W
którym będzie mowa o przewadze ducha nad materią, o wyborach, przed
którymi stawia nas los i w którym pojawia się (być może na dłużej) nowa,
choć znana skądinąd, postać.
Tadeusz
kulił się w kącie pokoju, wciśnięty między tapczan a ścianę.
Rozszerzonymi z przerażenia oczyma obserwował zbliżającą się powoli
Marysię. A kiedy ta podeszła zupełnie blisko i pochyliła się nad nim,
wyszeptał piskliwie:
- Widzę martwych ludzi…
- I co z tego Jabolku? Wszyscy widzą. Nie wygłupiaj się.
- Wiem, że wszyscy widzą – stwierdził Yabolman, normalnym już głosem, wstając i otrzepując spodnie.
Nie
przykładał się ostatnio do domowych obowiązków i w katach nazbierało
się sporo kurzu. Ale przecież nie można być równocześnie super-bohaterem
i super-gosposią. Chociaż Marysia była innego zdania.
- Wiem, że wszyscy widzą – powtórzył. – Ciekawe skąd nagle w Mrągowie tyle duchów.
- Skąd w ogóle tyle duchów – dodał po chwili.
Yabolman
w zasadzie nie wierzył w życie po śmierci. W żadną jego mniej lub
bardziej materialną formę. Jednakże w ostatnich dniach gotów był
przyznać, że powinien nieco zweryfikować swoje poglądy.
W
Mrągowie bowiem pojawiły się duchy. Żadne tam galaretowate, ociekające
ektoplazmą stwory. Żadne podzwaniające zardzewiałymi łańcuchami
maszkarony. Normalne – jeśli można użyć tego słowa – duchy. Wyglądem
niczym nie różniły się od przeciętnych mieszkańców miasta. No, może
nieco rozmazywały się na konturach. I były cokolwiek przezroczyste.
Prześwitywały. Szczególnie w słoneczne dni. A słonecznych dni ostatnio
nie brakowało. Normalka – początek lipca, Mazury…
-
Nie ważne skąd – Marysia wyraźnie nie miała ochoty na dyskusję o
pochodzeniu nadprzyrodzonych zjawisk. – Ważne, że są. I że coś trzeba z
tym faktem zrobić.
- Niby co? – zapytał beztrosko Tadeusz.
Lata
spędzone z Marysią niczego go nie nauczyły. Zawsze wyrywał się z jakimś
głupim pytaniem, a potem ani się obejrzał jak tkwił po kolana w szambie
i z każdym ruchem zanurzał się coraz głębiej. I nie zawsze była to
przenośnia.
-
Cieszę się, że pytasz – powiedziała Beerwoman, chociaż, po prawdzie,
wcale nie wyglądała na ucieszoną. Cóż, ona uczyła się dużo szybciej.
- Trzeba zrobić coś, żeby zniknęły.
- A kto niby miałby to zrobić? – kolejne pytanie wyrwało się Tadeuszowi i radośnie przemknęło przez pokój.
Marysia tylko spojrzała na niego przeciągle. No tak… Teraz to już nawet Yabolman zorientował się, że walnął głupotę.
- Ale dlaczego? One są przecież takie cichutkie.
Beerwoman
tym razem nie zaprzeczyła. Nawet ona stosunkowo rzadko zaprzeczała
oczywistym faktom. Duchy rzeczywiście były wyjątkowo cichutkie.
Pojawiały się często, z reguły niespodziewanie. Pojawiały się w
najróżniejszych, często bardzo dziwnych miejscach. Ale pojawiały się
całkowicie bezgłośnie. Z tym, że to niekoniecznie było ich zaletą. Bo w
sumie nigdy nie było wiadomo gdzie i kiedy nagle pojawi się jakiś duch.
Mieszkańcy Mrągowa stawali się coraz bardziej nerwowi. Przemykali
ulicami miasta rozglądając się trwożnie na boki i uważnie oglądali
muszle klozetowe zanim usiedli na kibelku. Odmawiali krótkie modlitwy
przed otwarciem lodówki i starali się jak najrzadziej przebywać sami w
zamkniętych pomieszczeniach. I z sobie tylko znanych powodów,
rozwieszali wszędzie malutkie dzwoneczki. Co duchom w niczym nie
przeszkadzało, ale bardzo cieszyło jedynego w okolicy producenta
dzwoneczków.
Tadeusz postanowił wykorzystać przedłużające się milczenie Beerwoman i w przekonaniu, że dobrze mu idzie, kontynuował:
- I nikogo jeszcze nie skrzywdziły…
To
również była prawda. Duchy były zdecydowanie pokojowo nastawione. Nawet
nie pokojowo. One po prostu nie zwracały uwagi na mieszkańców. Snuły
się tylko po okolicy i już. Można było, czasami przynajmniej, odnieść
dziwne wrażenie, że na coś czekają.
- Więc po co je przeganiać? – zakończył triumfalnie Yabolman, pewien, że tym razem to on zwyciężył tę krótką wymianę zdań.
Jednak Marysia, jako naprawdę wytrawny strateg, ostatni, najmocniejszy i niemożliwy do zbicia argument pozostawiła na koniec:
- Bo tak! – rzuciła krótko i wyszła z pokoju.
- I weź się za to jak najprędzej – dodała jeszcze znikając w łazience.
***
Marysia
nie była złą kobietą. Bardzo kochała Tadeusza i dbała o niego jak
potrafiła. A potrafiła niejedno. I wcale nie chodzi o… Chociaż, trzeba
przyznać, że miała wspaniałe ciało i potrafiła z niego korzystać. Z
rzadko spotykanym entuzjazmem i niesamowitą wręcz pomysłowością. Ku
obopólnemu zresztą, jej i Tadeusza zadowoleniu. Ale nie w tym rzecz. A w
każdym razie, nie tylko w tym. Chodzi o to, iż udało jej się przekonać
Yabolmana, że jakkolwiek życie rzeczywiście jest zbyt krótkie, warto
jednak poświęcić trochę czasu na gryzienie. Przynajmniej raz dziennie. I
tak Yabolman, który do tej pory przyjmował posiłki głównie w postaci
płynnej, zaczął jeść regularne obiady. A z czasem również śniadania i
kolacje. I coraz bardziej mu się to podobało. Ba, stał się wręcz
smakoszem. Marysia bowiem wykazywała się entuzjazmem i pomysłowością
również w kuchni.
Poza
tym starała się żeby zawsze miał czystą bieliznę i przynajmniej raz na
dwa tygodnie pastował glany. A że Tadeusz, stary punkowiec, niepoprawny
anarchista, a ostatnio nawet super-bohater okazał się… Jakby to
delikatnie ująć… No pantoflarzem był po prostu! Co tu dużo gadać. Ale
kochał swoją kobietę równie gorąco, jak ona jego, stanowili więc
szczęśliwą parę i związek ich rozkwitał z miesiąca na miesiąc i z roku
na rok.
***
[Chwila
przerwy dla tych, których zemdliło od nadmiernej ilości niezbyt
umiejętnie podanej słodyczy. Lepiej? No to lecimy dalej.]
***
Jednakże
Marysia miała również wady. A przynajmniej jedną. I to taką, z której
istnienia do niedawna jeszcze nie zdawała sobie nawet sprawy. Panicznie
bała się duchów. A szczególnie tego, który pojawiał się w łazience za
każdym razem, kiedy brała prysznic. Dlatego właśnie i tylko dlatego
wymogła na Tadeuszu podjęcie jakichś działań.
***
Tadeusz działał.
A
że niewiele wiedział o duchach, postanowił najpierw przygotować się
nieco teoretycznie. Pożyczył od syna sąsiadki kilka komiksów i zasiadł
do lektury. Ale już pierwsze plansze „Ghost Ridera” przekonały go, że
nie tędy droga. Poszedł zatem do wypożyczalni i przytargał niewielki
stosik filmów poglądowych. Popłakał się na „Uwierz w ducha”. I na
„Kacperku”. „Pogromcy duchów” utwierdzili go w przekonaniu, że
mieszkańcy Mrągowa naprawdę nie maja powodów, aby narzekać na gości z
zaświatów. Na koniec obejrzał jeszcze „Poltergeisa”. Nie spodziewał się,
że znajdzie w nim jakieś rozwiązania, ale bardzo lubił ten film.
Zniechęcił
się do teorii. Postanowił zatem postępować w wielokrotnie już
wypróbowany sposób. Robić wszystko co tylko podpowie mu wyobraźnia, nie
rezygnować z najbardziej nawet idiotycznych pomysłów i liczyć na to, że
któreś z jego działań przyniesie pozytywne rezultaty i wszystko w końcu
jakoś się ułoży.
Zaczął
klasycznie. Jednak żaden z wytypowanej nieco może przypadkowo, ale
całkiem reprezentatywnej grupy dwudziestu pięciu duchów nie zareagował
ani na gromkie: „a kysz!”, ani na stanowcze: „zgiń przepadnij siło
nieczysta!”.
Przezwyciężywszy
budowaną starannie od lat niechęć, udał się Yabolman do kościoła.
Właściwie to nawet nie do kościoła, tylko do kościelnej sieni. Wyciągnął
w plecaczka słoik po korniszonach (starannie umyty) i zaczerpnął
porządnie ze stojącej pod ścianą kamiennej michy. Następnie, przełamując
właściwą każdemu ideowemu pacyfiście niechęć do broni, kupił w kiosku
dyngusowy pistolet na wodę. Na szczęście, mimo, że było już dawno po
sezonie, pan sprzedawca wciąż miał kilka na składzie. Napełnił pistolet
przyniesioną z kościoła wodą i ruszył w miasto. Najpierw czuł się jak
Clint Eastwood w „Dobrym, złym i brzydkim”. Później jak Clint Eastwood w
„Brudnym Harrym”. Jeszcze później czuł się po prostu jak idiota. Duchy
bowiem w żaden sposób nie reagowały na wodę święconą. Zareagował za to
trafiony przypadkiem w oko motocyklista. Tadeusz nauczył się dzięki temu
kilku nowych słów i całkowicie zniechęcił się do wszelkich świętości.
Wody nie lubił już wcześniej.
- A może byś tak z nimi po prostu pogadał – zasugerowała Marysia spierając ze spodni Yabolman ślady motocyklowych butów.
-
To jest jakiś pomysł – ucieszył się Tadeusz. Odłożył worek z lodem i
wyszedł z domu. Bo akurat, jak na złość, w domu żadnego ducha nie było.
- Nigdy ich nie ma kiedy akurat są potrzebne – myślał schodząc po schodach. – Zupełnie jak z zapałkami.
Nie
szukał długo. Ale za to niepotrzebnie. Duchy, niewrażliwe uprzednio na
nieudolne Yabolowe egzorcyzmy, pozostały również nieczułe na próby
nawiązania przyjacielskiej konwersacji. Patrzyły tylko dziwnie na
łażącego za nimi, a czasem przełażącego przypadkiem przez nie Tadeusza i
snuły się dalej.
-
Spróbujemy inaczej – pomyślał Tadeusz, który nie był może człowiekiem
przesadnie upartym, ale liczył na wdzięczność Marysi, jeśli uda mu się
załatwić tę sprawę. Przyznać zaś trzeba, że Marysia naprawdę potrafiła
okazywać wdzięczność. A on miał akurat straszliwego smaka na gołąbki.
Do
wieczora siedział Tadeusz przy kuchennym stole i kreślił na kartce
papieru jakieś dziwne kropki i kreski. A potem, krótko przed północą
(wiadomo – godzina duchów), zaczął stukać przyniesioną z piwnicy rurką w
kaloryfer. Jednakże duchy pozostały głuche na wystukiwane alfabetem
Morse’a sygnały. W odróżnieniu od sąsiada, który wprawdzie nie znał
Morse’a , ale i tak zapadł na chwilę, by zamienić z Yabolmanem parę
słów. I okazał się równie wylewny jak poznany wcześniej motocyklista.
Rurka zaś okazała równie twarda, co wytrzymała.
Tadeusz
zastanawiał przez chwilę się, czy nie spróbować jeszcze tego numeru z
wirującym talerzykiem, ale wobec ewidentnej niechęci duchów do
jakiekolwiek współpracy, zrezygnował.
Nieco
zniechęcony i solidnie obalały powlókł się do całodobowego monopolu,
żeby uzupełnić będący już na wyczerpaniu zapas wina. Stanął w dość
długim ogonku i cierpliwie czekał na swoją kolej. Słuchał o czym
rozmawiają stojący w kolejce ludzie. A rozmawiali głównie o problemie z
duchami. I o pierwszej turze wyborów prezydenckich, która odbyła się w
poprzednią niedzielę. I o zbliżającej się wielkimi krokami turze
drugiej. A także o tym, czy przyszły prezydent, ktokolwiek by nim nie
został, potrafi w jakiś sposób rozwiązać ten problem. Bo na rozwiązanie
innych problemów, takich jak bezrobocie czy zdychająca powolutku w
okolicy służba zdrowia, nikt specjalnie nie liczył. Duchy to co innego.
To mogło się udać. W końcu obaj kandydaci nie takie cuda obiecywali.
Czas
płynął, kolejka przesuwała się powoli, a Tadeusz, coraz bardziej
zdesperowany, szukał w myślach jakiegoś rozwiązania. Jakiegokolwiek
rozwiązania!
- Jak się z tymi szmaciarzami dogadać? – wrzasnął nagle. Współstacze spojrzeli na niego zaskoczeni.
- Pyta o duchy, czy o kandydatów – spytał któryś szeptem.
Yabolman nawet nie usłyszał.
-
No co ja mam, do jasnej cholery, zrobić? – pytał dalej. Retorycznie
raczej. – Chodzić po ulicach i krzyczeć: przepraszam, czy jest może w
okolicy jakieś medium?
Pytania,
jako się rzekło były czysto retoryczne, dlatego Yabolman zdziwił się
niezmiernie, gdy usłyszał za plecami dźwięczny, kobiecy glos:
- Właściwie… Skoro pan już pyta… To owszem…
Odwrócił się i spojrzał prosto w piwne oczy ślicznej czarnowłosej dziewczyny.
-
Owszem – powtórzyła i ciepły uśmiech rozjaśnił jej piegowatą buzię. –
Jestem medium. I to całkiem niezłym. Obecnie na wakacjach.
-
Z nieba mi spadłaś dziewczyno – ucieszył się Yabolman. I przypomniawszy
sobie o wpajanych mu uparcie przez Marysię zasadach dobrego wychowania,
przedstawił się grzecznie:
- Tadeusz.
- Jamajka, bardzo mi przyjemnie.
***
Yabolman
siedział nad Czosem, popijał wino i czekał na efekty rozmowy Jamajki z
duchami. Był w połowie drugiej butelki, kiedy wreszcie pojawiła się na
biegnącej brzegiem jeziora ścieżce.
- I co? – zawołał podskakując niecierpliwie. – Dowiedziałaś się czegoś.
- Spoko – odpowiedziała zadowolona. – Załatwione. Zniknął zaraz po drugiej turze wyborów.
-
Ale po jaką w ogóle cholerę się tu zjawiły – dociekał Tadeusz. Wiedza
ta w zasadzie nie była mu do niczego potrzebna. Wystarczyło, że problem
został rozwiązany. Ale mimo to – chciał wiedzieć.
- Wezwano je.
- Kto niby je wezwał – zdziwił się Yabolman.
- Jak to kto? A o! – Jamajka wskazała przypięty do jednego z okolicznych drzew plakat.
Przeczytał:
„Zagłosuj gdziekolwiek będziesz.”
***
Niedziela
drugiej tury wyborów była wyjątkowo pogodna. Głosowanie odbywało się
bez żadnych zakłóceń. Duchy powoli znikały z miasta. Było dobrze.
Yabolman,
przepełniony poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, wylegiwał się na
tapczanie i błogo uśmiechnięty gapił się w sufit. Marysia siedziała przy
toaletce i dokręcała kilka niesfornych dreadów.
- Komorowski czy Kaczyński? – zapytała.
- Słucham? – Tadeusz, wyrwany nagle z zamyślenia, nie dosłyszał.
- Pytałam o twój wybór, Jabolku.
- Aha – rozpromienił się Yabolman. – Pyzy Marysiu! Ze skwarkami!
Albowiem
życie, które, kurwa, jest nowelą, stawia nas każdego dnia przed
koniecznością dokonywania dziesiątków różnych wyborów. Na szczęście
człowiek rozsądny potrafi ocenić, które z tych wyborów są naprawdę
istotne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz