poniedziałek, 9 lipca 2012

Punk Tadeusz. Epizod dwudziesty siódmy

 W którym będzie mowa o przewadze ducha nad materią, o wyborach, przed którymi stawia nas los i w którym pojawia się (być może na dłużej) nowa, choć znana skądinąd, postać.
Tadeusz kulił się w kącie pokoju, wciśnięty między tapczan a ścianę. Rozszerzonymi z przerażenia oczyma obserwował zbliżającą się powoli Marysię. A kiedy ta podeszła zupełnie blisko i pochyliła się nad nim, wyszeptał piskliwie:
- Widzę martwych ludzi…
- I co z tego Jabolku? Wszyscy widzą. Nie wygłupiaj się.
- Wiem, że wszyscy widzą – stwierdził Yabolman, normalnym już głosem, wstając i otrzepując spodnie.
Nie przykładał się ostatnio do domowych obowiązków i w katach nazbierało się sporo kurzu. Ale przecież nie można być równocześnie super-bohaterem i super-gosposią. Chociaż Marysia była innego zdania.
- Wiem, że wszyscy widzą – powtórzył. – Ciekawe skąd nagle w Mrągowie tyle duchów.
- Skąd w ogóle tyle duchów – dodał po chwili.
Yabolman w zasadzie nie wierzył w życie po śmierci. W żadną jego mniej lub bardziej materialną formę. Jednakże w ostatnich dniach gotów był przyznać, że powinien nieco zweryfikować swoje poglądy.
W Mrągowie bowiem pojawiły się duchy. Żadne tam galaretowate, ociekające ektoplazmą stwory. Żadne podzwaniające zardzewiałymi łańcuchami maszkarony. Normalne – jeśli można użyć tego słowa – duchy. Wyglądem niczym nie różniły się od przeciętnych mieszkańców miasta. No, może nieco rozmazywały się na konturach. I były cokolwiek przezroczyste. Prześwitywały. Szczególnie w słoneczne dni. A słonecznych dni ostatnio nie brakowało. Normalka – początek lipca, Mazury…
- Nie ważne skąd – Marysia wyraźnie nie miała ochoty na dyskusję o pochodzeniu nadprzyrodzonych zjawisk. – Ważne, że są. I że coś trzeba z tym faktem zrobić.
- Niby co? – zapytał beztrosko Tadeusz.
Lata spędzone z Marysią niczego go nie nauczyły. Zawsze wyrywał się z jakimś głupim pytaniem, a potem ani się obejrzał jak tkwił po kolana w szambie i z każdym ruchem zanurzał się coraz głębiej. I nie zawsze była to przenośnia.
- Cieszę się, że pytasz – powiedziała Beerwoman, chociaż, po prawdzie, wcale nie wyglądała na ucieszoną. Cóż, ona uczyła się dużo szybciej.
- Trzeba zrobić coś, żeby zniknęły.
- A kto niby miałby to zrobić? – kolejne pytanie wyrwało się Tadeuszowi i radośnie przemknęło przez pokój.
Marysia tylko spojrzała na niego przeciągle. No tak… Teraz to już nawet Yabolman zorientował się, że walnął głupotę.
- Ale dlaczego? One są przecież takie cichutkie.
Beerwoman tym razem nie zaprzeczyła. Nawet ona stosunkowo rzadko zaprzeczała oczywistym faktom. Duchy rzeczywiście były wyjątkowo cichutkie. Pojawiały się często, z reguły niespodziewanie. Pojawiały się w najróżniejszych, często bardzo dziwnych miejscach. Ale pojawiały się całkowicie bezgłośnie. Z tym, że to niekoniecznie było ich zaletą. Bo w sumie nigdy nie było wiadomo gdzie i kiedy nagle pojawi się jakiś duch. Mieszkańcy Mrągowa stawali się coraz bardziej nerwowi. Przemykali ulicami miasta rozglądając się trwożnie na boki i uważnie oglądali muszle klozetowe zanim usiedli na kibelku. Odmawiali krótkie modlitwy przed otwarciem lodówki i starali się jak najrzadziej przebywać sami w zamkniętych pomieszczeniach. I z sobie tylko znanych powodów, rozwieszali wszędzie malutkie dzwoneczki. Co duchom w niczym nie przeszkadzało, ale bardzo cieszyło jedynego w okolicy producenta dzwoneczków.
Tadeusz postanowił wykorzystać przedłużające się milczenie Beerwoman i w przekonaniu, że dobrze mu idzie, kontynuował:
- I nikogo jeszcze nie skrzywdziły…
To również była prawda. Duchy były zdecydowanie pokojowo nastawione. Nawet nie pokojowo. One po prostu nie zwracały uwagi na mieszkańców. Snuły się tylko po okolicy i już. Można było, czasami przynajmniej, odnieść dziwne wrażenie, że na coś czekają.
- Więc po co je przeganiać? – zakończył triumfalnie Yabolman, pewien, że tym razem to on zwyciężył tę krótką wymianę zdań.
Jednak Marysia, jako naprawdę wytrawny strateg, ostatni, najmocniejszy i niemożliwy do zbicia argument pozostawiła na koniec:
- Bo tak! – rzuciła krótko i wyszła z pokoju.
- I weź się za to jak najprędzej – dodała jeszcze znikając w łazience.
***
Marysia nie była złą kobietą. Bardzo kochała Tadeusza i dbała o niego jak potrafiła. A potrafiła niejedno. I wcale nie chodzi o… Chociaż, trzeba przyznać, że miała wspaniałe ciało i potrafiła z niego korzystać. Z rzadko spotykanym entuzjazmem i niesamowitą wręcz pomysłowością. Ku obopólnemu zresztą, jej i Tadeusza zadowoleniu. Ale nie w tym rzecz. A w każdym razie, nie tylko w tym. Chodzi o to, iż udało jej się przekonać Yabolmana, że jakkolwiek życie rzeczywiście jest zbyt krótkie, warto jednak poświęcić trochę czasu na gryzienie. Przynajmniej raz dziennie. I tak Yabolman, który do tej pory przyjmował posiłki głównie w postaci płynnej, zaczął jeść regularne obiady. A z czasem również śniadania i kolacje. I coraz bardziej mu się to podobało. Ba, stał się wręcz smakoszem. Marysia bowiem wykazywała się entuzjazmem i pomysłowością również w kuchni.
Poza tym starała się żeby zawsze miał czystą bieliznę i przynajmniej raz na dwa tygodnie pastował glany. A że Tadeusz, stary punkowiec, niepoprawny anarchista, a ostatnio nawet super-bohater okazał się… Jakby to delikatnie ująć… No pantoflarzem był po prostu! Co tu dużo gadać. Ale kochał swoją kobietę równie gorąco, jak ona jego, stanowili więc szczęśliwą parę i związek ich rozkwitał z miesiąca na miesiąc i z roku na rok.
***
[Chwila przerwy dla tych, których zemdliło od nadmiernej ilości niezbyt umiejętnie podanej słodyczy. Lepiej? No to lecimy dalej.]
***
Jednakże Marysia miała również wady. A przynajmniej jedną. I to taką, z której istnienia do niedawna jeszcze nie zdawała sobie nawet sprawy. Panicznie bała się duchów. A szczególnie tego, który pojawiał się w łazience za każdym razem, kiedy brała prysznic. Dlatego właśnie i tylko dlatego wymogła na Tadeuszu podjęcie jakichś działań.
***
Tadeusz działał.
A że niewiele wiedział o duchach, postanowił najpierw przygotować się nieco teoretycznie. Pożyczył od syna sąsiadki kilka komiksów i zasiadł do lektury. Ale już pierwsze plansze „Ghost Ridera” przekonały go, że nie tędy droga. Poszedł zatem do wypożyczalni i przytargał niewielki stosik filmów poglądowych. Popłakał się na „Uwierz w ducha”. I na „Kacperku”. „Pogromcy duchów” utwierdzili go w przekonaniu, że mieszkańcy Mrągowa naprawdę nie maja powodów, aby narzekać na gości z zaświatów. Na koniec obejrzał jeszcze „Poltergeisa”. Nie spodziewał się, że znajdzie w nim jakieś rozwiązania, ale bardzo lubił ten film.
Zniechęcił się do teorii. Postanowił zatem postępować w wielokrotnie już wypróbowany sposób. Robić wszystko co tylko podpowie mu wyobraźnia, nie rezygnować z najbardziej nawet idiotycznych pomysłów i liczyć na to, że któreś z jego działań przyniesie pozytywne rezultaty i wszystko w końcu jakoś się ułoży.
Zaczął klasycznie. Jednak żaden z wytypowanej nieco może przypadkowo, ale całkiem reprezentatywnej grupy dwudziestu pięciu duchów nie zareagował ani na gromkie: „a kysz!”, ani na stanowcze: „zgiń przepadnij siło nieczysta!”.
Przezwyciężywszy budowaną starannie od lat niechęć, udał się Yabolman do kościoła. Właściwie to nawet nie do kościoła, tylko do kościelnej sieni. Wyciągnął w plecaczka słoik po korniszonach (starannie umyty) i zaczerpnął porządnie ze stojącej pod ścianą kamiennej michy. Następnie, przełamując właściwą każdemu ideowemu pacyfiście niechęć do broni, kupił w kiosku dyngusowy pistolet na wodę. Na szczęście, mimo, że było już dawno po sezonie, pan sprzedawca wciąż miał kilka na składzie. Napełnił pistolet przyniesioną z kościoła wodą i ruszył w miasto. Najpierw czuł się jak Clint Eastwood w „Dobrym, złym i brzydkim”. Później jak Clint Eastwood w „Brudnym Harrym”. Jeszcze później czuł się po prostu jak idiota. Duchy bowiem w żaden sposób nie reagowały na wodę święconą. Zareagował za to trafiony przypadkiem w oko motocyklista. Tadeusz nauczył się dzięki temu kilku nowych słów i całkowicie zniechęcił się do wszelkich świętości. Wody nie lubił już wcześniej.
- A może byś tak z nimi po prostu pogadał – zasugerowała Marysia spierając ze spodni Yabolman ślady motocyklowych butów.
- To jest jakiś pomysł – ucieszył się Tadeusz. Odłożył worek z lodem i wyszedł z domu. Bo akurat, jak na złość, w domu żadnego ducha nie było.
- Nigdy ich nie ma kiedy akurat są potrzebne – myślał schodząc po schodach. – Zupełnie jak z zapałkami.
Nie szukał długo. Ale za to niepotrzebnie. Duchy, niewrażliwe uprzednio na nieudolne Yabolowe egzorcyzmy, pozostały również nieczułe na próby nawiązania przyjacielskiej konwersacji. Patrzyły tylko dziwnie na łażącego za nimi, a czasem przełażącego przypadkiem przez nie Tadeusza i snuły się dalej.
- Spróbujemy inaczej – pomyślał Tadeusz, który nie był może człowiekiem przesadnie upartym, ale liczył na wdzięczność Marysi, jeśli uda mu się załatwić tę sprawę. Przyznać zaś trzeba, że Marysia naprawdę potrafiła okazywać wdzięczność. A on miał akurat straszliwego smaka na gołąbki.
Do wieczora siedział Tadeusz przy kuchennym stole i kreślił na kartce papieru jakieś dziwne kropki i kreski. A potem, krótko przed północą (wiadomo – godzina duchów), zaczął stukać przyniesioną z piwnicy rurką w kaloryfer. Jednakże duchy pozostały głuche na wystukiwane alfabetem Morse’a sygnały. W odróżnieniu od sąsiada, który wprawdzie nie znał Morse’a , ale i tak zapadł na chwilę, by zamienić z Yabolmanem parę słów. I okazał się równie wylewny jak poznany wcześniej motocyklista. Rurka zaś okazała równie twarda, co wytrzymała.
Tadeusz zastanawiał przez chwilę się, czy nie spróbować jeszcze tego numeru z wirującym talerzykiem, ale wobec ewidentnej niechęci duchów do jakiekolwiek współpracy, zrezygnował.
Nieco zniechęcony i solidnie obalały powlókł się do całodobowego monopolu, żeby uzupełnić będący już na wyczerpaniu zapas wina. Stanął w dość długim ogonku i cierpliwie czekał na swoją kolej. Słuchał o czym rozmawiają stojący w kolejce ludzie. A rozmawiali głównie o problemie z duchami. I o pierwszej turze wyborów prezydenckich, która odbyła się w poprzednią niedzielę. I o zbliżającej się wielkimi krokami turze drugiej. A także o tym, czy przyszły prezydent, ktokolwiek by nim nie został, potrafi w jakiś sposób rozwiązać ten problem. Bo na rozwiązanie innych problemów, takich jak bezrobocie czy zdychająca powolutku w okolicy służba zdrowia, nikt specjalnie nie liczył. Duchy to co innego. To mogło się udać. W końcu obaj kandydaci nie takie cuda obiecywali.
Czas płynął, kolejka przesuwała się powoli, a Tadeusz, coraz bardziej zdesperowany, szukał w myślach jakiegoś rozwiązania. Jakiegokolwiek rozwiązania!
- Jak się z tymi szmaciarzami dogadać? – wrzasnął nagle. Współstacze spojrzeli na niego zaskoczeni.
- Pyta o duchy, czy o kandydatów – spytał któryś szeptem.
Yabolman nawet nie usłyszał.
- No co ja mam, do jasnej cholery, zrobić? – pytał dalej. Retorycznie raczej. – Chodzić po ulicach i krzyczeć: przepraszam, czy jest może w okolicy jakieś medium?
Pytania, jako się rzekło były czysto retoryczne, dlatego Yabolman zdziwił się niezmiernie, gdy usłyszał za plecami dźwięczny, kobiecy glos:
- Właściwie… Skoro pan już pyta… To owszem…
Odwrócił się i spojrzał prosto w piwne oczy ślicznej czarnowłosej dziewczyny.
- Owszem – powtórzyła i ciepły uśmiech rozjaśnił jej piegowatą buzię. – Jestem medium. I to całkiem niezłym. Obecnie na wakacjach.
- Z nieba mi spadłaś dziewczyno – ucieszył się Yabolman. I przypomniawszy sobie o wpajanych mu uparcie przez Marysię zasadach dobrego wychowania, przedstawił się grzecznie:
- Tadeusz.
- Jamajka, bardzo mi przyjemnie.
***
Yabolman siedział nad Czosem, popijał wino i czekał na efekty rozmowy Jamajki z duchami. Był w połowie drugiej butelki, kiedy wreszcie pojawiła się na biegnącej brzegiem jeziora ścieżce.
- I co? – zawołał podskakując niecierpliwie. – Dowiedziałaś się czegoś.
- Spoko – odpowiedziała zadowolona. – Załatwione. Zniknął zaraz po drugiej turze wyborów.
- Ale po jaką w ogóle cholerę się tu zjawiły – dociekał Tadeusz. Wiedza ta w zasadzie nie była mu do niczego potrzebna. Wystarczyło, że problem został rozwiązany. Ale mimo to – chciał wiedzieć.
- Wezwano je.
- Kto niby  je wezwał – zdziwił się Yabolman.
- Jak to kto? A o! – Jamajka wskazała przypięty do jednego z okolicznych drzew plakat.
Przeczytał:
„Zagłosuj gdziekolwiek będziesz.”
***
Niedziela drugiej tury wyborów była wyjątkowo pogodna. Głosowanie odbywało się bez żadnych zakłóceń. Duchy powoli znikały z miasta. Było dobrze.
Yabolman, przepełniony poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, wylegiwał się na tapczanie i błogo uśmiechnięty gapił się w sufit. Marysia siedziała przy toaletce i dokręcała kilka niesfornych dreadów.
- Komorowski czy Kaczyński? – zapytała.
- Słucham? – Tadeusz, wyrwany nagle z zamyślenia, nie dosłyszał.
- Pytałam o twój wybór, Jabolku.
- Aha – rozpromienił się Yabolman. – Pyzy Marysiu! Ze skwarkami!
Albowiem życie, które, kurwa, jest nowelą, stawia nas każdego dnia przed koniecznością dokonywania dziesiątków różnych wyborów. Na szczęście człowiek rozsądny potrafi ocenić, które z tych wyborów są naprawdę istotne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz