poniedziałek, 2 grudnia 2013

Sztafeta



Otwieram oczy. Zrywam się z łóżka i wybiegam na korytarz.
Krótki bieg i wpadam do sali gimnastycznej. Pusto. Łapię nadlatującą piłkę. Nawet nie zwalniam. Klasyczny dwutakt, wyskok i wkładam piłkę do kosza. Przez krótką chwilę wiszę na obręczy, a później miękko ląduję na parkiecie. Dwa punkty! Trzy sekundy przed końcem meczu. Aplauz. Gwizdy. Meksykańska fala porywa jakiegoś nieostrożnego surfera. „Zwichłam kostkę, zwichłam kostkę!” – krzyczy któraś z cheerleaderek. Biali nie potrafią skakać? Kto powiedział, że biali nie potrafią skakać?
Skakać?
Ha!
Rozkładam skrzydła i wznoszę się ku niebu. Coraz wyżej i wyżej. Coraz bliżej słońca. Robi się gorąco. Ale to detal, nie myślę o tym, liczy się tylko lot. Czuję ciężkie krople spływające po plecach. Zastanawiam się, czy łączenie piór woskiem było dobrym pomysłem.
Niekoniecznie.
Zaczynam spadać.
Jak pocisk.
Jak kamień.
Pikuję w dół.
Bo niby gdzie?
Powierzchnia morza przybliża się w zawrotnym tempie. Nawet nie czuję uderzenia. Ciepła woda zamyka się nad moją głową. Przez chwilę obserwuję od spodu rozchodzące się po powierzchni kręgi.
I opadam.
Powolutku, bez pośpiechu, takim spokojnym, bujającym, jakby wahadełkowym ruchem.
Opadam.
Na dno.
Nie ma miejsca. Ściskający w brudnych łapach butelki po dykcie menele. Ubrani w drogie, choć raczej już niemodne garnitury politycy. Kilka znanych jedynie z okładek kolorowych pism celebrytek. Podstarzałe gwiazdy rocka. Tu i ówdzie miga mi sutanna. I mnóstwo upadłych kobiet.
Spotykam Nadzieję.
Nie jest kobietą upadłą, a jedynie mocno pochyloną. Obie dłonie wspiera na masce samochodu i posapuje cichutko. „Spasiba Nadju” – mówię, kiedy jest już po wszystkim. „Ni za szto” – odpowiada i poprawia spódniczkę, która i tak nie zakrywa nawet połowy jej kształtnych pośladków. Reklama. Czasem bywa dźwignią handlu, czasami ma jedynie podnosić dźwignię. „Ni za szto” – powtarza i wyciąga rękę. Płacę, wsiadam do samochodu i odjeżdżam.
Odjeżdżam…
Otula mnie fioletowa, lekko fosforyzująca mgiełka. Pachnie jak wata cukrowa i lepi się do palców. Błądzę w niej przez jakiś czas, aż wreszcie docieram do budynku, gdzieś na peryferiach wielkiego miasta. Wyjmuję klucz i otwieram drzwi. Korytarz jest długi, pusty i prawie ciemny. Doskonale znam to miejsce. Idę pewnie, prosto do ostatniego pokoju po prawej stronie.
Wchodzę.
Pokój, jak pokój. Poszarzała tapeta na ścianach, brudne okno, kilka mebli. Stolik, krzesło, szafka nocna, łóżko. Na łóżku śpiący facet. Śpię z otwartymi ustami, lekko pochrapuję.
Podchodzę bliżej, patrzę. „Wystarczy śpiochu” – myślę. – „Pora wstawać”. Biorę leżącą na stoliku papierową torbę. Nadmuchana okazuje się całkiem spora. Pochylam się nad śpiącą postacią. Straszny ze mnie brzydal. Torebka pęka z hukiem tuż przy uchu śpiącego.
Przy moim uchu.
Uśmiecham się i patrzę jak… 
…otwieram oczy. Zrywam się z łóżka i wybiegam na korytarz. Krótki bieg i wpadam do sali gimnastycznej…

1 komentarz: