Wielka, czarna limuzyna zaparkowała w ciemnym zaułku. Drzwi kierowcy
otworzyły się cicho. Niewysoki, szczupły mężczyzna w eleganckim garniturze i
równie eleganckiej czapce szofera wysiadł z auta. Stanął przy krawężniku.
Sprawiał wrażenie, jakby się nad czymś zastanawiał. Wreszcie podjął decyzję,
zdjął czapkę i z wyraźnym obrzydzeniem rzucił ją w kierunku pobliskiego
śmietnika. A później odszedł szybkim krokiem, zabawnie kołysząc biodrami.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Potem opadła szyba po stronie
pasażera i z samochodu wyjrzał mężczyzna niepierwszej już młodości i
nieszczególnej urody. Ciekawie rozejrzał się po okolicy. Wyjątkowo mrocznej i
nieprzyjemnej okolicy.
- Panie Sławku! – Zawołał. – Panie Sławku, dlaczego stoimy? Stało się
coś?
- Pięknie – mruknął cofając się w głąb limuzyny i zamykając okno. – Za
pół godziny zbiera się Prezydium, a panu Sławkowi zebrało się na dowcipy.
Trzeba będzie zmienić kierowcę.
Usiadł wygodnie i z wyraźnie malującą się na twarzy mściwą satysfakcją wyobrażał
sobie scenę wyrzucenia z pracy niesubordynowanego pracownika. Pochłonięty
miłymi dla siebie myślami, nie zwrócił początkowo uwagi na delikatne drapanie w
karoserię.
- Koty? – Pomyślał z sympatią, kiedy wreszcie dotarły do niego ciche
dźwięki.
Ale w tej samej chwili poczuł dziwny, niczym nie uzasadniony lęk.
Drapanie w karoserię stawało się coraz głośniejsze. Narastał również strach
pasażera limuzyny.
- Czy ja zablokowałem drzwi? – zastanowił się.
Za późno. Drzwi otworzyły się nagle i jakaś siła wyciągnęła go na zewnątrz.
Dłonie. Kilka, nie – kilkanaście smukłych, delikatnych dłoni. Długie
palce zakończone jeszcze dłuższymi, krwistoczerwonymi tipsami. Tipsami, które w
mgnieniu oka porwały na strzępy drogi, szyty na miarę garnitur i zagłębiły się
w drżące z przerażenia ciało.
- Mam immunitet – chciał zawołać, ale strach i ból sprawiły, że z jego
ust wydobył się jedynie zduszony szept.
Zmasakrowane ciało osunęło się na asfalt.
W zapadłej nagle w zaułku ciszy jeszcze przez chwilę pobrzmiewało echo
oddalających się w pośpiechu kilkunastu stóp obutych w szpilki.
***
Roman był zadowolony. Miał po temu powody.
Organizacja rosła w siłę. I to pomimo drastycznie zaostrzonej procedury
weryfikacyjnej. Fakt, że tak wielu zdolnych, młodych ludzi mogło się wykazać
prawdziwie polskimi korzeniami napawał Romana dumą.
- Taaak – myślał wracając do domu z wyjątkowo udanego zebrania. – Siedem
pokoleń to nie w kij dmuchał. A tu proszę, dwunastu nowych członków. Serce
rośnie.
I faktycznie – mocne, polskie, bijące w rytm „Mazurka Dąbrowskiego” serce
Romana rosło. Podkute glany wybijały na chodniku rytm któregoś z marszów
legionowych. Łagodny zefirek delikatnie chłodził pokrytą krótką szczecinką i
rozpaloną w tej chwili szczytnymi ideami głowę.
- Jeszcze kilka miesięcy i zostaniemy jedyną naprawdę liczącą się
organizacją młodzieżową w kraju. A potem…
Cichy świst przerwał sny o potędze przyszłego wodza narodu, a silne
uderzenie w tył głowy sprowadziło go na ziemię. Dosłownie.
Kolejne świsty i kolejne uderzenia. Odruchowo zasłonił twarz.
- Torebki? – Zdziwił się głupio. – Zwykłe damskie torebki! Tylko dlaczego
takie ciężkie?
- Dość – rzucone szeptem polecenie przerwało niecodzienny atak.
Roman czuł, jak uchodzi z niego życie. Zdołał jeszcze dostrzec otoczoną
burzą ognistorudych loków, pokrytą przesadnym makijażem twarz i przypatrujące
mu się uważnie oczy.
- Wystarczy – usłyszał. – Sam dojdzie.
I rzeczywiście.
***
Ksiądz Marek siedział w saloniku, popijał whisky i oglądał kanał
„Playboya”.
Nienawidził tego. To znaczy nie miał nic przeciwko siedzeniu i popijaniu,
ale widok obnażonych kobiecych ciał budził w nim dreszcze obrzydzenia.
- Ohyda! – mruczał napełniając ponownie ciężką szklaneczkę.
Wszystkie te miękkie krągłości, te obrzydliwe pagórki i te zacienione dolinki
pomiędzy nimi. Fuj!
Właściwie nie musiał na tego oglądać. Ale przygotowywał akurat nowe
kazanie, ostre i bezkompromisowe, zdecydowanie piętnujące wszelkie przejawy
wyuzdania, i uznał, że kilka godzin patrzenia na kolejne gwiazdy playboyowych
rozkładówek powinno dodać jego słowom właściwego żaru i przekonania.
Siedział zatem, popijał i patrzył. I czekał na przypływ natchnienia.
Jednakże zamiast natchnienia poczuł delikatny, słodko-mdlący zapach,
trudny do nazwania i dziwnie niepokojący. A przy tym wszystkim wcale przyjemny
i budzący jakieś odległe wspomnienia. Miłe wspomnienia.
- Chanel?
Zapach stawał się coraz intensywniejszy i ksiądz Marek musiał nieco
poluzować koloratkę. Nie pomogło. Czuł, że zaczyna się dusić. Oddech stawał się
coraz krótszy, coraz gwałtowniejszy. Wzrok z wolna zachodził różową mgłą.
Szklanka z niedopitym alkoholem wysunęła się z tracącej nagle czucie dłoni i z
miękkim stuknięciem wylądowała na puszystym, śnieżnobiałym dywanie.
Gdzieś w głębi plebani trzasnęły cicho drzwi. W gęstniejących wciąż
oparach zamajaczyły niewyraźne postacie. Jedna z nich pochyliła się nad
tracącym właśnie przytomność księdzem.
- To za Patryczka, zdrajco – usłyszał jeszcze pełen mściwej satysfakcji
szept.
A potem odleciał w niebyt.
***
Było późne popołudnie. Grupy „Karmin” i „Dżastin” spotkały się w melinie.
Trzeba było odpocząć i opatrzyć odniesione w boju kontuzje. Błysnęły
wyciągnięte z kosmetyczek lustereczka, zasyczały pojemniki z lakierem do
włosów, podniosły się delikatne obłoczki pudru. Gdzieś w kącie opłakiwano
złamany w trakcie działań zaczepnych paznokieć.
- No, dziewczęta – zaczął stojący na środku pokoju Adaś. – Wszystko idzie
zgodnie z planem. Karząca rąsia sprawiedliwości dosięgła naszych najgorszych
wrogów.
- A przy okazji udało się wyrównać kilka osobistych rachunków – pisnął
mocujący się z nieposłuszną pomadką Jareczek.
Odpowiedział mu cichy pomruk aprobaty.
- Ale dzień się jeszcze nie skończył – kontynuował Adaś. – Proszę
szybciutko poprawiać makijaż, układać fryzury i ruszamy. Wiele jeszcze przed
nami.
I miał rację.
Dzień Walki z Homofobią trwał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz