środa, 11 lipca 2012

Uroczy zakątek


Osiedle na peryferiach wielkiego miasta. Kilkanaście, poustawianych dość przypadkowo, jedenastopiętrowych bloków. Prawie cała powierzchnia między blokami zalana betonem. Tu i ówdzie jakieś rachityczne drzewko w betonowej (jakżeby inaczej) donicy. Całość otoczona półtorametrowym ogrodzeniem. Betonowym. W sumie nic oryginalnego. Z wyjątkiem nazwy. Obdarzony specyficznym poczuciem humoru urbanista nazwał to wszystko ”Uroczym Zakątkiem”. Nieźle.
Nikt od lat nie używał oficjalnej nazwy. Mówiło się krótko: ”Uroczysko”. Może dlatego, że mało kto poza tubylcami odważał się zapuszczać tu po zmroku. A może z powodu wszechobecnej atmosfery tajemniczości. I grozy. Albo ze względu na dziwne, często wręcz niewytłumaczalne zdarzenia, które na osiedlu były na porządku dziennym. Oraz nocnym. Właściwie nie wiadomo czemu. Niemniej jednak nazwa przyjęła się. I to do tego stopnia, że umieszczano ją nawet na planach miasta.

 BELLA

Rudy miał prawie trzy lata. Był mądrym i doświadczonym szczurem. Ostrożnie obwąchiwał uchylone drzwi zsypu. Niby wiedział, że miejsce jest sprawdzone, zawsze pełne smakowitych kąsków i całkowicie bezpieczne, ale ostrożności nigdy za wiele. Oględziny wypadły pomyślnie. Żadnego niebezpieczeństwa. Rudy, popiskując radośnie, wbiegł do środka, coś chrupnęło nieprzyjemnie i zapadła cisza. Po chwili zaś rozległo się ciche splunięcie i miękki, kobiecy głos oznajmił:
- Nie no, to jednak nie to!

 STANISŁAW

Stanisław od kilku tygodni obserwował tę dziewczynę. I sprawiało mu to niekłamaną przyjemność. Może i był martwy od ponad trzydziestu lat, ale wciąż potrafił docenić piękną kobietę. Wszystko mu się w niej podobało. Miała nie więcej niż dziewiętnaście lat. Długie, zawsze rozpuszczone włosy kruczoczarną kaskadą spływały jej na ramiona. Śliczna, cudownie piegowata buzia. Ogromne, piwne oczy. Mały, zgrabny nosek. Karminowe usta, pełne i zawsze lekko rozchylone, jakby zapraszające do pocałunku. Wspaniale wymodelowana przez naturę sylwetka. Naprawdę było co podziwiać.
Ale najbardziej fascynowała go przedziwna, otaczająca dziewczynę aura. Nigdy jeszcze takiej nie widział. Mieniła się wszystkimi kolorami tęczy i pulsowała łagodnie. Od lat czekał na kogoś posiadającego taką aurę. Pewnie była wiedźmą. Albo medium. I to bardzo silnym medium. Chociaż najwyraźniej nie zdawała sobie z tego sprawy.
Postanowił się ujawnić. Oboje na tym skorzystają. Ona dowie się czegoś o sobie. On, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, nareszcie, po tylu latach... Tfu, na psa urok, żeby tylko nie zapeszyć.
W piątek, trzynastego sierpnia, kiedy jak co dzień wsiadła do jego windy i wcisnęła guzik jedenastego piętra, wychynął ze ściany i najdelikatniej jak tylko potrafił, wyszeptał do kształtnego uszka:
- Dzień dobry.
A kiedy już przestała wrzeszczeć i bezsensownie walić pięściami w drzwi kabiny, równie delikatnie zapytał:
- Jak masz na imię, moje dziecko?
- Ja? Majka – wyszeptała przerażona.
- Stanisław, bardzo mi przyjemnie. No, Jamajka, to pierwsze lody mamy przełamane. Przestań się trząść, dziewczyno. Oddychaj spokojnie. Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
Słabym uśmiechem skwitowała jego niezbyt wysokiego lotu żart. Ale jednak – uśmiechem. Pierwsze lody faktycznie zostały przełamane. Stanisław zatrzymał windę między piętrami.
- Porozmawiajmy...
Przerwały mu dobiegające z parteru głośne złorzeczenia:
- Ten cholerny rupieć znowu się zepsuł. Znów utknął między piętrami. Szlag by trafił to pieprzone pudło...
Okrzykom towarzyszyło kopanie w drzwi windy.
- To Nowaczek, ten spod sto jedenaście – wyjaśniła Jamajka.
- Wiem. – Stanisław rzeczywiście wiedział. Znał doskonale wszystkich lokatorów. Przynajmniej z widzenia.
- Może przejdziemy do mnie – zaproponowała dziewczyna. – Usiądziemy. Herbaty zaparzę. - Spojrzała na swojego rozmówcę i dodała niepewnie - Albo coś?
- Niestety, nie mogę opuścić szybu windy. Ale skoro już mowa o napojach...
- Dlaczego? – zapytała Jamajka.
- Co: dlaczego? – nie zrozumiał Stanisław.
- Dlaczego nie możesz opuścić szybu windy?
- To długa historia.
- Chętnie posłucham.
- I nieciekawa.
- Mimo wszystko… – Dziewczyna była uparta.
Stanisław wyraźnie się speszył. Gdyby nie pewne oczywiste ograniczenia, pewnie by się zarumienił. Przez chwilę oglądał swoje widmowe paznokcie. Potem popatrzył na równie widmowe lakierki. Pomiętosił połę marynarki. Widmowej, oczywiście. Jamajka czekała. Wyglądało na to, że nie ustąpi. Nie miał wyjścia. Co prawda, jego plan tego nie przewidywał, ale jeśli chciał osiągnąć cel, musiał opowiedzieć swoją idiotyczną historię.
- Wiesz – zaczął. – Ja zginąłem w szybie tej windy. Dlatego muszę nawiedzać to miejsce. Dopóki ten cholerny wieżowiec nie obróci się w perzynę.
- Jak to się stało? – spytała ze współczuciem. Niby wiedziała, że facet nie żyje. W końcu był duchem. Ale teraz, kiedy powiedział o tym głośno, zrobiło się jej przykro. I smutno. Co wcale nie zmniejszyło jej ciekawości.
- Byłem jednym z budowniczych tego bloku. Fachowcem od wind. Kończyliśmy właśnie robotę. Stałem na ósmym piętrze. Przykręciłem ostatnią tabliczkę, wiesz, taką z napisem: ”Przed wejściem do windy upewnij się, że za drzwiami znajduje się kabina dźwigu”. A potem otworzyłem drzwi i wszedłem. Tylko, że winda była piętro wyżej.
- Spadłeś, biedaku?
- Nie. Udało mi się przytrzymać krawędzi podłogi. Samymi czubkami palców. Myślę sobie: ”Długo nie wytrzymam”. Zacząłem krzyczeć. Ratunku i takie tam. Trochę kląłem, trochę płakałem. Wreszcie słyszę z parteru: ”Już lecę, panie majster”. To Waluś, mój pomocnik.
- Nie zdążył?
- Może by i zdążył... Początkowo miałem mu to za złe. Ale przez te wszystkie lata przemyślałem to i owo. I wybaczyłem mu. Ba, doszedłem do wniosku, że na jego miejscu zrobiłbym to samo.
- Ale co? Co zrobił ten cały Waluś?
- Ściągnął windę.
- O rany! – jęknęła Jamajka.
- No, żebyś chciała wiedzieć. Wszędzie było mnie pełno. I tak już zostałem. Tkwię w tym szybie od siedemdziesiątego trzeciego.
- Biedaku.
- No wiesz, w sumie nie jest tak źle. Uwierz mi, są gorsze miejsca. Tyle, że...
Zamilkł wyraźnie zakłopotany. Mówić, czy nie? W końcu po to się przecież pokazał.
- Odkąd umarłem, strasznie mi się chce pić. Gdybyś mogła…?
- Oczywiście – dziewczyna sięgnęła do plecaka – mam wodę mineralną.
- Mineralną! – Stanisław prychnął. Nie wyszło mu to najlepiej. Pewnie dlatego, że praktycznie, jak by to powiedzieć, nie miał warg. To znacznie osłabiło moc prychnięcia. Ale i tak zabrzmiało ono nad wyraz pogardliwie.
- No co? – obruszyła się Jamajka. – Niegazowaną.
Nie wytrzymał.
- Wódki – jęknął. Jęczenie wychodziło mu dużo lepiej niż prychanie. - Od trzydziestu sześciu lat kropli wódki w ustach nie miałem.
Co nie powinno dziwić, skoro, jako się rzekło, nie miał w zasadzie ust. Ale czy można wymagać logiki od zrozpaczonego i na dodatek spragnionego ducha?
- Litości... – jęczał dalej. Jak potępieniec. - Proszę... Chociaż sto gram... – rozkleił się zupełnie. Aż przykro było patrzeć. I słuchać.
- No dobrze już, dobrze… – Jamajka chciała poklepać go krzepiąco po plecach, ale w sumie tak sobie tylko machnęła ręką. – Trzeba było tak od razu. Zaraz przyniosę. Powinnam mieć jeszcze trochę w lodówce. Od sylwestra zostało.
Stanisław zmartwiał. Jeszcze bardziej.
- Od sylwestra? Sierpień przecież jest.
- Goście zostawili. A potem jakoś nie było okazji – bąknęła dziewczyna. – Zresztą, ja wódki nie piję!
- Nie pijesz? – zmartwił się duch. – Oj, to niedobrze.
- No właśnie. Powącham tylko i zaraz mi niedobrze.
- Nie o to chodzi... Bo widzisz, ja przecież sam nie wypiję. Kieliszka nawet nie dam rady podnieść. Myślałem, że może ty...
- Podniosę?
- Nie. Wypijesz. A potem wejdziesz do windy i nachuchasz. Wtedy mógłbym to wchłonąć. Tak jakbym sam wypił.
Popatrzył na nią błagalnie. Oczy miał jak kot ze ”Shreka”. Tylko troszkę przezroczyste. Jamajka czuła, że mięknie. W końcu co jej szkodzi. Najwyżej ją zemdli. Ludziom trzeba pomagać. A Stanisław był przecież człowiekiem. Przynajmniej kiedyś był.
- No dobrze. Spróbuję.
Winda ruszyła ze zgrzytem i przeraźliwie trzeszcząc dojechała na jedenaste piętro. Jamajka odetchnęła głęboko.
- To ja idę.
- To ja czekam. – Głos Stanisława ociekał wprost nadzieją. Z małą domieszką zniecierpliwienia.
Weszła do mieszkania.
- Nie wąchaj! – doleciało ją jeszcze od windy. – Zatkaj nos. I na wszelki wypadek zamknij oczy!
No cóż, to mogło się udać. Najpierw zajrzała do łazienki. Wzięła klamerkę do bielizny i poszła do kuchni. Otworzyła lodówkę i wyjęła butelkę. Duża. Ledwie napoczęta. Przeczytała etykietę. „Finlandia Vodka, Redberry, 0,75 l, 40%”. Kieliszek jakiś? Nie, po cholerę. Lepiej ciach! i po bólu. Sięgnęła po szklankę i napełniła ją prawie po sam brzeg. Założyła na nos klamerkę i upiła pierwszy łyk. To nawet nie było takie złe. Troszeczkę szczypało w gardło, ale za to przyjemnie rozgrzewało żołądek. Pociągnęła jeszcze łyczek. I jeszcze. Czuła rozkoszne ciepełko i delikatne mrowienie w całym ciele. Zdjęła klamerkę i ostrożnie powąchała zawartość szklanki. Pachniało też w sumie nie najgorzej. No, może nie tak ładnie jak konwalie, ale dało się wytrzymać. Jednym haustem opróżniła szklankę. Powtórzyła. Powtórzyła jeszcze raz. Wyrzuciła pustą butelkę do kubła i dziarskim krokiem pomaszerowała do windy.
Stanisław był wniebowzięty. Nie dosłownie, ma się rozumieć.
”Spełniłam dobry uczynek” – myślała Jamajka, pełznąc na czworakach do mieszkania. Kiedy zasypiała na podłodze w przedpokoju, słyszała jeszcze dobiegające z korytarza, gromkie: ”...do zielooooonego!”.
Jakże miło jest uszczęśliwiać innych.

ZNOWU BELLA

Panter skradał się ostrożnie. Zawsze był ostrożny. ”Masz może siedem żyć, lecz tylko jedną rzyć” – mawiała jego matka, kiedy był jeszcze małym kociakiem. Wziął sobie te słowa głęboko do serca i nigdy nie ryzykował bez potrzeby. Ale dzisiaj był głodny. Bardzo głodny. A w głębokim cieniu między garażami coś się przed chwilą poruszyło. Coś, co wyglądało jak wyjątkowo duży nietoperz. Panter nie przepadał za nietoperzami, ale w końcu posiłek to posiłek. Nie zawsze można grymasić. Na chwilę przywarł do ziemi. A potem jeden długi skok i zniknął w mroku. Najpierw dało się słyszeć głuche uderzenie, później dźwięk dartego futerka i zapadła cisza. A jeszcze później wyraźnie zniesmaczony, ale nadzwyczaj atrakcyjny damski głos oświadczył:
- Fuj! Łe! Koty to dranie.

EROTOMAN ROMAN

Jamajka zakręciła wodę i odwiesiła słuchawkę prysznica. Wciąż jednak słyszała kapanie. Niezbyt głośne i takie jakie… jakby mlaszczące. Odwróciła się powoli. Na środku łazienki stał nie znany jej duch (to znaczy, nie Stanisław), wytrzeszczał gały i ektoplazmił prosto na jej ukochany dywanik w niezapominajki. Gdyby był żywy, pewnie by się ślinił. I pewnie robiłby to równie obleśnie.
Nawet się nie przestraszyła. Z duchami jest tak, jak z filmami ze Stevenem Seagalem. Jeśli widziałeś jeden, to jakbyś widział wszystkie. Sięgnęła po ręcznik, żeby zasłonić co bardziej newralgiczne części swojego bajecznego ciała. Nie zdążyła. Duch zawył upiornie, rozczapierzył ręce i rzucił się w jej kierunku. A potem przeniknął przez nią i zniknął w ścianie.
- O rajutku – pomyślała zszokowana. – Przeleciał mnie!
Jamajka była nieco staroświecka i pomimo swoich dziewiętnastu (prawie) lat, wciąż pozostawała dziewicą. Owszem, zastanawiała się czasem, jak będzie wyglądał ten pierwszy raz. Myślała o romantycznej kolacji. Koniecznie przy świecach. O nastrojowej muzyce, w miarę możliwości rockowej. Nie miała sprecyzowanego wyobrażenia przyszłego partnera. Ale aż do tej pory zakładała, że będzie żywy. Do głowy jej nawet nie przyszło, że może być inaczej. No i była przekonana, że całość potrwa jednak nieco dłużej niż ułamek sekundy. Cudownie miało być!
A tu co? Nieprzyjemny, metaliczny posmak w ustach i delikatne swędzenie między łopatkami. Jak po ukłuciu komara. Czuła się zbrukana. I mocno rozczarowana. W fatalnym nastroju pomaszerowała spać.
Obudziła się krótko przed świtem. Z niejasnym uczuciem, że coś nie gra. Otworzyła oczy i zobaczyła unoszącego się pod sufitem wyłupiastookiego gwałciciela. Zanim zdążyła zareagować, krzyknął coś bełkotliwie i runął w dół. Błyskawicznie przemknął przez nią, przez łóżko i wsiąknął w podłogę.
Kolejne dni były dla Jamajki prawdziwą mordęgą. Duch atakował bezustannie. Wyłaniał się nagle z szafy, spod stołu, wyskakiwał ze ścian, z sufitu, a bywało, że i z podłogi. Nawet otwierając lodówkę, nie mogła czuć się bezpiecznie. Pytała o niego Stanisława, ale ten pokiwał tylko współczująco głową i stwierdził: ”Nie znam człowieka”.
Wreszcie miała dosyć.
- Mam dość – wrzasnęła widząc wyłaniającą się z muszli klozetowej głowę. – Wystarczy. Stop.
O dziwo, posłuchał. Zatrzymał się i patrzył na nią.
- Kim ty właściwie jesteś? – zapytała podciągając majteczki i poprawiając spódniczkę.
- Jestem wesoły Romek.
- To dlaczego plączesz się po moim mieszkaniu, zamiast siedzieć w domku na przedmieściu?
Nie zrozumiał. Widocznie nie oglądał ”Misia”.
- Może byśmy porozmawiali chwilę – zaproponowała Jamajka.
- Po co?
- No cóż, ostatnio wiele nas łączy – zarumieniła się dziewczyna. – Chyba powinniśmy się poznać trochę...
- Po co?
Wkurzyła się.
- Posłuchaj, łapserdaku! Pojawiasz się, kiedy chcesz, skąd chcesz, robisz, co chcesz, i znikasz. Chyba należą mi się jakieś wyjaśnienia. I jakieś przeprosiny.
- No, może jeszcze kwiaty przyniosę...
Przesadził.
- Przesadziłeś. Wystarczy tego dobrego. Dzwonię po egzorcystę.
- Nie, tylko nie egzorcysta! Przepraszam! Już nie będę!
I rozbeczał się. Jamajka, jak to już było wspomniane, miała miękkie serce. Popatrzyła na wciąż wystającą z kibelka głowę Romana. Wyglądał żałośnie.
- Dobra – westchnęła. – Wyłaź. Pogadamy.
Pogadali. Okazało się, że Roman, za życia, wcale nie był złym człowiekiem. Wprost przeciwnie. Był delikatnym i bardzo wrażliwym chłopcem. Nieco nawet, jak to się w jego czasach mówiło, zahukanym. Dopiero po śmierci się rozzuchwalił. Jego ulotność zapewniała mu bezkarność. A że wcześniej nie miał śmiałości do kobiet, po śmierci używał sobie w najlepsze. Chociaż, po prawdzie, niewiele się zmieniło. Kobiety dalej go nie zauważały. Czasem tylko wzdrygały się, gdy przez nie przenikał. Aż trafił na Jamajkę.
- Ty, a powiedz, kochasiu, jak tyś właściwie zginął?
- Mieszkałem tutaj w latach siedemdziesiątych. Co wieczór podglądałem sąsiadkę z dziesiątego. I któregoś dnia za bardzo wychyliłem się z balkonu.
Zrobiło się jej żal tego niewyżytego ofermy. Ale nie na tyle, żeby pozwolić, by wyżywał się właśnie na niej. Musiał być jakiś inny sposób. I rzeczywiście – był. Wspólnie znaleźli rozwiązanie. Jamajka zostawiała na noc włączony telewizor i puszczała jakiegoś niemieckiego pornusa na DVD, a Roman dał jej spokój. Pojawiał się tylko, gdy go zawołała. Czytała mu na głos Pratchetta, a on opowiadał jej stare dowcipy. I oboje byli zadowoleni.
To miłe, kiedy ludzie są zadowoleni. Nawet jeśli, przypadkiem, nie żyją od wielu lat.

DANIEL

To był jeden z tych dni, kiedy nic się nie układa. Rano zaspał. Do pracy się wprawdzie nie spóźnił, ale nie zdążył zjeść śniadania i pół dnia chodził głodny. I jeszcze szef go ochrzanił bez powodu. A w autobusie jakiś {tu było: „cierpiący na chorobę lokomocyjną”, ale to chyba nie jest konieczne} dzieciak zwymiotował mu na nowiutkie adidasy. Bo ustąpił miejsca staruszce. Gdyby był chamem, gówniarz obrzygałby starszą panią. Potem też było fatalnie. Szkoda nawet gadać. I jeszcze na koniec – pies go pogryzł. Olbrzymie bydlę. Wilczur chyba. Pod samym domem. Lewisy do wyrzucenia.
Przemył ranę wodą utlenioną i zakleił plastrem. Zagoiło się po dwóch dniach. Nawet się zdziwił, że tak szybko. A potem zapomniał. Aż do pierwszej pełni.

CIEŃ WIELKIEJ GÓRY

Młody Indianin modlił się żarliwie. Przyzywał swojego ducha opiekuńczego. Już od trzech dni. A ten nie przybywał. Dlaczego? Przecież tak dokładnie się przygotował.
 Wielka Góra był Indianinem już prawie pół roku. Wszystkie procedury znał na pamięć. Wszystkie modlitwy również. Całymi tygodniami grzebał w Internecie, aż wreszcie skompletował pełen zestaw potrzebnych gadżetów. Zdobył strój indiański. Oryginalny, sądząc po metkach. Specjalne kościane nożyki do nakłuwania ciała. Przerażała go konieczność okaleczania się, ale wyczytał u Szklarskiego, że to ważny element obrzędu inicjacji. Na zamówione zioła czekał prawie trzy tygodnie. Palone w oryginalnej fajce, którą nabył przypadkiem na pchlim targu, wydzielały cudowny aromat i wprowadzały w stan radosnego uniesienia.
Wszystko było więc jak trzeba, tylko duch opiekuńczy nie chciał się pojawić.
- Może to dlatego – myślał Wielka Góra - że jestem biały? Ale przecież serce mam czerwone!
Chociaż momentami ogarniało go silne zwątpienie, postanowił nie poddawać się i próbować do skutku.
I wreszcie, nad ranem czwartego dnia, jego wysiłki zostały nagrodzone. Kłęby wydmuchiwanego z fajki dymu przestały się rozwiewać. Zgromadziły się na środku pokoju i powoli przybrały kształt... No właśnie. Coś jakby wielki chomik – nie chomik, zając – nie zając, siedziało na środku pokoju i śmiesznie poruszając noskiem, patrzyło na Wielką Górę. Wyzywająco.
- Przepraszam, ale co ty właściwie jesteś? – zapytał zaskoczony biały Indianin.
- Tylko nie ”co”! Tylko nie ”co”! – wrzasnęło zwierzątko. – Duchem jestem. Opiekuńczym. Twoim. Wzywałeś mnie przecież.
- Ale ty wyglądasz jak zając. Tylko nie masz takich uszu!
- Zając? Ty widziałeś kiedyś zająca? Jestem świstakiem.
- Świstakiem? – Wielka Góra nie krył rozczarowania.
- Świstak ci się nie podoba? A czegoś się spodziewał? Niedźwiedzia?
- No, szczerze mówiąc... Gdyby pojawił się niedźwiedź, mógłby mnie obdarować swoją siłą. Orzeł dałby mi odwagę. Sowa – mądrość. Ale świstak? Co mi może ofiarować świstak?
Duch opiekuńczy milczał. Patrzył na młodego Indianina i coraz szybciej poruszał noskiem.
- Właściwie – odezwał się po chwili - powinienem się obrazić i odejść. Nie zrobię tego, bo znam swoje obowiązki. Może nie jestem zbyt silny. Ani odważny. Ale głupi też nie jestem. Mogę cię nauczyć wielu pożytecznych rzeczy.
- Na przykład? – spytał Wielka Góra uśmiechając się drwiąco. Jednakże w jego głosie zaczynała pobrzmiewać nadzieja.
- No nie wiem… – Świstak się zastanawiał. – Latać na przykład! Chciałbyś?
- Lewitować? Unosić się nad ziemią?
- Jakie tam lewitować. Normalnie latać. Jak jakiś cholerny jastrząb. Czy inna sikorka.
- Naprawdę? – Wielka Góra aż podskoczył z podekscytowania. – Naprawdę mógłbyś?
- A coś ty myślał? W końcu jestem duchem opiekuńczym, nie? Może wyglądam niepozornie, ale mam swoje dojścia. Nie takie rzeczy się załatwiało.
Następną godzinę spędzili w kuchni. Przygotowując magiczną maść. Składała się głównie z masła i różnych przypraw, których Wielka Góra jako wytrawny smakosz (choć niektórzy nazywali go po prostu żarłokiem) posiadał przemysłowe wręcz ilości. Po godzinie młodzieniec rozebrał się do naga, natarł całe ciało pachnącą apetycznie mazią i powtórzywszy za świstakiem słowa zaklęcia, wyskoczył przez okno. Przyznać trzeba, że leciał. I to nawet dość długo. W końcu, z jedenastego piętra do ziemi jest jednak kawał drogi.
Duch opiekuńczy poruszył jeszcze kilka razy noskiem, rozejrzał się po mieszkaniu i stwierdziwszy, że nic tu po nim, zaczął się rozwiewać. Z tracących powoli kształt kłębów dymu dobiegło jeszcze pogardliwe:
- Świstak mu się, kurwa, nie podoba. Idiota.

- I tak właśnie, w tym oknie – Wielka Góra wskazał palcem - a właściwie tuż za nim, kończy się moja smutna historia.
Jamajka ukryła twarz w dłoniach. Jej kształtne ramiona drżały przez chwilę. Ale udało jej się opanować.
- Naprawdę... Smutne... – wydusiła z trudem. – Ale nadal nie wiem, czego oczekujesz ode mnie... Eee...
- Możesz mi mówić Przemek. Teraz to już i tak nie ma znaczenia.
- Tak więc, Przemku, co właściwie mogę dla ciebie zrobić?
Jamajka bowiem, jak to już było wspomniane, czuła się w obowiązku pomagać wszystkim pokrzywdzonym przez los istotom. A biedny Przemek ewidentnie mieścił się w tej kategorii.
- Wiesz, tak sobie pomyślałem... Gdyby ten świstak kiedyś tu wrócił... Gdybyś go przypadkiem spotkała... Czy mogłabyś przekazać mu ode mnie kilka słów?
- Oczywiście! Co tylko zechcesz.
Wielka Góra pochylił się do ucha Jamajki i szeptał przez chwilę.
- O rajutku! – szepnęła dziewczyna. I spłonęła uroczym rumieńcem. – Aż tak? Ale przecież to jest chyba fizycznie niemożliwe?
- Podobno dla ducha opiekuńczego nie ma rzeczy niemożliwych – krzyknął cień Indianina i zniknął.
A Jamajka odczekała jeszcze chwilę i wybuchnęła długo tłumionym, szczerym śmiechem.
Bo można mieć złote serce, ale każda wytrzymałość ma swoje granice.
  
SĄSIADKI

 - I popatrz no pani, pani Madalińska kochana, ta mała z jedenastego... Jak się wprowadzała, niepozorna taka, skromniutka, do trzech nie zliczy, wydawało się. A teraz...
- Co teraz, pani Gadalińska złociutka, no co?
- A co to, pani Madalińska kochana, oczów pani nie posiadasz? Uszy pani gnojem zarośli? Nic pani nie widzisz... Nic nie słyszysz...
- Tylko nie gnojem, pani Gadalińska złociutka. Tylko nie gnojem. U ralyngologa dopierutko co byłam i słuch mam niezgorszy. A do okulisty wiesz pani, jakie kolejki tera, to i dziwić się nie ma co, że człowiek nie wszystko dojrzy.
- A pewnie, pewnie, pani Madalińska kochana, jakbym w pani wieku była, też bym ino po lekarzach biegała, o bożym świecie nie wiedząc.
- Pani mi tu, pani Gadalińska złociutka, z kalendarzem nie wyjeżdżaj, tylko opowiadaj względem tej małej.
- A no właśnie, pani Madalińska kochana, a no właśnie. Mówiła mi Kazia...
- Ta co w monopolowym robi?
- Ta właśnie. Mówiła mi, że to niebożątko co piątek krówkę gorzały u niej kupuje.
- Krówkę? A po co jej to?
- Ja tam, pani Madalińska kochana, nie wiem, po co samotna panienka tyle gorzałki co tydzień nabywa, ale do zlewu pewnikiem tego nie wylewa.
- No grzech by to był, pani Gadalińska złociutka. Grzech.
- Ano właśnie. A moja Baśka, która w tem całem beweryhilsie filmy ludziom pożycza, przysięgała, że to niewiniątko nic, jeno pornuszy bierze.
- Pornuszy? Co też pani mówisz, pani Gadalińska złociutka?
- Skarz mnie Bóg, jeśli choć słowo zełgałam, pani Madalińska kochana. Skarz mnie Bóg.
- No popatrz pani, pani Gadalińska złociutka, jaki nam się chwast pod samemi oknami zaplenił. Zdzira!
- I pijaczka, pani Madalińska kochana. I pijaczka.
- A pewnie, pani Gadalińska złociutka. A pewnie. Bo każda zdzira to pijaczka.
- Dzień dobry paniom – ukłoniła się grzecznie przechodząca obok szepcących sąsiadek Jamajka.
- A dzień dobry, kochanie, dzień dobry. Co to, po szkole już? Popatrz no pani, pani Madalińska kochana, jaką porządną młodzież dzisiej mamy. Nic jeno tylko cięgiem nauka i nauka...
Jamajka uśmiechnęła się zakłopotana i skinąwszy lekko głową, zniknęła w czeluściach klatki schodowej. A sąsiadki wróciły do przerwanej, jakże zajmującej rozmowy.
- I mówiła mi jeszcze ta Goździkowa z dziesiątego...
- Ta, co ją stale i wciąż głowa boli?
- Ta sama. Mówiła mi, że u tej małej nocami dziwne głosy słychać. A to stukania jakieś, a to chroboty, a to jęki straszne.
- Jęki powiadasz pani, pani Gadalińka złociutka. Zdzira! Kurew!
- I pijaczka, pani Madalińska kochana. I pijaczka. Bo każda kurew to...

 JESZCZE RAZ BELLA

Łysy, nawalony jak stodoła po żniwach, wracał do domu. Noc była ciemna, żadna latarnia nie rozświetlała osiedlowych mroków. To akurat Łysego nie dziwiło. W końcu sam systematycznie tłukł wszystkie żarówki. Nie bał się wędrować po ciemku przez osiedle. To jego się bali. Szedł sobie malowniczym zygzakiem i wrzeszczał słowa ulubionej piosenki:
- Ja jestem tygrysem w betonowej dżungli...
Jeszcze tylko kilka kroków i będzie na miejscu. A tam w lodóweczce czeka na niego dobrze schłodzony browarek na dobranoc. Oraz jego ukochana perkusja. Kwadrans ćwiczeń i spać. Był bowiem nadzwyczaj sumienny i ćwiczył codziennie po powrocie do domu. Bez względu na to, w jakim stanie i o której godzinie wracał. Sąsiadom to nie przeszkadzało. A przynajmniej nigdy się nie skarżyli.
Łysy skręcił za róg wieżowca i zatrzymał się jak wryty. Potrząsnął ogoloną głową i przetarł oczy. Przed nim, oparta plecami o osiedlowy trzepak, stała dziewczyna. Golutka. I niezwykle atrakcyjna. Fakt, była przeraźliwie chuda. I blada jakaś taka. I cycuszki miała maleńkie. Ale była goła. I to właściwie wystarczało, aby sklasyfikować ją jako niebywale pociągającą.
- Dobry wieczór, Tygrysku – zamruczała i przeciągnęła się. Lubieżnie. A potem wyciągnęła rękę i pokiwała na niego chudziutkim paluszkiem.
- Chodź do Belluni, Bella chce się bawić. Mrau!
Łysy poczuł, jak cała krew odpływa mu z mózgu i radośnie bulgocząc przemieszcza się w niżej położone rejony ciała. Błyskawicznie zerwał z siebie dres i ruszył w stronę Belli. Przez przesłaniającą szybko oczy czerwoną mgłę dostrzegł błysk pazurów.
O żeż kurwa, ale tipsy – zdążył jeszcze pomyśleć. I była to jego ostatnia myśl.
A potem zapadła cisza. Przerywana jedynie niezbyt głośnym chłeptaniem i pełnymi zachwytu okrzykami:
- Pycha! Nareszcie! O, jest nawet słomka!
  
W MIARĘ SZCZĘŚLIWE ZAKOŃCZENIE

Z czasem Jamajce udało się osiągnąć własną, małą stabilizację. Nie piła już wódki ze Stanisławem. Raz w miesiącu kupowała pół litra spirytusu i w każdy piątek wylewała setkę na podłogę windy. Spirytus parował szybko, a Stanisław chłonął opary pełną piersią. Metaforycznie, ma się rozumieć. Erotoman Roman, jak się okazało, też wcale nie potrzebował pornoli. Na dłuższą metę wystarczyło mu zdjęcie Pameli Anderson z rozkładówki ”Playboya”. Przyklejone na tylnej ścianie szafy. Świstak się nie pokazywał. Wielka Góra zaglądał czasami, ale  nigdy nie zabawiał długo.
Owszem, od czasu do czasu pojawiały się jakieś duchy, prosząc o drobne przysługi, ale Jamajce to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, była zadowolona, że może pomóc. Lubiła czuć się potrzebna. A przy okazji udało się jej porozmawiać z nieżyjącym od lat stryjem Euzebiuszem.
A na ”Uroczysku” życie toczyło się swoim torem. Pojawiły się co prawda jakieś plotki o grasujących na osiedlu bestiach, ale mieszkańcy zbywali je wzruszeniem ramion. W końcu spotkanie z wampirem czy nawet wilkołakiem nie było najgorszym, co mogło się człowiekowi przydarzyć w ”Uroczym Zakątku”.

[tekst był opublikowany w SFFiH 10(49) 2009]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz