niedziela, 10 listopada 2013

Ally N.



Obcy nie był duży, mierzył niewiele ponad metr. Ale był niewiarygodnie silny i niesamowicie szybki. Próbujący stawić mu czoła ludzie byli szans.
Pierwszych sześciu marines nie wiedziało nawet, że ginie. Pozostali z pewnością też woleliby nie wiedzieć. Nie widzieć ciał towarzyszy rozrywanych na strzępy. Nie słyszeć ich krótkich, urywających się nagle wrzasków. Nie czuć tej koszmarnej bezsilności, kiedy lufy karabinów bezskutecznie próbowały nadążyć za  błyskawicznie poruszającym się przeciwnikiem.
Elitarny, wielokrotnie sprawdzony w boju oddział topniał niby lody na patyku w promieniach lipcowego słońca.
Po kilku minutach sierżant Lubomsky zorientował się, że pozostał sam. Leżał na miękkiej trawie, krwawił obficie z rozoranego szponiastą łapą uda i patrzył na zbliżającego się obcego. Ten już się nie spieszył. Podchodził powoli do przerażonego człowieka. Choć z wyrazu gadziego pyska niewiele dało się wyczytać, Lubomsky był przekonany, że bestia cieszy się jego strachem. Zamknął oczy. Po chwili poczuł na twarzy chropowatą dłoń obcego. I usłyszał dobiegając gdzieś z dali chrapliwy okrzyk.
Ciekawość okazała się silniejsza niż strach, sierżant nieznacznie uchylił powieki.
Stali na skraju polanki. Wyglądali dokładnie tak, jak jego oprawca, ale byli od niego prawie dwukrotnie więksi. Jeden z nich postąpił kilka kroków naprzód, pokrzykując coś w dziwnym, przypominającym warczenie języku i przesadnie gestykulując. Drugi najwyraźniej próbował go powstrzymać i pomrukiwał uspokajająco.

- Alicjo! Proszę natychmiast przestać bawić się jedzeniem!
- Kaziu, nie denerwuj się tak, proszę. Przecież to jeszcze dziecko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz