środa, 11 lipca 2012

Zamek w Rynie

Od lat włóczę się po Mazurach w poszukiwaniu opowieści. Spotykam wielu ludzi, przeważnie ludzi, którzy chętnie opowiadają mi swoje historie. Wszystkie skrzętnie notuję. Może ktoś kiedyś będzie chciał je przeczytać.
* * *
No i nie upilnowałem! Szlag by to... Właściwie to już trafił. Ponad sto lat w trudzie i znoju, bez jedzenia i spania, cały czas na posterunku. Ale i tak widać za dobrze mi było. Cisza, spokój, nic się działo, to stracił człowiek trochę czujność, zgnuśniał, rzec by można, miękki się zrobił. I nie upilnowałem!
Powiesz pewnie: “Też mi coś! Raz dziennie obejść zamek i sprawdzić czy nie wylazły. Nic takiego. Betka.” Ale jaka odpowiedzialność! No niby faktycznie, od ostatniej wojny światowej niewiele się w zamku działo. Przedszkole, jakaś biblioteka, jakieś muzeum. Ale przedszkolakom nic nie groziło, a do muzeum czy biblioteki przeważnie mało kto chodził. Żadnego, w sumie, niebezpieczeństwa.
A w ostatnich latach wszystko poprzenosili do nowych budynków i zamek pięknie obracał się w ruinę. Stare tynki poopadały, szyb nie uświadczyłeś w żadnym oknie, nawet kawał ściany miejscowi rozebrali, bo cegła dobra, choć pewnie nie spełnia norm tej całej, jak jej tam, Unii Europejskiej. Aż serce rosło jak się na to patrzyło. Za kilka lat byłoby po wszystkim. Spokój na wieki wieków. Amen.
Ale któregoś dnia robię sobie obchód, idę wesolutki cały jak szczygiełek, kluczami podzwaniam (nie wiem po co je trzymam, przyzwyczajenie takie), pogwizduję nawet. Nagle patrzę, a pod zamkową bramą pełno ludzi. Ciężarówki jakieś stoją, betoniarki, buldożery, dźwigi i różne takie. Słowem – koszmar. Podchodzę bliżej i pytam grzecznie, co się, do cholery jasnej, dzieje. “Remont, dziadku, będzie. Zamek będziemy odnawiać” – mówi jeden chłopaczek.
Jakby we mnie piorun strzelił. Ażem się w środku zagotował. Ale ciągle grzecznie pytam jaki, na psa urok, remont. “Normalny, dziadku, remont. Renowacja pełną gębą” – powiada. “Inwestor się znalazł” – powiada. “Zamek za ciężkie pieniądze kupił i hotel tu urządzi. Śliczny, nowoczesny i pewnie drogi jak wielkie nieszczęście. Będą się tu ludzie z całej Polski, a może i z całego świata zjeżdżać”. Tłumaczył mi jak jakiemuś głupkowi. Jakbym się wczoraj urodził, a nie w 1820.
A mnie normalnie zatkało. Hotel w Gnieździe?! Ocipieli. Toż to gotowe nieszczęście. Trzeba działać. Oczywiście zgodnie z Procedurą. Jak to szło? No tak, najpierw ostrzeżenie, w formie Proroctwa. Kombinuję, dumam, ale nic mi nie przychodzi do głowy. Bo jakiś mędrek wymyślił w 1912, że Proroctwo trzeba deklamować, rozumiesz, wierszem. Inaczej się nie spełni. Wreszcie mówię: “Będzie z tego niezła kicha, dajcie panie na kielicha”.
I wiesz co? Wyśmiali mnie! Tyle, że dali mi dwie dychy. Więc próbuję jeszcze raz: “Jeszcze szczęki wam opadną, gdy te zdziry was dopadną”. Cieniutkie to było, ale zawsze miałem problemy z tym sakramenckim rymowaniem. Tylko, że akurat chwyciło. Opadli mnie jak stado szczeniaków jeża i dawaj jeden przez drugiego pytać, co to za zdziry, czy dużo ich, czy dla wszystkich wystarczy i czy aby na pewno przyjdą.
I tak mnie zakręcili, że wszystko im opowiedziałem. O więzieniu dla kobiet co to je otworzyli w tym zamku w 1861. O pożarze dwadzieścia lat później. O tym, że wszystkie więźniarki żywcem spłonęły i o tym, że przed samą śmiercią, już płomieniami ogarnięte, bluźniły strasznie Bogu i ludziom, obiecując zagładę całej męskiej rasie. Mówiłem im o dziwnych wypadkach, które miały miejsce w zamku przez ostatnie sto pięćdziesiąt lat. O Gnieździe, które te czarcie córy w piwnicach uwiły. Ostrzegałem ich, iż jeśli się dosyć męskich sił witalnych opiją, opuszczą mury zamkowe i ani chybi, swoją obietnicę wprowadzą w życie. A wtedy czarno widzę. Mówiłem o mężczyznach, którzy znikali na kilka dni, a których znajdowano na dziedzińcu, smutnych, osowiałych i całkiem wyzutych z chęci do życia. I o tym, że prawie wszyscy w kilka dni po odnalezieniu kończyli ze sobą.
Nie wspomniałem tylko, że byłem strażnikiem w tym więzieniu, ani o tym cośmy z tymi bździągwami nocami wyprawiali. Nie zawsze za ich przyzwoleniem. I że to sam naczelnik czerwonego kura puścił, kiedy zaczęły się odgrażać, że przy najbliższej inspekcji o wszystkim doniosą do wyższej instancji. Ani o tym, że kiedy pożar wybuchł, właśnie Kulawą Jadźkę chędożyłem, że mi się nogi we własne, spuszczone do kolan, gacie zaplątały i sam w ogniu zgorzałem. Za pokutę zaś, cudem wskrzeszony, zamku i Gniazda po wsze czasy muszę pilnować, i chronić wszystkich pojawiających się tu mężczyzn. Tego akurat wiedzieć nie musieli.
Skończyłem opowieść i czekam aż rozbiegną się spanikowani. A oni, drapichrusty, w śmiech. “Macie, dziadku, jeszcze dychę i idźcie, piwa się napijcie za nasze zdrowie. A my tu sobie poczekamy na te wasze więźniareczki i tak je oporządzimy, że nie tylko nie zrobią nam krzywdy, ale wrócą po jeszcze”.
Durnie. Pewnie, że wrócą. I będą wracały aż do skutku. Ale nawet takich jak oni, trzeba bronić przed mieszkankami Gniazda. Pokręciłem się jeszcze trochę po tym ichnim “placu budowy”. Klątwę jakąś próbowałem rzucić. Ale też musiała być rymowana i chyba coś mi nie wyszło, bo ani betoniarki się nie popsuły, ani rusztowania nocą nie runęły, ani główny inżynier czyraka na, za przeproszeniem, tyłku nie dostał.
Przez następne tygodnie nie miałem chwili spokoju. Remont trwał, a ja robiłem co mi tylko do głowy przyszło, żeby im jakoś przeszkodzić. Mickiewicza czytałem, Słowackiego, Tuwima nawet i Brzechwę, bo prosto pisali, ale nic to moim Klątwom nie pomogło. Raz tylko dachówka z góry zleciała, ale nie wiem czy to dzięki moim czarom, czy może dekarz ze dwa wina za dużo przed wlezieniem na dach wyżłopał. Próbowałem też do rozsądku im przemówić, ale się w końcu zdenerwowali, postawili tablicę, że obcym wstęp wzbroniony i postraszyli, że policję wezwą, jeśli im się będę pod nogami plątał i przeszkadzał w robocie.
Ale ja się tak łatwo nie poddaję. Nie mogę zresztą, choćbym i chciał. Napisałem śliczną petycję, machnąłem pod nią półtora tysiąca podpisów i dawaj do burmistrza. Tłumaczę mu, że niszczą niepowtarzalny charakter zabytku, że ingerują w delikatny ekosystem (a co, nawet jak człowiek ma na karku prawie dwie setki, to może być na bieżąco), że w krzakach koło zamku jedyny w Europie gatunek sikorki mieszka i inne takie bzdety. A burmistrz na to, że gówno sikorka, gówno ekosystem i charakter, ważne, że promocja miasta będzie, turyści i pieniądze. “Sikorkami” – mówi – “ludzi się nie wykarmi, nawet jakby wyjątkowo duże rosły. A sławny hotel, to i praca dla mieszkańców, i handel może ruszy, i w ogóle rozwój”. Potem podziękował mi za zaangażowanie w sprawy lokalnej społeczności i wyprosił z gabinetu.
Ha, myślę sobie, z władzą świecką nie wyszło, spróbuję od strony ducha. Do proboszcza poszedłem. Zaczynam mu tłumaczyć co i jak, a ten na mnie z mordą. “Wariat!” – wrzeszczy. “Wariat i bluźnierca”. I poszczuł mnie psami. Ledwie z życiem uszedłem. Znaczy, nie tyle może z życiem, co cało. Tak, ledwie cało uszedłem.
Robiłem co mogłem, czas płynął, remont miał się ku końcowi, a ja niczego właściwie nie osiągnąłem. No cóż, nie dało się zapobiec, trzeba będzie zwalczać.
Na uroczyste otwarcie hotelu oczywiście mnie nie wpuścili. Burmistrz był, proboszcz przyszedł pochlapać wodą święconą, różne tam okoliczne osobistości, a mnie nie wpuścili! Wynajęci ochroniarze grzecznie, ale stanowczo wyjaśnili mi, że jestem “persona non grata” na takiej eleganckiej fecie. A kiedy próbowałem się upierać, przestali być grzeczni i pozostali jedynie stanowczy. Spuścili mnie z zamkowego wzgórza na zbity pysk.
Oj tam, zaraz wzgórza... To ledwie pagórek. I nawet wcale nie taki wyboisty. Głupi nie jestem, nie trzeba mi dwa razy powtarzać. Myślę sobie “Poczekajcie łapserdaki. W dzień może i jesteście mocni, ale w nocy zamek jest mój i nikt mi nie podskoczy”. Wiesz, jako Strażnik mam swoje sposoby. Ale na razie postanowiłem przyczaić się, obserwować i czekać na lepszą okazję.
Długo nie czekałem. Już dwa tygodnie później wszystkie hotelowe pokoje były zajęte. Rezerwacje jakieś wcześniej porobili, czy jak. I same chłopaki. Uwierzysz? Dwieście głów. I nie jakieś tam wymoczki. Wszystko eleganckie, wyfryzowane, pachnące. Garniturki, manikiury, pedikiury... Cały dzień konferencje, debaty, całe te timbuldingi. A wieczorami? No właśnie! Nuda! Z hotelu nie ma po co wychodzić, a w hotelu tylko gorzałka i telewizja. Słowem – idealne łowisko dla żądnych zemsty wszetecznic.
Ale początkowo nic się działo. I to, przyznaję, uśpiło nieco moją czujność. Oczywiście, całymi nocami przemierzałem zamkowe korytarze, ma się rozumieć niewidzialny dla gości (od północy do świtu nie takie rzeczy potrafię). Ale powolutku zaczynałem wierzyć, że te lafiryndy dały sobie spokój. Że po tylu latach nieudanych prób po prostu się podały. O, jakże się myliłem!
To było 13 października. W piątek. Przyznać trzeba, że niezłą sobie datę wybrały. Przechodziłem przez jakiś pokój, w którym lokator przed wyjściem nie wyłączył telewizora. Normalnie bym nawet nie spojrzał, ale słyszę, że zapowiadają kolejny odcinek “Strażnika Teksasu”. Myślę sobie: “Oho! Coś o moim fachu. Popatrzę chwilę, może się nauczę czegoś nowego”. Siadłem i oglądam. Nawet niezłe, ale ja bym tak nogi nie zadarł. Nie w moim – że tak się, z braku lepszego określenia, wyrażę – wieku.  Chociaż, jak się lepiej przyjrzeć, to ten cały Walker dużo ode mnie młodszy nie jest.
I może wszystko by było inaczej, może bym zdążył, gdyby nie te przeklęte reklamy! Po dwóch godzinach wychodzę na korytarz, patrzę – siedzi jeden. Łeb zwieszony, patrzy na czubki butów. “No co tam?” – pytam i klepię go w ramię. A on wlepia we mnie maślane ślepia i powiada: “Cudnie było. Nigdy już tak nie będzie. To po co żyć?”. I sru! przez okno. Nawet firanek nie odsłonił. Długo nie leciał. Nawet porządnie krzyknąć nie zdążył. Ja do okna, patrzę na dziedziniec, a tam aż chlupie. Sto dziewięćdziesiąt dziewięć krwawych placków (a pewnie, że szybko policzyłem, mówiłem przecież – od dwunastej do pierwszego piania to ho, ho). Wzdrygnąłem się, ale myślę: “Znaczy się jeden gdzieś się uchował. Jeszcze nie wszystko stracone. Jeszcze jest szansa”.
Chodzę po zamku, szukam, może bym nawet zawołał, tylko co? Czas mija, świt coraz bliżej, może się uda. Ale nie, patrzę, człapie. Chyba pod prysznicem był, bo goły prawie, tylko ręcznikiem w pasie przepasany. A z przeciwka już ku niemu jedna z tych piekielnic pospiesza. Ledwie ubrana,  w przejrzystej bieliźnie, wszystko co ma być krągłe – się krągli, co ma sterczeć – sterczy i jeszcze na dodatek faluje w przyspieszonym oddechu. No powiadam ci, niby prawie dwieście lat człowiek nie żyje, a jakoś tak cieplej mi się zrobiło, jak by to ująć, na sercu.
Tylko, że ten chłopak wcale na nią nie zwraca uwagi. Widzi przecież bo idzie bliżej ściany, jakby chciał wyminąć. Flądra jedna wygina się, pręży, przeciąga, a on nic, nawet mu ten ręcznik nie drgnął.
“Jak ci na imię, marynarzu?” – pyta ta jędza i ślepia mruży. “Nie jestem marynarzem, proszę pani, tylko sprzedawcą telefonów komórkowych” – on jej na to. Popatrzył na nią, właściwie tylko okiem rzucił i chce iść dalej. Ale ona zastąpiła mu drogę i powiada: “Powiedz tylko słowo, a spełnię każde twoje życzenie.”. “To świetnie, to ja poproszę dwie kanapki z twarożkiem i dietetyczną colę do numeru 116. Wie pani, muszę dbać o linię”. I kołysząc biodrami wrócił do pokoju.
“A tuś mi , braciszku. Czy tam siostrzyczko” – pomyślałem. Dobra nasza, nie dadzą zołze rady. I odetchnąłem z ulgą. Za wcześnie.
Bo te suki nie odpuściły. Miały w zanadrzu broń specjalną. Otóż, pierwszy ryński komtur, niejaki Fryderyk von Wallenrod, miał giermka. Hainrich mu było, ale komtur wołał niego “mój ty tyłeczku złoty”. Łatwo z tego zgadnąć, że giermek ten służył mu nie tylko do podawania strzemienia i noszenia tarczy. Pomyślałbyś? Zakonnik, czternasty wiek i takie bezeceństwa. Kiedy Wallenrod padł na Żmudzi, po giermku słuch zaginął. Wiedziałem, że zazdrośni braciszkowie zamurowali go żywcem gdzieś w piwnicach, ale nie przypuszczałem, że dotąd tam siedzi. A one wiedziały. I napuściły tego przeklętego Tyłeczka na biednego sprzedawcę telefonów. W dwa pacierze było po wszystkim.
Wygrały, psie krwie, wygrały! Rozlezą się teraz po świecie, ku zatraceniu męskiego rodu. A ja, chcąc, nie chcąc, muszę ruszać za nimi. Uważajcie chłopy, bo jak na którą traficie, to wyssie z was chęć życia do ostatniej kropli. A potrafią to, oj potrafią. Kuprem taka zakręci, oczkiem zamruga, ząbkami błyśnie i ani się biedaku spostrzeżesz, już po tobie. A ja nie zawsze będę w pobliżu, żeby pomóc. Uważajcie chłopy, uważajcie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz