wtorek, 31 grudnia 2013

Codzień



Piąta trzydzieści. Tyle lat na emeryturze, a ja wciąż budzę się o piątej trzydzieści.
Pochylam się nad śpiącą żoną. Delikatnie całuję pokryty siateczką zmarszczek policzek. Uśmiecha się przez sen. Coraz więcej tych zmarszczek, a ona jest równie piękna, jak czterdzieści lat temu.
Wstaję i idę do kuchni. Biorę czajnik i nastawiam wodę na herbatę.
Zapalam pierwszego dzisiaj papierosa. Jakoś nie potrafię rzucić. Zresztą, od pewnego czasu już nawet nie próbuję.
Podchodzę do okna. Patrzę na szare, odrapane bloki. Pobliski plac zabaw przykrywa cienka warstwa białego jeszcze o tej porze śniegu. Dostrzegam resztki opakowań po fajerwerkach.
No tak…
Witaj Nowy Roku.

Polemika



Dysputa trwała od wielu już godzin. Uczeni to przekrzykiwali się wzajemnie, groźnie strosząc wrzdyle, to znów łagodnieli i miarowo kołysząc brządlami wymieniali rzeczowe argumenty. Normalka. Jak to na uniwersytecie.
- Powiadasz tedy drogi Hrrwungu, że świat, w którym przyszło nam firbilić nasze pszczyngle, wcale nie jest okrągły niby furblina, jeno płaski jakoby naleśnik?
- Tak właśnie uważam miły Dhhnanie. Do takiego wniosku doprowadziły mnie zarówno liczne obserwacje, jak i wielce skomplikowane obliczenia.
- Rzeknij mi zatem, drogi Hrrwungu… Skoro my zamieszkujemy jedną stronę owego „naleśnika”, cóż twoim zdaniem znajduje się po drugiej jego stronie.
Hrrwung zmarszczył krzaczaste strzeszele i odpowiedział:
- Dżem. Prawdopodobnie malinowy.

Arahja



„Mój dom murem podzielony,
Podzielone murem schody…”
Dlaczego Kult? Bo akurat dzisiaj mam ochotę na Kult. Pewnie, że z winyla. I co z tego, że trzeszczy. Nie chcesz – nie słuchaj. I zamknij się wreszcie.
„…po lewej stronie łazienka,
Po prawej stronie kuchenka…”
Pamiętasz koncert Kultu w listopadzie dziewięćdziesiątego trzeciego? Pamiętasz tę małą Natalkę? Rany, jaka ona była piękna! Ale ty: „Nie! Daj spokój. Pijana jest, a ty upalony. Zostaw ją.” Poszła wtedy z Maćkiem. Do dzisiaj są razem. Mają trzy córki. Najstarsza niedługo rodzi. Tak, tak… Mała Natalka będzie babcią. I wciąż jest piękna. A ja wciąż ją kocham…
„…moje ciało murem podzielone,
Dziesięć palców na lewą stronę…”
Nienawidzę cię, wiesz. Ciągle jesteś przy mnie, ciągle wpieprzasz się w moje życie i wszystko mi psujesz. Tak jak wtedy, kiedy nie było co palić i zbieraliśmy kiepy na bulwarze. Pamiętasz tę saszetkę? Dwanaście tysięcy złotych i pięćset dolców. Mogłem się ustawić na długi, długi czas. Tylko, że ciebie ruszyło sumienie. „Kupa forsy. Ktoś pewnie rozpacza z tego powodu. Ktoś już na pewno zgłosił taką zgubę. Trzeba to oddać na policję.” Do dzisiaj nie wiem, czy gliny znalazły właściciela. Czy w ogóle szukali, czy po prostu podzielili cały ten szmal między siebie. Ale pamiętam jak na mnie patrzyli, kiedy wychodziliśmy z posterunku…
„…drugie dziesięć na prawa stronę,
Głowy równa część na każdą stronę…”
Ale już dość, wiesz? Mam cię dość. Od kiedy? Od zawsze, od tej koszmarnej chwili, w której pojawiłeś się w moim życiu. Chcę się nareszcie od ciebie uwolnić. Mogę się nareszcie od ciebie uwolnić. Wolność? Po co mi wolność? Nie, no… Wystarczy. Koniec.
„…lewa strona nigdy się nie budzi,
Prawa strona nigdy nie zasypia…”
„Arahja” też się kończy. Słuchaj, bo to nasza pożegnalna piosenka. Czujesz ten chłód na skroni. Owszem, lufa. Nie wiedziałeś, że mam rewolwer? I bardzo dobrze, że nie wiedziałeś, bo pewnie zmusiłbyś mnie, żebym go wyrzucił. A tak, mogę wreszcie zakończyć ten koszmar. Żegnaj…
„…na każdą str… na każdą str… na każdą str…”

wtorek, 24 grudnia 2013

Zeitgeist



Siedziałem w fotelu i pykałem z fajeczki. Patrzyłem na szybujące swobodnie pod sufitem kłęby aromatycznego dymu. W pewnej chwili spostrzegłem, że owo swobodne szybowanie nabiera cech pewnej celowości. Dym zaczął się przemieszczać w kąt pokoju i dziwnie gęstnieć.
„Co jest?” pomyślałem lekko zaniepokojony.
I wtedy dym nagle opadł. A właściwie, rozwiał się jak… No cóż, jak dym właśnie.
A w kącie pokoju, tuż przy balkonie, na niewielkim taboreciku, siedział jakiś nieznany mi facet. Facet, w odróżnieniu od taborecika, był raczej spory. Ba, duży nawet.
Ale nie wyglądał jakoś szczególnie groźnie. Owszem, długowłosy i brodaty, ale siwiuteńki jak gołąbek. I rumiany jak jabłuszko. Do tego ubrany w mocno znoszony szlafrok, spod którego wystawały spodnie od piżamy i bambosze w kształcie króliczków.
Gdyby nie pojawił się nagle w moim pokoju, późnym wieczorem, w zamkniętym od wewnątrz na klucz mieszkaniu, na dziewiątym piętrze, uznałbym go nawet za sympatycznego.
Spojrzał na mnie, a oczy pod krzaczastymi brwiami miał niewiarygodnie błękitne i uśmiechnął się przyjaźnie.
- Ho, ho, ho! – Powiedział.
Uważnie obejrzałem trzymaną w dłoni fajkę. Sięgnąłem po kapciuch z tytoniem i starannie obwąchałem jego zawartość. Niby w porządku, skąd zatem…
- Ho, ho, ho! – Powtórzył siwowłosy.
- Tobie też „ho, ho, ho” – odpowiedziałem. Bo czułem, że coś powiedzieć muszę, a nie miałem lepszego pomysłu.
Na tym nasza konwersacja się urwała i zapanowała niezręczna cisza. Patrzyliśmy na siebie bez słowa. On wciąż się uśmiechał, ja przypominałem sobie wszystkie co bardziej znane choroby psychiczne i kombinowałem, której z nich symptomów właśnie doświadczam. W końcu zdecydowałem, że najprościej będzie zasięgnąć informacji niejako u źródła.
- Jesteś majakiem? – Zapytałem. Może zbyt obcesowo, ale przecież wariatom wybacza się nie takie rzeczy.
- A skąd. – Zaprzeczył.
Nie powiem, żeby mnie to uspokoiło. Tym bardziej, że od razu dodał:
- Jestem duchem.
Aha…
- Duchem świąt. – Uściślił.
Policzyłem na palcach.
- Ale których świąt?
- Jak to: których? Bożego Narodzenia!
Znowu policzyłem.
- Ale jest dopiero początek listopada. Do świąt sporo czasu.
Kiedy już pogodziłem się z faktem, że oszalałem, rozmowa z gościem nie sprawiała mi najmniejszego problemu.
Zmarkotniał.
- Wszyscy tak mówią. Jest jeszcze czas… Zdążę… A potem wszystko na ostatnią chwilę. Wszystko w pośpiechu. I w końcu zziajani, umęczenie, nie mają nawet siły iść na pasterkę.
Trzeba przyznać, że trochę racji miał. Przypomniało mi się, że ciągle miałem w szufladzie biurka kartki świąteczne,  które kupiłem w zeszłym roku i których nie zdążyłem nawet wypisać. Głupio mi się zrobiło.
- Wie pan… - Zacząłem.
- Wiem, wiem. Duch czasów.
- No właśnie.
- No właśnie. – Powtórzył jakoś tak ciepło. I jak mi się wydało – znacząco. A potem uśmiechnął się do mnie jeszcze raz i zniknął z cichutkim pyknięciem.
Przez chwilę patrzyłem w opustoszały nagle kąt pokoju. 
„Do dupy z takimi czasami” – pomyślałem. A potem usiadłem przy biurku i zacząłem wypisywać te cholerne kartki.

sobota, 21 grudnia 2013

Wpadka



- Nie becz już, głupia.
- Ale…
- Nie becz, mówię. Nie ty pierwsza i nie ostatnia.
- Ale ojciec mnie zabije!
- No właśnie, ojciec! Wiesz chyba?
- Oczywiście, że wiem.
- No i?
- Marek wyjechał do Rzymu. Nie wiem kiedy wróci. Nie wiem, czy w ogóle wróci…
- No dobrze. Myśl… Myśl… A ten twój? Może byś tak… No wiesz.
- On? Coś ty! Nic z tego. Jest bardzo religijny. Fanatyk. Żadnego seksu przed ślubem.
- A kiedy ślub?
- Za pół roku. Będzie już widać.
- No tak. I raczej nie uwierzy w trzymiesięcznego wcześniaka.
- I co ja mam teraz zrobić?
- Czekaj… Religijny, mówisz? Fanatyk? Słuchaj Marysia, zrobimy tak…

piątek, 13 grudnia 2013

Sylwester



To był ostatni dzień roku.
Wiele wskazywało na to, że jest to również ostatni dzień życia młodszego aspiranta Antoniego Nowaczka.
Skierowana prosto w prawe oko lufa rewolweru i obłąkańczy uśmiech trzymającego ów rewolwer bandziora sprawiały, że wciśnięty między ścianę i plastikowy kontener na śmieci, młodszy aspirant Antoni Nowaczek nie miał złudzeń. A że spodnie zmoczył już wcześniej, pozostało mu tylko siedzieć i pochlipywać cichutko.
Bandzior delektował się chwilą. Strach ofiary sprawiał mu wyraźną przyjemność. Wreszcie opuścił broń i poklepał przerażonego młodszego aspiranta Antoniego Nowaczka po policzku.
- No dobra, pieseczku. - Wymruczał prawie pieszczotliwie. - Wystarczy. Masz szczęście, pieseczku. Nie strzelam w sylwestra.

czwartek, 5 grudnia 2013

Rozwój



Dawno, dawno temu. Bardzo dawno.
To jest Gugwar. Gugwar to człowiek pierwotny. Gugwar mieszka w jaskini. Żeby przeżyć, musi polować. Kiedy polowanie się powiedzie, w jaskini, nad niedawno i zupełnie przypadkowo wynalezionym ogniskiem piecze się kawał mięcha, i Gugwar może nażreć się do syta. Potem idzie kopulować którąś ze swoich licznych samic. To właściwie wszystko, poza iskaniem się, co Gugwar robi. Żarcie i kopulowanie - tylko tyle potrzebuje by czuć się szczęśliwym i spełnionym.
Pojutrze. Może w przyszłym tygodniu.
To jest Grzegorz. Grzegorz to człowiek cywilizowany. Grzegorz mieszka w bloku. Do najbliższego marketu ma jakieś trzysta metrów. Grzegorz nie musi polować.

wtorek, 3 grudnia 2013

Optyka



Nie jestem wzorem cnót. Nikt nigdy nie powinien stawiać mnie za przykład.
Maria uśmiecha się uroczo.
Jestem złodziejem.
W jej oczach zapalają się figlarne ogniki. Kusząco zwilża językiem pełne, rubinowe wargi.
I kłamcą. Okłamywałem wszystkich. Tych, których mi zaufali. Tych, którzy i tak nigdy mi nie wierzyli. Czasami zdarzało mi się okłamywać nawet samego siebie.
Powolutku rozpina długą suknię. Suknię, która i tak niewiele skrywa. Tu nie ma miejsca na wyobraźnię. Widzę, że nie ma pod spodem bielizny.
Ale nie mógłbym spojrzeć w lustro, gdybym przeleciał dziewczynę przyjaciela.
Cienki materiał z cichym szelestem spływa na podłogę.
Chociaż… Z drugiej strony…

Statystyka



Dzień miał się ku końcowi. Podobnie jak tocząca się na wielkiej równinie bitwa.
Szczęk oręża szczękał jakby coraz rzadziej i coraz ciszej. Jęki rannych cichły pod wpływem skutecznych i ostatecznych działań korpusów medycznych obu królestw.
Zmierzchało.
W niewielkiej kępie drzew, jedynej w zasięgu wzroku, w niewielkim, ale bardzo eleganckim namiocie, dowódcy ścierających się przez cały dzień armii, podliczali ostatnie dostarczone przez zziajanych gońców raporty.
- Z mojej strony siedemnaście tysięcy zabitych. - Stwierdził generał White podliczając ostatnie słupki.
- Z mojej strony to samo. Siedemnaście tysięcy. - Generał Black sprawiał wrażenie zadowolonego.
- Zatem?
Popatrzyli wyczekująco.
- Remis! - Zawołali zgodnie.
I z dumą uścisnęli sobie dłonie.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Pranie



Zrób pranie…
Pewnie, że zrobię. Jaki problem?
Wszedłem do łazienki i z miejsca namierzyłem pralkę. Proszku szukałem trochę dłużej. „Sam pierze”. Bardzo dobrze. Otworzyłem pudełko.
- Wolność! Nareszcie wolność! - Rozległy się ciche, piskliwe głosiki.
- To jeszcze nie wolność. - Odezwały się natychmiast inne. Równie ciche i równie piskliwe. - Wciąż jesteśmy w pudle. Otwartym, ale jednak.
Rozgorzała dyskusja. Oczywiście - cicha i piskliwa. Przysłuchiwałem się jej przez ponad pół godziny i muszę przyznać, że moje rozumienie pojęcia „wolności” uległo diametralnej zmianie. Te mikrogranulki były naprawdę inteligentne.
Było mi trochę głupio, kiedy sypałem proszek do pralki. Ale co miałem zrobić? Wyprać pościel w szarym mydle?

Sztafeta



Otwieram oczy. Zrywam się z łóżka i wybiegam na korytarz.
Krótki bieg i wpadam do sali gimnastycznej. Pusto. Łapię nadlatującą piłkę. Nawet nie zwalniam. Klasyczny dwutakt, wyskok i wkładam piłkę do kosza. Przez krótką chwilę wiszę na obręczy, a później miękko ląduję na parkiecie. Dwa punkty! Trzy sekundy przed końcem meczu. Aplauz. Gwizdy. Meksykańska fala porywa jakiegoś nieostrożnego surfera. „Zwichłam kostkę, zwichłam kostkę!” – krzyczy któraś z cheerleaderek. Biali nie potrafią skakać? Kto powiedział, że biali nie potrafią skakać?
Skakać?
Ha!
Rozkładam skrzydła i wznoszę się ku niebu. Coraz wyżej i wyżej. Coraz bliżej słońca. Robi się gorąco. Ale to detal, nie myślę o tym, liczy się tylko lot. Czuję ciężkie krople spływające po plecach. Zastanawiam się, czy łączenie piór woskiem było dobrym pomysłem.
Niekoniecznie.
Zaczynam spadać.
Jak pocisk.
Jak kamień.
Pikuję w dół.
Bo niby gdzie?
Powierzchnia morza przybliża się w zawrotnym tempie. Nawet nie czuję uderzenia. Ciepła woda zamyka się nad moją głową. Przez chwilę obserwuję od spodu rozchodzące się po powierzchni kręgi.
I opadam.
Powolutku, bez pośpiechu, takim spokojnym, bujającym, jakby wahadełkowym ruchem.
Opadam.
Na dno.
Nie ma miejsca. Ściskający w brudnych łapach butelki po dykcie menele. Ubrani w drogie, choć raczej już niemodne garnitury politycy. Kilka znanych jedynie z okładek kolorowych pism celebrytek. Podstarzałe gwiazdy rocka. Tu i ówdzie miga mi sutanna. I mnóstwo upadłych kobiet.
Spotykam Nadzieję.
Nie jest kobietą upadłą, a jedynie mocno pochyloną. Obie dłonie wspiera na masce samochodu i posapuje cichutko. „Spasiba Nadju” – mówię, kiedy jest już po wszystkim. „Ni za szto” – odpowiada i poprawia spódniczkę, która i tak nie zakrywa nawet połowy jej kształtnych pośladków. Reklama. Czasem bywa dźwignią handlu, czasami ma jedynie podnosić dźwignię. „Ni za szto” – powtarza i wyciąga rękę. Płacę, wsiadam do samochodu i odjeżdżam.
Odjeżdżam…
Otula mnie fioletowa, lekko fosforyzująca mgiełka. Pachnie jak wata cukrowa i lepi się do palców. Błądzę w niej przez jakiś czas, aż wreszcie docieram do budynku, gdzieś na peryferiach wielkiego miasta. Wyjmuję klucz i otwieram drzwi. Korytarz jest długi, pusty i prawie ciemny. Doskonale znam to miejsce. Idę pewnie, prosto do ostatniego pokoju po prawej stronie.
Wchodzę.
Pokój, jak pokój. Poszarzała tapeta na ścianach, brudne okno, kilka mebli. Stolik, krzesło, szafka nocna, łóżko. Na łóżku śpiący facet. Śpię z otwartymi ustami, lekko pochrapuję.
Podchodzę bliżej, patrzę. „Wystarczy śpiochu” – myślę. – „Pora wstawać”. Biorę leżącą na stoliku papierową torbę. Nadmuchana okazuje się całkiem spora. Pochylam się nad śpiącą postacią. Straszny ze mnie brzydal. Torebka pęka z hukiem tuż przy uchu śpiącego.
Przy moim uchu.
Uśmiecham się i patrzę jak… 
…otwieram oczy. Zrywam się z łóżka i wybiegam na korytarz. Krótki bieg i wpadam do sali gimnastycznej…

niedziela, 1 grudnia 2013

Nocne życie



Cmentarz nocą to najcichsze i najspokojniejsze miejsce na świecie. Chyba, że pojawią się gule.
Na tym konkretnym cmentarzu były dwa. Sapiąc i powarkując rozkopywały jakąś mogiłę. Jeden czynił to z entuzjazmem, drugi marudził.
- Po co my właściwie kopiemy?
- Nie nudź.
- Ale już przecież jedliśmy…
- Nie samym żarciem gul żyje.
- Ale…
- Kop!
Długie pazury zgrzytnęły o drewno. Stwory, wciąż powarkując i sapiąc jakby głośniej zdjęły mocno nadgniłe wieko trumny. Z wnętrza buchnął porażający smród, ale gulom najwyraźniej to nie przeszkadzało.
- Łał - jęknął w zachwycie ten marudny.
- I co?
- Łał!
- Warto było?
- Łał!!!
- To Miss Kwietnia.
- W życiu nie widziałem lepszej rozkładówki.

piątek, 22 listopada 2013

Służba...



- Dzieciaki, proszę się nie bawić przy grzejniku!
Huk przewracanego olejaka, wrzask Stasia. Jasna cholera!
Jedziemy na pogotowie. Najbliższe. Niestety, nie mogą nam pomóc. No jasne, że nie mogą. Przecież to pogotowie. Kierują nas do szpitala dziecięcego. Badanie, prześwietlenie, na szczęście żadnych złamań, tylko mocne stłuczenie paluszka.
Uf!
Opatrunek, szyna usztywniająca stopę, wizyta kontrolna za tydzień.


Tydzień później…

Godzina 9.10.
Wchodzimy do przychodni.
Co prawda zarejestrowałem Stasia już wcześniej, telefonicznie, na 9.50, ale Pani-Z-Rejestracji kazała być wcześniej i potwierdzić wizytę. Słusznie. Przecież mogłem sam, w domu, zdjąć dziecku bandaże i usztywnienie, i w ogóle olać wizytę u lekarza. Wielu tak robi. A zaklepane miejsce – przepada.
Potwierdzenie wizyty nie trwa długo. Podaję pani skierowanie, zawierające wszystkie możliwe dane synka, z wyjątkiem może rozmiaru buta, wysłuchuję ochrzanu za brak książeczki zdrowia dziecka (muszę sprawdzić w domu, może faktycznie wymiary stopy są wpisane w tę książeczkę) i już po dwudziestu minutach kieruję się do pokoju numer 110, na zdjęcie opatrunku.
Pan w pokoju 110 bierze wielkie, metalowe nożyce i zaczyna ciąć bandaż. Staś trochę drży, bo kiedy w domu poprawialiśmy opatrunek, nie używaliśmy żadnych narzędzi. Ani wielkich, ani małych. Ale widocznie co innego poprawiać, a co innego zdejmować. Zresztą, nie mogę przecież wymagać od pana, żeby mozolnie odwijał prawie dwa metry bandaża tylko dlatego, że mój trzyletni syn boi się wielkich i jak się okazało – zimnych nożyc.
Po chwili jest po opatrunku. Szyna usztywniająca ląduje w koszu a my mamy przejść pod pokój numer 109.
Przechodzimy.

Godzina 9.45.
Sporo osób w poczekalni.
- Dzień dobry – mówię.
Chyba nie wierzą, ale mruczą coś w odpowiedzi.
Zagaduję siedzącą tuż przy drzwiach starszą panią:
- Przepraszam, pani na którą?
- Na dziewiątą – odpowiada.
Ma szczęście. Lekarz przyjmuje od dziewiątej, więc jest pierwsza. Zaraz…

Godzina 10.00
Korytarzem sunie postać w bieli. Większość pacjentów rozpoznaje Panią-Z-Rejestracji.
- O której przyjdzie doktor? – pyta równocześnie kilka osób.
- Niestety – odpowiada Pani-Z-Rejestracji. – Nie mogę państwu podać dokładnej godziny.
- To może chociaż orientacyjną datę? – proponuję.
Patrzy na mnie z wyrzutem i odchodzi bez słowa.
Czekamy.
Myślę sobie:
„Nie jest tak źle. Nawet jeśli lekarz jeszcze trochę się spóźni, to w końcu ile osób może być przed nami”.
Okazuje się, że dziewięć.
Stłuczenia, pęknięcia, złamania. I pięć minut na każdego. To musi być naprawdę świetny ortopeda. Dobrze, że na niego trafiliśmy.

Godzina 10.15
Kończymy czytać zabraną tak na wszelki wypadek książeczkę z wierszami Brzechwy. Staś zaczyna się nudzić. Marudzi. Tak po prawdzie, to coraz więcej osób marudzi, ale kudy tam dorosłym do mojego trzylatka.

Godzina 10.25
Przychodzi lekarz. Bez słowa mija kłębiący się w korytarzu tłum i znika za drzwiami gabinetu. Po dłuższej chwili wzywa pierwszego pacjenta. Starsza pani z dziewiątej żegna się znakiem krzyża i wchodzi. Wraca po dziesięciu minutach.
Nic to, najważniejsze, że ruszyło.
Teraz to już z górki.

Godzina 11.30
Przed nami jeszcze tylko dwie osoby. Trochę się martwię. Nie wiem, czy pan z pokoju 110 nie za wcześnie zdjął Stasiowi ten opatrunek. W sumie nóżka już od dwóch godzin jest bez żadnego zabezpieczenia.
„Przecież to fachowcy” próbuję się pocieszać. „Wiedzą co robią.”

Godzina 11.47
Wchodzimy do gabinetu. Pan doktor ogląda stopę młodego. Każe smarować stłuczony paluszek altacetem.

Godzina 11.49
Opuszczamy gabinet.
Zakładamy kurtki i wychodzimy z przychodni.


Podobno gdzieś w okolicy przyjmuje autentyczny znachor. Trzeba będzie popytać…

środa, 20 listopada 2013

Koło przyjaciół



Zebranie Koła Przyjaciół Zwierząt miało się ku końcowi.
Omówiono już szczegółowo program dokarmiania zwierzyny leśnej. Wyznaczono grupę do odnowienia mocno już uszkodzonych przez czas paśników. Wysłano maile do zaprzyjaźnionych rolników z prośbami o coroczne dary w postaci wszelakich pasz. Wszystko poszło zgrabnie i szybko. Jak co roku.
Grupa miłośników ptaków zadziałała równie sprawnie. Karmiki były gotowe już od dawna, a kwestia ziarenek, okruszków i słoninki dla sikorek nigdy nie nastręczała większych problemów.
Zebrani już mieli rozejść się do domów, kiedy Mariusz wyciągnął z teczki najnowszy numer lokalnego brukowca.
- Popatrzcie tylko – szepnął zduszonym głosem, pokazując koleżeństwu artykuł na trzeciej stronie – Jakieś gnoje powiesiły na trzepaku niewinnego kota.
Wciągający właśnie płaszcze i zawiązujący buty miłośnicy zwierząt zamarli.
- Powiesili… Koteczka… - w oczach Joli błysnęły łzy. Po chwili płakała już na całego.
- Powiesili… Jejku, jej… Koteczka… - nie mogła się uspokoić.
- Skąd w ludziach tyle bezrozumnego okrucieństwa? – wtórowała jej Mariola. – No skąd?
Janusz, który również uronił kilka łez nad losem biednego zwierzaka, zacisnął pięści.
- Gdybym dorwał gówniarzy, obiłbym te durne ryje tak, że przez tydzień by na oczy nie widzieli.
- Ja bym drani powywieszał na tym samym trzepaku – dołączył Mariusz.
- Nogi z dupy bym powyrywał, sadystom pieprzonym – kontynuował Janusz.
- Szmaciarze.
- Nie ma litości dla skurwysynów.
- Bydlęta.
- Powiesili… - Jola i Mariola wciąż szlochały na dwa głosy. – Skąd w ludziach tyle bezrozumnego okrucieństwa…

No skąd?

Klasyka Światowej Kinematografii. Po raz pierwszy.



W kompletnych ciemnościach rozlegało się ohydne mlaskanie. Dało się również słyszeć równie ohydne bekanie. Jakież to bestie obmierzłe posilały się pośród tak wstrętnych odgłosów?
Kiedy księżyc wyłonił się zza chmury, wszystko stało się jasne. W miarę jasne. To był w zasadzie taki półmrok, ale i tak wszystko było widać. Chociaż naprawdę, lepiej było nie patrzeć.
Największy z zombi oderwał się od okrutnej uczty, wyprostował się, otarł krew z pyska i przemówił:
- No dobra panowie. Pobawiliśmy się, pojedli, czas przystąpić do działalności statutowej.
I przymknąwszy kaprawe ślepia zadeklamował:
- „Nie znasz prawd żywych, nie obaczysz cudu!
Miej serce i patrzaj w serce!"

wtorek, 19 listopada 2013

Pierwsza pomoc



Gość nie miał szans. W nocy trochę popadało, nad ranem przyszedł przymrozek, jezdnia była gładka jak szkło. Do tego jechał zbyt szybko, a ten zakręt nigdy nie należał do najbezpieczniejszych.
Patrzyłem jak auto wypada z drogi i uderza w drzewo. Widziałem jak facet wali głową w kierownicę.
Podbiegłem. Śmierdziało rozlanym paliwem, pojawiły się pierwsze płomyki.
Kierowca był przytomny. Patrzył na mnie.
Do końca życia będę pamiętał to spojrzenie. Najpierw pełne bólu i nadziei, którą po chwili zastąpiła jakby rezygnacja i chyba rozczarowanie. I coś jakby… Wyrzut?
Jakby to była moja wina, że samochód eksplodował zanim skończyłem kręcić filmik na youtuba.

sobota, 16 listopada 2013

Kongres [memu najczęściej przesympatycznemu kumplowi dalambertowi - dedykuję]



Wybory władz partii przebiegły bez zakłóceń. Ci którzy mieli wygrać - wygrali. Pokonanym zagwarantowano liczne stanowiska pocieszenia.
Bez problemu przegłosowano również kolejną zmianę nazwy partii.
Kongres Jeszcze Bardziej Odnowionej Lewicy, dawniej Odnowionej Lewicy, toczył się, bez zgrzytów, według starannie przemyślanego planu.
Obecnie, w salach wypoczynkowych ekskluzywnego „Grand Hotelu”, toczyły się tak zwane rozmowy kuluarowe. Przedstawiciele struktur regionalnych siedzieli w miękkich, skórzanych fotelach, ćmili wonne cygara i sączyli pięćdziesięcioletnią whisky. Z dala od terkotu kamer i popiskiwań mikrofonów, dzieli się swoimi obawami i wątpliwościami.
- Ale czy ludzie będą na nas głosować?
- Oczywiście. W końcu, któż lepiej niż my rozumie problemy zwykłych obywateli.

piątek, 15 listopada 2013

Klapa [z pamiętnika dyrektora prowincjonalnego teatru]



Ta sztuka mogła być hitem. Psychopatyczni mordercy to zawsze był nośny temat. A Roman, w charakteryzacji, biegający po scenie z okrwawionym toporem robił naprawdę niesamowite wrażenie. Sporo zainwestowaliśmy w efekty specjalne. Sztuczne wnętrzności w drugim akcie, kiedy zabójca wlecze Marię za jelita po całej kuchni wyglądały jak prawdziwe. A kiedy pięć minut później obcina ręce i nogi Gabrysi… Nawet na próbach miałem dreszcze.
Tak, to byłby wielki sukces. Gdyby widzowie w ogóle mogli wejść do teatru. Gdyby Roman nie zrywał Dorocie stanika w finałowej scenie i gdyby miejscowa prawica nie urządziła z tego powodu pikiety przed budynkiem w dniu premiery.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Terminowa robota



W Wigilię rano zadzwoniłem do Pawła.
- Cześć stary. Wiesz, głupia sprawa, ale zaraz po świętach musimy oddać ten projekt dla banku, a nie mamy jeszcze dopracowanych paru szczegółów…
- Spoko. Rozumiem. Bierz papiery i przyjeżdżaj do mnie.
- A rodzina?
- Jestem sam z dziewczynkami. Czekamy aż Mariolka zejdzie z kasy i jedziemy do rodziców na kolację. Przyjeżdżaj.
No tak. Jego żona pracuje w markecie. Robota jeszcze bardziej przesrana, niż u nas w agencji.
Godzinę później siedzieliśmy przy kuchennym stole w mieszkaniu Pawła i próbowaliśmy skupić się na pracy.
Nie bardzo szło.
 Bo po pierwsze – święta. Nie najlepiej pracuje się w święta. Po drugie – w połączonym z kuchnią salonie, córki Pawła oglądały kreskówkę. Opowieści biblijne. Stary i nowy testament. No i wreszcie, po trzecie – sąsiadka z naprzeciwka, zadeklarowana fanka jogi, akurat o tej porze postanowiła się nieco porozciągać. A że zapomniała się ubrać i zaciągnąć firany… Cóż…
Ale projekt naprawdę był ważny, terminy naprawdę goniły, a wypłata wcale pokaźnego honorarium była całkowicie uzależniona od ich dotrzymania. Wzięliśmy się do pracy.
Sąsiadka robiła akurat natarajasanę, a w telewizorze animowany Abraham nachylał się właśnie z nożem nad animowanym Izaakiem. Córki Pawła skuliły się na kanapie. Widocznie nie wiedziały, że wszystko dobrze się skończy.
Jakość udało nam się przebrnąć przez pierwszą część projektu. Nanieśliśmy ostateczne poprawki i otarliśmy pot z czół. Przez chwilę kontemplowaliśmy bardzo udaną salamba sirsasanę. Nie wiem dlaczego, ale ten widok skojarzył mi się z żoną Lota, która na ekranie telewizora zamieniała się akurat w słup soli na tle płonącej Sodomy. I Gomory. Córki Pawła wstrzymywały oddech. One chyba naprawdę nie znały jeszcze fabuły tego filmu.
Z częścią drugą zeszło nam nieco dłużej. Po części z powodu padangusthasany, po części zaś z powodu zalewanej przez fale Morza Czerwonego armii faraona. Przewracające się rydwany, znikający w wodnej kipieli ludzie, kwik koni. Niby animacja, ale naprawdę robiła wrażenie. Nie dziwota, że dziewczynki zamknęły oczy i zasłoniły uszy.
Mimo wszystkich przeciwności udało nam się skończyć robotę dwa kwadranse później. Sąsiadka także skończyła. Pożegnała nas uroczą i moim zdaniem niemożliwą do powtórzenia bakasaną, i chyba poszła pod prysznic.
Swoją drogą, ja też powinienem. Zimny prysznic dobrze by mi zrobił. Ale nie byłem u siebie i było mi cokolwiek głupio przed Pawłem.
A poza tym zagapiłem się na leżącego na krzyżu Jezusa. Rzymski żołnierz brał właśnie zamach wielkim młotem. Któraś z dziewczynek pisnęła cichutko.
- Słuchaj – powiedziałem do Pawła. – Ty jesteś pewien, że one powinny oglądać coś takiego. – Animacja animacją, ale wiesz…
Popatrzył na mnie jakoś tak dziwnie.
- Obie chodzą do przedszkola. – odpowiedział. Żołnierz opuścił młot. Dziewczynki podskoczyły.
- Mają religię. – dodał.
Kolejne uderzenie. Kolejny podskok.
- Co mają oglądać?
Znowu cichy pisk.
- Hello Kitty?

niedziela, 10 listopada 2013

Ally N.



Obcy nie był duży, mierzył niewiele ponad metr. Ale był niewiarygodnie silny i niesamowicie szybki. Próbujący stawić mu czoła ludzie byli szans.
Pierwszych sześciu marines nie wiedziało nawet, że ginie. Pozostali z pewnością też woleliby nie wiedzieć. Nie widzieć ciał towarzyszy rozrywanych na strzępy. Nie słyszeć ich krótkich, urywających się nagle wrzasków. Nie czuć tej koszmarnej bezsilności, kiedy lufy karabinów bezskutecznie próbowały nadążyć za  błyskawicznie poruszającym się przeciwnikiem.
Elitarny, wielokrotnie sprawdzony w boju oddział topniał niby lody na patyku w promieniach lipcowego słońca.
Po kilku minutach sierżant Lubomsky zorientował się, że pozostał sam. Leżał na miękkiej trawie, krwawił obficie z rozoranego szponiastą łapą uda i patrzył na zbliżającego się obcego. Ten już się nie spieszył. Podchodził powoli do przerażonego człowieka. Choć z wyrazu gadziego pyska niewiele dało się wyczytać, Lubomsky był przekonany, że bestia cieszy się jego strachem. Zamknął oczy. Po chwili poczuł na twarzy chropowatą dłoń obcego. I usłyszał dobiegając gdzieś z dali chrapliwy okrzyk.
Ciekawość okazała się silniejsza niż strach, sierżant nieznacznie uchylił powieki.
Stali na skraju polanki. Wyglądali dokładnie tak, jak jego oprawca, ale byli od niego prawie dwukrotnie więksi. Jeden z nich postąpił kilka kroków naprzód, pokrzykując coś w dziwnym, przypominającym warczenie języku i przesadnie gestykulując. Drugi najwyraźniej próbował go powstrzymać i pomrukiwał uspokajająco.

- Alicjo! Proszę natychmiast przestać bawić się jedzeniem!
- Kaziu, nie denerwuj się tak, proszę. Przecież to jeszcze dziecko.

sobota, 9 listopada 2013

Post



Pamiętam mojego pierwszego papierosa…
Podebrany ojcu ‘radomski’. Czy ‘klubowy’? Tak, ‘klubowy’, zdecydowanie ‘klubowy’.
Miałem wtedy siedemnaście lat… Nie, nie… Poczekaj… Kiedy poznałem Basię, jarałem już jak smok. A Basię poznałem… No tak, czyli tego pierwszego ‘klubowego’… Nie, to ‘ekstra mocny’ był przecież, bez filtra. I miałem wtedy szesnaście lat. Niecałe, bo na szesnaste urodziny już dostałem od kumpli paczkę ‘giewontów’.
Byłem nałogowcem przez wiele lat. Prawie trzy dekady. A potem rzuciłem. Bez trudu. Z dnia na dzień.
Ostatniego ‘camela’ wypaliłem cztery lata temu. Cztery lata, dwa miesiące i jedenaście godzin temu. W sobotę.
I nie, kurwa, nie brakuje mi papierosów!

piątek, 8 listopada 2013

Z Matejki...



Patrzę na was od prawie dwustu lat. Siedzę w wygodnym fotelu i patrzę. Staram się nie ruszać, choć po prawdzie, łokcie wsparte na poręczach fotela czasami drętwieją, a czerwone portki wpijają się w zadek. Patrzę, słucham, myślę. Nie mówię nic. Bo co niby miałbym wam powiedzieć? Tak bardzo staram się nie wydawać żadnych dźwięków, że momentami prawie nie oddycham.
Tylko czasami dzwoneczki przy mojej czapce podzwaniają cichutko, kiedy nie wytrzymuję i potrząsam lekko głową. Po trosze z rozbawienia, po trosze ze zdziwienia.
Bo śmieszy mnie, choć to przecież śmiech przez łzy i zdumiewa nieodmiennie, że to wy mnie nazywacie błaznem.

czwartek, 7 listopada 2013

Gorączka



Jack powtarzał, że nie musimy spisywać umowy, przyjaciołom wystarczy uścisk dłoni.
Jack mówił, że za pożyczone od mojego brata pieniądze, powinniśmy kupić sprzęt górniczy i ruszyć ku naszemu własnemu Klondike.
Jack twierdził, że na zachód od Goldtown nie ma wrogich Indian.
Posłuchałem.
Łatwowierność? Tak. Naiwność? Jasne. Głupota? Owszem.
Teraz patrzę na Jacka, który na jedynym ocalałym koniu znika właśnie za wzgórzem z całym naszym złotem. Patrzę na zbliżających się Czejenów, na ich pomalowane twarze, na wzniesione groźnie tomahawki, słucham wojennych okrzyków i myślę sobie: za głupotę zawsze trzeba wcześniej czy później zapłacić.
A ja zaraz poznam gościa, który ustala ceny.

środa, 6 listopada 2013

3 x 100 + 1



„Sztuka jest zwierciadłem rzeczywistości. Ale to zwierciadło można ustawiać pod różnymi kątami”. To z Barei. Z filmu „Małżeństwo z rozsądku”. Tekst, podobnie jak sam film, niby banalny, może nawet trochę głupawy, ale coś w sobie ma.
Artysta obserwuje rzeczywistość i tak jakby łapie ją, wciąga w siebie. Jak owo wspomniane na początku zwierciadło. A następnie, że pozostanę już przy tym zwierciadle, odbija ją, przetwarza zależnie od kąta ustawienia i przedstawia publiczności.
Publiczność zaś owo przedstawienie odbiera, czasami się zachwyca, czasami nawet rozumie, ale zawsze kiwa mądrze głowami i wyraża podziw.
W końcu to sztuka. Czasami nawet przed duże SZT.
Czadowo.

Gdybym był artystą, używałbym krzywego zwierciadła. Trzymałbym je mocno i tak długo szukał właściwego kąta, aż udałoby mi się uzyskać w odbiciu pozory chociaż normalności. I ową normalność opisywałbym bez wytchnienia wyszukanymi słowami i starałbym się przedstawić publiczności.
A publiczność, najpierw oniemiałaby z zachwytu i dopiero po pewnym czasie, już nie oniemiała, ale wciąż w zachwycie zaczęłaby komentować. „Jakie to cudowne” usłyszałbym. „Jakie normalne. Aż nierzeczywiste”.
Ja zaś słuchałbym tych komentarzy i rozpierałaby mnie duma. I poczucie misji.
Przepełniony tą dumą i tym poczuciem, dalej machałbym swoim zwierciadłem.
I dalej tworzyłbym sztukę. Nie wykluczone, że przez duże SZT.
Byłoby czadowo.

Nie jestem artystą. Nie macham żadnym zwierciadłem.
I dobrze, bo przy pierwszej próbie prawdopodobnie rozwaliłbym je na drobne kawałeczki a to jak wiadomo przynosi pecha.
Nie mam ochoty na opisywanie otaczającej mnie rzeczywistości. Tym bardziej, że czasami mam wrażenie, iż jak mawiał profesor Kazimierz Rudzki, otacza mnie ona coraz bardziej.
Owszem bywa, że coś napiszę, ale to raczej próba ucieczki, niż próba opisania świata zastanego.
A moja publiczność? Cóż, przeważnie milczy.
Ale i tak będę się trzymał swojego wyboru. Udaje mi się czasami skrobnąć jakiegoś króciaka lub nieskomplikowane stusłówka.
Gdybym zabrał się za odbijanie rzeczywistości, nie wyszedłbym poza zdawkowe: kurwa!

Mać!

Koszmar




Kapitan Dallas stał w drzwiach i patrzył na śpiącą panią porucznik.
Rzucała się na pryczy, cała mokra od potu i mamrotała pod nosem coś o pluszowych misiach.
- Musi śnić jakiś koszmar – pomyślał.
Podszedł do niej i delikatnie ujął ją za ramię. Otworzyła szeroko oczy i krzyknęła cicho, wciąż jeszcze nie do końca wyrwana z sennych majaków.
- Już dobrze Ellen, już dobrze – szepnął uspokajająco i pogładził lekko jej rozpalone czoło. – Wszystko w porządku. To był tylko zły sen. Nic ci nie grozi. Żadnych pluszowych misiów na pokładzie starego, poczciwego Nostromo.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Tymczasem w Chreptiowie...



Ten rok właściwie niczym nie różnił się od innych. Tyle tylko, że wiosna przyszła wyjątkowo późno. Ale za to kiedy już przyszła, wydawać się mogło, iż z całych sił stara się stracony czas odrobić. Wszystko co tylko kwitnąć mogło – kwitło. A zieleniło się, a wszystkimi tęczy kolorami mieniło. Ptaki śpiewały gardziołków nie żałując. Słoneczko grzało, aż miło. Przyroda cała, po długim zimowym śnie obudzona, tętniła nowym życiem.
A w panu Zerwiskórskim obudziła się tęsknota za dawnymi przyjaciółmi. Ostatnie od nich listy z chreptiowskiej stanicy otrzymał późną jesienią,. Dawno. A do tego, żaden przecież list, choćby nie wiadomo z jakim kunsztem pisany i nie wiadomo jak serdeczny, spotkania z ukochanym przyjacielem nie zastąpi. Bo i jak tu list uściskać? Jak z dubeltówki siarczyście wycałować? Jak wreszcie do listu przepić? Nijak.
Nie namyślając się tedy długo, samojeden, konno, z jedną jeszcze tylko juczną szkapiną, uginającą się nieco pod ciężarem słusznie na długą drogę zaopatrzonych sakw, wyruszył pan Michał ku Dzikim Polom.
Podróż, nie dość, że długa, okazała się również wyjątkowo nudną. Owszem, dziewek kilka w mijanych wioskach zbałamucił, łbów kilka szlacheckich po przydrożnych karczmach poszczerbił, ale płoche te rozrywki na chwilę jeno monotonię samotnego wędrowania rozwiewały.
Nic zatem dziwnego, że widok chretpiowskich wałów ucieszył go niezmiernie. Zaraz też w siodle się poprawił i popędził koniki. Te zaś, chociaż mocno już utrudzone, jakby wyczuwając koniec podróży i rychły wypoczynek, dziarsko przyspieszyły.
- W stepie szeeeeeerokim… - zaintonował donośnie, acz nieco fałszywie pan Michał wjeżdżając w bramę stanicy. I zaraz zamilkł. Dobry humor zaś uleciał z niego niczym kartacz z dobrze sprawionej armaty.
Stanica bowiem zwykle tak rojna i gwarna, okazała się wyjątkowo cichą i bez mała wyludnioną. Nieliczni dragoni snuli się po podwórzu ze smętnie zwieszonymi głowami, spodziewanych Lipków nie widać było w ogóle, a z wcale licznego towarzystwa oficyjerów i panów braci jednego tylko dało się na pierwszy oka rzut dostrzec.
A i ów, dziwnie czemuś smętny i zamyślony, siedział przygarbiony na zwalonej pośrodku podwórca kłodzie i grotem strzały rozgarniał węgle wygasłego prawie ogniska.
- Panie Muszalski! – Zawołał pan Michał, który od razu rozpoznał starego druha.
- Panie Muszalski! – Powtórzył po chwili.
A gdy zawołany łucznik nie reagował, podbiegł ku niemu i mocno pochwyciwszy za ramiona, zakrzyknął po raz trzeci:
- Panie Muszalski! Ocknijże się waść, do stu piorunów!
Podziałało. Smutny szlachcic poderwał się z pniaka.
- Panie Michale! – szepnął. – Dalibóg, panie Michale!
I wsparłszy głowę na ramieniu Zerwiskórskiego, zapłakał.

Kilka pacierzy później siedzieli już w świetlicy przy suto zastawionym stole. Zerwiskórski posilał się po podróży, solidnie popijając pieczoną dziczyznę zacną gorzałką. Muszalski zaś z rzadka jeno pociągał ze swego kielicha, popatrując na gościa i czekając aż ten pokrzepi się wreszcie.
 Czekał długo, ale w końcu pan Michał beknął siarczyście, odsunął talerz i usadowiwszy się wygodniej na krześle, spojrzał na niego wyczekująco.
- Ciężkie przyszły na nas terminy panie Zerwiskórski, oj ciężkie.
- Ale co się stało, opowiadaj wasze. Gdzie Wołodyjowski? Gdzie Zagłoba? Gdzie wszyscy, do pioruna! Czemuś sam niby palec pechowego drwala w tak ciężkich, jako mówisz, terminach pozostał.
- Kiedy nie wiem od czego zacząć…
- Najlepiej od początku, panie bracie, od początku i po porządku.
- Skoro tak… Zaczęło się, uważasz waść, od owej protestacyji. Zjawiło się tu u nas, w Chreptiowie, któregoś dnia kilka miejscowych szlachcianek. Córki i żony miejscowych szaraczków. Bo też i karmazynów w okolicy nie uświadczysz. Wszystkie młode, jedna w drugą gładkie, szelmy… I żądają posłuchania u komendanta. Pan Wołodyjowski przyjął je tutaj, w tej świetlicy, w przytomności pani pułkownikowej i kilku oficyjerów, i o powody przybycia z właściwą sobie serdecznością zapytał.
„Oto protestów naszych przyczyny i treść” woła na to jedna z przybyłych. I dalejże odzienie zrzucać. Pozostałe takoż.
- Że co? – przerwał mu Zerwiskórki przekonany, iż się przesłyszał.
- Jako żywo, panie Michale, jako żywo. W kilka chwil giezełka z siebie pozrzucały i wypisanymi pod niemi hasłami w oczy pułkownikowi zaświeciły.
- Jak to?
- A tak to! Jak tutaj przed tobą siedzę.
- I czego też owa protestacyja tyczyła? Opowiadaj wasze!
- A któż by to panie Zerwiskórski treści dochodził, skoro na takich kartach spisaną była? Zresztą, tumult się straszny w izbie podniósł, panowie oficerowie rzucili się panny okrywać, te zaś wyrywały się larum straszliwe czyniąc, na krzesła i stoły wskakiwały, i groziły, że nie ustąpią, dopóki ich postulata spełnione nie zostaną.
- Niepodobna…
- Ano niepodobna… Wyłapali je wreszcie dragoni i na rozkaz Wołodyjowskiego w lamusie zamknęli. Do ojców i mężów natychmiast umyślnych pchnięto, aby niewiasty swoje do domów zabrali.
- Tedy po kłopocie! – ucieszył się pan Michał.
Muszalski popatrzył na niego ponuro.
- Prawdziwe kłopoty dopiero miały nadejść – powiedział.
I po chwili ciężkiego milczenia podjął opowieść.
- Oto bowiem pani pułkownikowa, białogłowa gołębiego serca, sama uwięzionych szlachcianek doglądała. Już ci to posiłki im nosiła, już ci to wszelkie białogłowskiej płci potrzebne ingrediencje… Słowem, czasu w lamusie spędzała sporo. I kiedy za ostatnią protestantką, przez rodzonego ojca solidnie powrozami skrępowaną i do konia przytroczoną, wrota stanicy się zawarły…
- Cóż wtedy? Opowiadaj waszmość.
- Opowiadam przecież! Po wieczerzy już było, ale o spaniu nikt jeszcze nie myślał. Siedzieliśmy w świetlicy i słuchali opowieści pana Zagłoby, kiedy pani Wołodyjowska z krzesła się podniosła i na środku izby stanąwszy oznajmiła, iż o buławę hetmańską starania czynić zamierza.
- Dziwnego w tym nie ma nic. Wołodyjowski żołnierz zawołany, mir wśród żołnierzy i szacunek pośród szlachty ma, dawno już powinien…
- Kiedy nie o pana komendanta jej szło, jeno o nią samą! A w czymże ja, powiada, od was tu zebranych gorsza? Szablą robię? Robię! Konno jeżdżę? Jeżdżę! Tyłka, uważasz waść – tyłka powiedziała, w kolaskach nie wytrząsam. Tatara kaczym śrutem położyłam? A juści! Czemuż zatem hetmanem waszym zostać nie mogę? Tak jej, uważasz waść, owe w lamusie zamknięte przechery w słodkiej główce namieszały, że nijak jej tego pomysłu wyperswadować nie szło. Gorzej nawet. Z dnia na dzień wizje coraz śmielsze przed nami roztaczała, a słów przy tym używała takich, że ci ich przez szacunek dla jej osoby powtarzał nie będę. Pojął wreszcie Wołodyjowski, że bez pomocy medyka się nie obędzie. Że tutaj zwykłe perswazje na nic i że trza mu żonę do stolicy, po ratunek wieźć. Ruszył tedy biedaczyna, komendę nad Chreptiowem młodemu Tuhajbejowiczowi powierzywszy.
- Biedny Michał – westchnął Zerwiskórski. – Boże dopomóż jemu i jego nieszczęsnej małżonce.
- Ale, ale… - dodał po chwili. – Gdzie zatem Azja?
- Nie masz go już wśród żywych.
- Nie może być!
- Ano może, panie bracie. Słuchaj, jeśli nie dość ci jeszcze mej smutnej opowieści…
- Mów waćpan. Choć smutek twój przez to mniejszym się nie stanie, to przecie z wiernym druhem dzielony łatwiejszy do zniesienia okazać się może.
- Słuchaj przeto. Historię Azji – Melechowicza znasz. O jego dla Rzeczypospolitej zasługach i staraniach także słyszałeś. Dziwić się zatem, że mu pan Wołodyjowski tak ważną funkcje powierzył nie będziesz.
- Jako żywo – nie będę.
- Ostał się więc Azja komendantem na Chreptiowie. Trzeba trafu, że kilka dni później zawitał do nas stary pan Nowowiejski.
- Uch! – Zerwiskórski aż sapnął.
- Ano właśnie, ano właśnie. Co gorsza zjechał ku nam wraz z córką.
- Uch! – Zerwiskórski sapnął po raz wtóry.
- Ba! Azja żadnej chęci do amorów z Ewką nie przejawiał. Ona zasię najwyraźniej nadal silnym do niego afektem pałała. Widać to było po niej, oj widać. Kiedy tylko Tuhajbejowicza ujrzała, tak kolanem o kolano tarła, że powiadam ci, panie Zerwiskórski, mało iskier nie krzesała. Nie bardzo jednak wiedziała, jak rzecz całą po swojej myśli przeprowadzić. W sukurs przyszedł jej pan Przymanowski, któren z niewielkim pocztem pancernym na zachód zmierzał i droga mu właśnie w onych dniach przez Chreptiów wypadła. Opowiedział on pannie Nowowiejskiej o pewnym, bardzo pośród Tatary popularnym, zwyczaju. Oto, imaginuj sobie asan, jeśli pannie młodzieniec jakiś w oko wpadnie, staje ona przed nim, choćby i pośrodku drogi, i tańczyć zaczyna. I tańczy tak długo, aż chłopca w sobie rozmiłuje. I do małżeństwa nakłoni.
Wychodzi tedy któregoś ranka nasz Azja na podwórze, a tu nagle! Jak coś nie świśnie! Jak nie gwizdnie! Powiadam ci, panie Zerwiskórski, ziemia zadrżała, kiedy panna Nowowiejska ruszyła w tan. Azja postał chwilę w osłupieniu i chodu. Bo musisz wiedzieć, że przez ostatnie lata strasznie nam Ewka wyrosła. Powiadam ci – strasznie. Coraz bardziej do brata swojego podobną się staje. Wąs jeno zdaje się mieć dorodniejszy. A Azja przecie mikrus. Chudzina. Nic zatem dziwnego, że choć w bitwie nieulękły, tym razem czmychnął, jak nie przymierzając zajączek.
Niejedna białogłowa w takiej sytuacji dałaby sobie spokój z amorami. Ale nie Ewucha. Ta postanowiła tańczyć dla Tuhajbejowicza do skutku. Biedny Azja nie mógł być pewny dnia ani godziny. Gdzie się ruszył, kiedy tylko z  chaty swojej wychynął, trafiał na tańczącą Nowowiejską. Coraz bardziej nerwowy, coraz bardziej przerażony w coraz dziwniejszych krył się przed nią miejscach.
Pamiętam, któregoś dnia otwieram skrzynię, w której zazwyczaj flasze z najprzedniejszym węgrzynem przechowuję, a w skrzyni – Azja. Patrzy na mnie, a wzrok ma dziki, i szepce:
„Panie Muszalski, ona tu jest”.
„W skrzyni?” pytam zdziwiony.
„Tak. I tańczy dla mnie…”
- Straszne – nie wytrzymał Zerwiskórski. – Co też słaba białogłowa może zrobić z mężnym wojownikiem. Ale mówiłeś waćpan, że Azja nie żyje?
- Ano. Słaba… Nie widziałeś waćpan co owa słaba białogłowa z podkowami czyniła… A Azja w istocie nie żyje. Rozum najwyraźniej do końca postradawszy, do lasu uciekł, palik niewielki przysposobił i z okrzykiem „Hałła” nań się nadział.
- Boże miłosierny…
- Cóż, Tatarzy innego, mniej miłosiernego Boga wyznają. A ja widzisz pan, panie Zerwiskórski, sam na Chreptiowie ostałem.
- Jakże to sam? A pan Zagłoba? Gdzieżeś w swej opowieści pana Onufrego zatracił?
- Pan Zagłoba? Widzisz wasze, okazało się, że w świetle nowych rozkazów naszego Najjaśniejszego Pana, braknie mu jeszcze trzech lat służby. Zaciągnął się tedy do chorągwi pana Koniecpolskiego i na Turków ruszył.
- Niech go Bóg prowadzi.
- Amen.