Od lat włóczę się po
Mazurach w poszukiwaniu opowieści. Spotykam wielu ludzi, przeważnie ludzi,
którzy chętnie opowiadają mi swoje historie. Wszystkie skrzętnie notuję. Może
ktoś kiedyś będzie chciał je przeczytać.
* * *
No i nie upilnowałem!
Szlag by to... Właściwie to już trafił. Ponad sto lat w trudzie i znoju, bez
jedzenia i spania, cały czas na posterunku. Ale i tak widać za dobrze mi było.
Cisza, spokój, nic się działo, to stracił człowiek trochę czujność, zgnuśniał,
rzec by można, miękki się zrobił. I nie upilnowałem!
Powiesz pewnie: “Też mi
coś! Raz dziennie obejść zamek i sprawdzić czy nie wylazły. Nic takiego.
Betka.” Ale jaka odpowiedzialność! No niby faktycznie, od ostatniej wojny
światowej niewiele się w zamku działo. Przedszkole, jakaś biblioteka, jakieś
muzeum. Ale przedszkolakom nic nie groziło, a do muzeum czy biblioteki
przeważnie mało kto chodził. Żadnego, w sumie, niebezpieczeństwa.
A w ostatnich latach
wszystko poprzenosili do nowych budynków i zamek pięknie obracał się w ruinę.
Stare tynki poopadały, szyb nie uświadczyłeś w żadnym oknie, nawet kawał ściany
miejscowi rozebrali, bo cegła dobra, choć pewnie nie spełnia norm tej całej,
jak jej tam, Unii Europejskiej. Aż serce rosło jak się na to patrzyło. Za kilka
lat byłoby po wszystkim. Spokój na wieki wieków. Amen.
Ale któregoś dnia robię
sobie obchód, idę wesolutki cały jak szczygiełek, kluczami podzwaniam (nie wiem
po co je trzymam, przyzwyczajenie takie), pogwizduję nawet. Nagle patrzę, a pod
zamkową bramą pełno ludzi. Ciężarówki jakieś stoją, betoniarki, buldożery,
dźwigi i różne takie. Słowem – koszmar. Podchodzę bliżej i pytam grzecznie, co
się, do cholery jasnej, dzieje. “Remont, dziadku, będzie. Zamek będziemy
odnawiać” – mówi jeden chłopaczek.
Jakby we mnie piorun
strzelił. Ażem się w środku zagotował. Ale ciągle grzecznie pytam jaki, na psa
urok, remont. “Normalny, dziadku, remont. Renowacja pełną gębą” – powiada.
“Inwestor się znalazł” – powiada. “Zamek za ciężkie pieniądze kupił i hotel tu
urządzi. Śliczny, nowoczesny i pewnie drogi jak wielkie nieszczęście. Będą się
tu ludzie z całej Polski, a może i z całego świata zjeżdżać”. Tłumaczył mi jak
jakiemuś głupkowi. Jakbym się wczoraj urodził, a nie w 1820.
A mnie normalnie
zatkało. Hotel w Gnieździe?! Ocipieli. Toż to gotowe nieszczęście. Trzeba
działać. Oczywiście zgodnie z Procedurą. Jak to szło? No tak, najpierw
ostrzeżenie, w formie Proroctwa. Kombinuję, dumam, ale nic mi nie przychodzi do
głowy. Bo jakiś mędrek wymyślił w 1912, że Proroctwo trzeba deklamować,
rozumiesz, wierszem. Inaczej się nie spełni. Wreszcie mówię: “Będzie z tego
niezła kicha, dajcie panie na kielicha”.
I wiesz co? Wyśmiali
mnie! Tyle, że dali mi dwie dychy. Więc próbuję jeszcze raz: “Jeszcze szczęki
wam opadną, gdy te zdziry was dopadną”. Cieniutkie to było, ale zawsze miałem
problemy z tym sakramenckim rymowaniem. Tylko, że akurat chwyciło. Opadli mnie
jak stado szczeniaków jeża i dawaj jeden przez drugiego pytać, co to za zdziry,
czy dużo ich, czy dla wszystkich wystarczy i czy aby na pewno przyjdą.
I tak mnie zakręcili,
że wszystko im opowiedziałem. O więzieniu dla kobiet co to je otworzyli w tym
zamku w 1861. O pożarze dwadzieścia lat później. O tym, że wszystkie więźniarki
żywcem spłonęły i o tym, że przed samą śmiercią, już płomieniami ogarnięte,
bluźniły strasznie Bogu i ludziom, obiecując zagładę całej męskiej rasie.
Mówiłem im o dziwnych wypadkach, które miały miejsce w zamku przez ostatnie sto
pięćdziesiąt lat. O Gnieździe, które te czarcie córy w piwnicach uwiły.
Ostrzegałem ich, iż jeśli się dosyć męskich sił witalnych opiją, opuszczą mury
zamkowe i ani chybi, swoją obietnicę wprowadzą w życie. A wtedy czarno widzę.
Mówiłem o mężczyznach, którzy znikali na kilka dni, a których znajdowano na
dziedzińcu, smutnych, osowiałych i całkiem wyzutych z chęci do życia. I o tym,
że prawie wszyscy w kilka dni po odnalezieniu kończyli ze sobą.
Nie wspomniałem tylko,
że byłem strażnikiem w tym więzieniu, ani o tym cośmy z tymi bździągwami nocami
wyprawiali. Nie zawsze za ich przyzwoleniem. I że to sam naczelnik czerwonego
kura puścił, kiedy zaczęły się odgrażać, że przy najbliższej inspekcji o
wszystkim doniosą do wyższej instancji. Ani o tym, że kiedy pożar wybuchł,
właśnie Kulawą Jadźkę chędożyłem, że mi się nogi we własne, spuszczone do
kolan, gacie zaplątały i sam w ogniu zgorzałem. Za pokutę zaś, cudem
wskrzeszony, zamku i Gniazda po wsze czasy muszę pilnować, i chronić wszystkich
pojawiających się tu mężczyzn. Tego akurat wiedzieć nie musieli.
Skończyłem opowieść i
czekam aż rozbiegną się spanikowani. A oni, drapichrusty, w śmiech. “Macie,
dziadku, jeszcze dychę i idźcie, piwa się napijcie za nasze zdrowie. A my tu
sobie poczekamy na te wasze więźniareczki i tak je oporządzimy, że nie tylko
nie zrobią nam krzywdy, ale wrócą po jeszcze”.
Durnie. Pewnie, że
wrócą. I będą wracały aż do skutku. Ale nawet takich jak oni, trzeba bronić
przed mieszkankami Gniazda. Pokręciłem się jeszcze trochę po tym ichnim “placu
budowy”. Klątwę jakąś próbowałem rzucić. Ale też musiała być rymowana i chyba
coś mi nie wyszło, bo ani betoniarki się nie popsuły, ani rusztowania nocą nie
runęły, ani główny inżynier czyraka na, za przeproszeniem, tyłku nie dostał.
Przez następne tygodnie
nie miałem chwili spokoju. Remont trwał, a ja robiłem co mi tylko do głowy
przyszło, żeby im jakoś przeszkodzić. Mickiewicza czytałem, Słowackiego, Tuwima
nawet i Brzechwę, bo prosto pisali, ale nic to moim Klątwom nie pomogło. Raz
tylko dachówka z góry zleciała, ale nie wiem czy to dzięki moim czarom, czy
może dekarz ze dwa wina za dużo przed wlezieniem na dach wyżłopał. Próbowałem
też do rozsądku im przemówić, ale się w końcu zdenerwowali, postawili tablicę,
że obcym wstęp wzbroniony i postraszyli, że policję wezwą, jeśli im się będę
pod nogami plątał i przeszkadzał w robocie.
Ale ja się tak łatwo
nie poddaję. Nie mogę zresztą, choćbym i chciał. Napisałem śliczną petycję,
machnąłem pod nią półtora tysiąca podpisów i dawaj do burmistrza. Tłumaczę mu,
że niszczą niepowtarzalny charakter zabytku, że ingerują w delikatny ekosystem
(a co, nawet jak człowiek ma na karku prawie dwie setki, to może być na
bieżąco), że w krzakach koło zamku jedyny w Europie gatunek sikorki mieszka i
inne takie bzdety. A burmistrz na to, że gówno sikorka, gówno ekosystem i
charakter, ważne, że promocja miasta będzie, turyści i pieniądze. “Sikorkami” –
mówi – “ludzi się nie wykarmi, nawet jakby wyjątkowo duże rosły. A sławny
hotel, to i praca dla mieszkańców, i handel może ruszy, i w ogóle rozwój”.
Potem podziękował mi za zaangażowanie w sprawy lokalnej społeczności i wyprosił
z gabinetu.
Ha, myślę sobie, z
władzą świecką nie wyszło, spróbuję od strony ducha. Do proboszcza poszedłem.
Zaczynam mu tłumaczyć co i jak, a ten na mnie z mordą. “Wariat!” – wrzeszczy.
“Wariat i bluźnierca”. I poszczuł mnie psami. Ledwie z życiem uszedłem. Znaczy,
nie tyle może z życiem, co cało. Tak, ledwie cało uszedłem.
Robiłem co mogłem, czas
płynął, remont miał się ku końcowi, a ja niczego właściwie nie osiągnąłem. No
cóż, nie dało się zapobiec, trzeba będzie zwalczać.
Na uroczyste otwarcie
hotelu oczywiście mnie nie wpuścili. Burmistrz był, proboszcz przyszedł
pochlapać wodą święconą, różne tam okoliczne osobistości, a mnie nie wpuścili!
Wynajęci ochroniarze grzecznie, ale stanowczo wyjaśnili mi, że jestem “persona
non grata” na takiej eleganckiej fecie. A kiedy próbowałem się upierać,
przestali być grzeczni i pozostali jedynie stanowczy. Spuścili mnie z zamkowego
wzgórza na zbity pysk.
Oj tam, zaraz
wzgórza... To ledwie pagórek. I nawet wcale nie taki wyboisty. Głupi nie
jestem, nie trzeba mi dwa razy powtarzać. Myślę sobie “Poczekajcie łapserdaki.
W dzień może i jesteście mocni, ale w nocy zamek jest mój i nikt mi nie podskoczy”.
Wiesz, jako Strażnik mam swoje sposoby. Ale na razie postanowiłem przyczaić
się, obserwować i czekać na lepszą okazję.
Długo nie czekałem. Już
dwa tygodnie później wszystkie hotelowe pokoje były zajęte. Rezerwacje jakieś
wcześniej porobili, czy jak. I same chłopaki. Uwierzysz? Dwieście głów. I nie
jakieś tam wymoczki. Wszystko eleganckie, wyfryzowane, pachnące. Garniturki,
manikiury, pedikiury... Cały dzień konferencje, debaty, całe te timbuldingi. A
wieczorami? No właśnie! Nuda! Z hotelu nie ma po co wychodzić, a w hotelu tylko
gorzałka i telewizja. Słowem – idealne łowisko dla żądnych zemsty wszetecznic.
Ale początkowo nic się
działo. I to, przyznaję, uśpiło nieco moją czujność. Oczywiście, całymi nocami
przemierzałem zamkowe korytarze, ma się rozumieć niewidzialny dla gości (od
północy do świtu nie takie rzeczy potrafię). Ale powolutku zaczynałem wierzyć,
że te lafiryndy dały sobie spokój. Że po tylu latach nieudanych prób po prostu
się podały. O, jakże się myliłem!
To było 13
października. W piątek. Przyznać trzeba, że niezłą sobie datę wybrały.
Przechodziłem przez jakiś pokój, w którym lokator przed wyjściem nie wyłączył
telewizora. Normalnie bym nawet nie spojrzał, ale słyszę, że zapowiadają
kolejny odcinek “Strażnika Teksasu”. Myślę sobie: “Oho! Coś o moim fachu.
Popatrzę chwilę, może się nauczę czegoś nowego”. Siadłem i oglądam. Nawet
niezłe, ale ja bym tak nogi nie zadarł. Nie w moim – że tak się, z braku
lepszego określenia, wyrażę – wieku. Chociaż, jak się lepiej przyjrzeć,
to ten cały Walker dużo ode mnie młodszy nie jest.
I może wszystko by było
inaczej, może bym zdążył, gdyby nie te przeklęte reklamy! Po dwóch godzinach
wychodzę na korytarz, patrzę – siedzi jeden. Łeb zwieszony, patrzy na czubki
butów. “No co tam?” – pytam i klepię go w ramię. A on wlepia we mnie maślane
ślepia i powiada: “Cudnie było. Nigdy już tak nie będzie. To po co żyć?”. I
sru! przez okno. Nawet firanek nie odsłonił. Długo nie leciał. Nawet porządnie
krzyknąć nie zdążył. Ja do okna, patrzę na dziedziniec, a tam aż chlupie. Sto
dziewięćdziesiąt dziewięć krwawych placków (a pewnie, że szybko policzyłem,
mówiłem przecież – od dwunastej do pierwszego piania to ho, ho). Wzdrygnąłem
się, ale myślę: “Znaczy się jeden gdzieś się uchował. Jeszcze nie wszystko
stracone. Jeszcze jest szansa”.
Chodzę po zamku,
szukam, może bym nawet zawołał, tylko co? Czas mija, świt coraz bliżej, może
się uda. Ale nie, patrzę, człapie. Chyba pod prysznicem był, bo goły prawie,
tylko ręcznikiem w pasie przepasany. A z przeciwka już ku niemu jedna z tych
piekielnic pospiesza. Ledwie ubrana, w przejrzystej bieliźnie, wszystko
co ma być krągłe – się krągli, co ma sterczeć – sterczy i jeszcze na dodatek
faluje w przyspieszonym oddechu. No powiadam ci, niby prawie dwieście lat
człowiek nie żyje, a jakoś tak cieplej mi się zrobiło, jak by to ująć, na
sercu.
Tylko, że ten chłopak
wcale na nią nie zwraca uwagi. Widzi przecież bo idzie bliżej ściany, jakby
chciał wyminąć. Flądra jedna wygina się, pręży, przeciąga, a on nic, nawet mu
ten ręcznik nie drgnął.
“Jak ci na imię,
marynarzu?” – pyta ta jędza i ślepia mruży. “Nie jestem marynarzem, proszę
pani, tylko sprzedawcą telefonów komórkowych” – on jej na to. Popatrzył na nią,
właściwie tylko okiem rzucił i chce iść dalej. Ale ona zastąpiła mu drogę i
powiada: “Powiedz tylko słowo, a spełnię każde twoje życzenie.”. “To świetnie,
to ja poproszę dwie kanapki z twarożkiem i dietetyczną colę do numeru 116. Wie
pani, muszę dbać o linię”. I kołysząc biodrami wrócił do pokoju.
“A tuś mi , braciszku.
Czy tam siostrzyczko” – pomyślałem. Dobra nasza, nie dadzą zołze rady. I
odetchnąłem z ulgą. Za wcześnie.
Bo te suki nie
odpuściły. Miały w zanadrzu broń specjalną. Otóż, pierwszy ryński komtur,
niejaki Fryderyk von Wallenrod, miał giermka. Hainrich mu było, ale komtur
wołał niego “mój ty tyłeczku złoty”. Łatwo z tego zgadnąć, że giermek ten
służył mu nie tylko do podawania strzemienia i noszenia tarczy. Pomyślałbyś?
Zakonnik, czternasty wiek i takie bezeceństwa. Kiedy Wallenrod padł na Żmudzi,
po giermku słuch zaginął. Wiedziałem, że zazdrośni braciszkowie zamurowali go
żywcem gdzieś w piwnicach, ale nie przypuszczałem, że dotąd tam siedzi. A one
wiedziały. I napuściły tego przeklętego Tyłeczka na biednego sprzedawcę
telefonów. W dwa pacierze było po wszystkim.
Wygrały, psie krwie,
wygrały! Rozlezą się teraz po świecie, ku zatraceniu męskiego rodu. A ja,
chcąc, nie chcąc, muszę ruszać za nimi. Uważajcie chłopy, bo jak na którą
traficie, to wyssie z was chęć życia do ostatniej kropli. A potrafią to, oj
potrafią. Kuprem taka zakręci, oczkiem zamruga, ząbkami błyśnie i ani się
biedaku spostrzeżesz, już po tobie. A ja nie zawsze będę w pobliżu, żeby pomóc.
Uważajcie chłopy, uważajcie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz