Stanąłem nad
brzegiem Drwęcy i popatrzyłem… No, na nią popatrzyłem. Na rzekę.
Chciałoby się
napisać o rwącym nurcie. Taaaaa… Albo, lepiej nawet, o szerokich, leniwie
płynących wodach. Ale Drwęca to nie Amazonka. Ani nawet cichy Don.
Gdybym się
dobrze rozpędził…
I gdybym
solidnie się wybił…
Gdybym ważył ze
dwadzieścia kilo mniej…
I gdybym miał
akurat wiatr w plecy…
Wtedy być może
bym prawie, prawie przeskoczył na drugi brzeg.
Mógłbym też po
prostu przejść po pobliskim moście. Ale nie o to przecież chodziło.
Zdjąłem buty i
podwinąłem nogawki spodni. Nie wiem dlaczego. Tak jakoś wydało mi się to
słuszne, chociaż w kontekście tego co zamierzałem zrobić, co miałem nadzieję
zrobić – zupełnie niepotrzebne.
Odetchnąłem
głęboko kilka razy. Rozłożyłem szeroko ręce i zamknąłem oczy. A potem ruszyłem.
Jeden krok,
drugi, trzeci… Ciągle sucho. Nie wytrzymałem i zerknąłem na boki.
Dziwnie to
wyglądało. Z prawej strony coś jakby niewidzialna tama, z lewej rzeka płynęła
sobie dalej jakby nigdy nic. A w środku ja w takim wąskim korytarzyku.
Przecież powinno
być jakieś spiętrzenie, jeziorko jakieś małe powinno się zrobić. Albo co. A reszta
wody powinna popłynąć sobie w cholerę i zniknąć. Raczej. Ale nie, nic z tych
rzeczy. Tylko ten cholerny korytarzyk. Dziwne. Choć, jeśli się nad tym przez
chwilę zastanowić – nie najdziwniejsze w tym wszystkim.
Powolutku
przeszedłem po suchym dnie rzeki i wyszedłem na drugi brzeg. Za moimi plecami
fale Drwęcy zamknęły się z cichym pluśnięciem.
Moj żesz ty
Bożuńciu!
Faktycznie, nie
się dwa razy wejść do tej samej rzeki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz