jeziorko jakieś małe powinno się zrobić. Albo co. A reszta wody powinna popłynąć sobie w cholerę i zniknąć. Raczej. Ale nie, nic z tych rzeczy. Tylko ten cholerny korytarzyk. Dziwne. Choć, jeśli się nad tym przez chwilę zastanowić – nie najdziwniejsze w tym wszystkim.
Powolutku przeszedłem po suchym dnie rzeki i wyszedłem na drugi brzeg. Za moimi plecami fale Drwęcy zamknęły się z cichym pluśnięciem.
Moj żesz ty Bożuńciu!
Faktycznie, nie się dwa razy wejść do tej samej rzeki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz