piątek, 22 listopada 2013

Służba...



- Dzieciaki, proszę się nie bawić przy grzejniku!
Huk przewracanego olejaka, wrzask Stasia. Jasna cholera!
Jedziemy na pogotowie. Najbliższe. Niestety, nie mogą nam pomóc. No jasne, że nie mogą. Przecież to pogotowie. Kierują nas do szpitala dziecięcego. Badanie, prześwietlenie, na szczęście żadnych złamań, tylko mocne stłuczenie paluszka.
Uf!
Opatrunek, szyna usztywniająca stopę, wizyta kontrolna za tydzień.


Tydzień później…

Godzina 9.10.
Wchodzimy do przychodni.
Co prawda zarejestrowałem Stasia już wcześniej, telefonicznie, na 9.50, ale Pani-Z-Rejestracji kazała być wcześniej i potwierdzić wizytę. Słusznie. Przecież mogłem sam, w domu, zdjąć dziecku bandaże i usztywnienie, i w ogóle olać wizytę u lekarza. Wielu tak robi. A zaklepane miejsce – przepada.
Potwierdzenie wizyty nie trwa długo. Podaję pani skierowanie, zawierające wszystkie możliwe dane synka, z wyjątkiem może rozmiaru buta, wysłuchuję ochrzanu za brak książeczki zdrowia dziecka (muszę sprawdzić w domu, może faktycznie wymiary stopy są wpisane w tę książeczkę) i już po dwudziestu minutach kieruję się do pokoju numer 110, na zdjęcie opatrunku.
Pan w pokoju 110 bierze wielkie, metalowe nożyce i zaczyna ciąć bandaż. Staś trochę drży, bo kiedy w domu poprawialiśmy opatrunek, nie używaliśmy żadnych narzędzi. Ani wielkich, ani małych. Ale widocznie co innego poprawiać, a co innego zdejmować. Zresztą, nie mogę przecież wymagać od pana, żeby mozolnie odwijał prawie dwa metry bandaża tylko dlatego, że mój trzyletni syn boi się wielkich i jak się okazało – zimnych nożyc.
Po chwili jest po opatrunku. Szyna usztywniająca ląduje w koszu a my mamy przejść pod pokój numer 109.
Przechodzimy.

Godzina 9.45.
Sporo osób w poczekalni.
- Dzień dobry – mówię.
Chyba nie wierzą, ale mruczą coś w odpowiedzi.
Zagaduję siedzącą tuż przy drzwiach starszą panią:
- Przepraszam, pani na którą?
- Na dziewiątą – odpowiada.
Ma szczęście. Lekarz przyjmuje od dziewiątej, więc jest pierwsza. Zaraz…

Godzina 10.00
Korytarzem sunie postać w bieli. Większość pacjentów rozpoznaje Panią-Z-Rejestracji.
- O której przyjdzie doktor? – pyta równocześnie kilka osób.
- Niestety – odpowiada Pani-Z-Rejestracji. – Nie mogę państwu podać dokładnej godziny.
- To może chociaż orientacyjną datę? – proponuję.
Patrzy na mnie z wyrzutem i odchodzi bez słowa.
Czekamy.
Myślę sobie:
„Nie jest tak źle. Nawet jeśli lekarz jeszcze trochę się spóźni, to w końcu ile osób może być przed nami”.
Okazuje się, że dziewięć.
Stłuczenia, pęknięcia, złamania. I pięć minut na każdego. To musi być naprawdę świetny ortopeda. Dobrze, że na niego trafiliśmy.

Godzina 10.15
Kończymy czytać zabraną tak na wszelki wypadek książeczkę z wierszami Brzechwy. Staś zaczyna się nudzić. Marudzi. Tak po prawdzie, to coraz więcej osób marudzi, ale kudy tam dorosłym do mojego trzylatka.

Godzina 10.25
Przychodzi lekarz. Bez słowa mija kłębiący się w korytarzu tłum i znika za drzwiami gabinetu. Po dłuższej chwili wzywa pierwszego pacjenta. Starsza pani z dziewiątej żegna się znakiem krzyża i wchodzi. Wraca po dziesięciu minutach.
Nic to, najważniejsze, że ruszyło.
Teraz to już z górki.

Godzina 11.30
Przed nami jeszcze tylko dwie osoby. Trochę się martwię. Nie wiem, czy pan z pokoju 110 nie za wcześnie zdjął Stasiowi ten opatrunek. W sumie nóżka już od dwóch godzin jest bez żadnego zabezpieczenia.
„Przecież to fachowcy” próbuję się pocieszać. „Wiedzą co robią.”

Godzina 11.47
Wchodzimy do gabinetu. Pan doktor ogląda stopę młodego. Każe smarować stłuczony paluszek altacetem.

Godzina 11.49
Opuszczamy gabinet.
Zakładamy kurtki i wychodzimy z przychodni.


Podobno gdzieś w okolicy przyjmuje autentyczny znachor. Trzeba będzie popytać…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz