Osiedle na peryferiach wielkiego miasta. Kilkanaście,
poustawianych dość przypadkowo, jedenastopiętrowych bloków. Prawie cała
powierzchnia między blokami zalana betonem. Tu i ówdzie jakieś rachityczne
drzewko w betonowej (jakżeby inaczej) donicy. Całość otoczona półtorametrowym
ogrodzeniem. Betonowym. W sumie nic oryginalnego. Z wyjątkiem nazwy. Obdarzony
specyficznym poczuciem humoru urbanista nazwał to wszystko ”Uroczym Zakątkiem”.
Nieźle.
Nikt od lat nie używał oficjalnej nazwy. Mówiło się
krótko: ”Uroczysko”. Może dlatego, że mało kto poza tubylcami odważał się
zapuszczać tu po zmroku. A może z powodu wszechobecnej atmosfery tajemniczości.
I grozy. Albo ze względu na dziwne, często wręcz niewytłumaczalne zdarzenia,
które na osiedlu były na porządku dziennym. Oraz nocnym. Właściwie nie wiadomo
czemu. Niemniej jednak nazwa przyjęła się. I to do tego stopnia, że umieszczano
ją nawet na planach miasta.
BELLA
Rudy miał prawie trzy lata. Był mądrym i
doświadczonym szczurem. Ostrożnie obwąchiwał uchylone drzwi zsypu. Niby
wiedział, że miejsce jest sprawdzone, zawsze pełne smakowitych kąsków i
całkowicie bezpieczne, ale ostrożności nigdy za wiele. Oględziny wypadły
pomyślnie. Żadnego niebezpieczeństwa. Rudy, popiskując radośnie, wbiegł do
środka, coś chrupnęło nieprzyjemnie i zapadła cisza. Po chwili zaś rozległo się
ciche splunięcie i miękki, kobiecy głos oznajmił:
- Nie no, to jednak nie to!
STANISŁAW
Stanisław od kilku tygodni obserwował
tę dziewczynę. I sprawiało mu to niekłamaną przyjemność. Może i był martwy od
ponad trzydziestu lat, ale wciąż potrafił docenić piękną kobietę. Wszystko mu
się w niej podobało. Miała nie więcej niż dziewiętnaście lat. Długie, zawsze
rozpuszczone włosy kruczoczarną kaskadą spływały jej na ramiona. Śliczna,
cudownie piegowata buzia. Ogromne, piwne oczy. Mały, zgrabny nosek. Karminowe
usta, pełne i zawsze lekko rozchylone, jakby zapraszające do pocałunku.
Wspaniale wymodelowana przez naturę sylwetka. Naprawdę było co podziwiać.
Ale najbardziej fascynowała go przedziwna, otaczająca
dziewczynę aura. Nigdy jeszcze takiej nie widział. Mieniła się wszystkimi
kolorami tęczy i pulsowała łagodnie. Od lat czekał na kogoś posiadającego taką
aurę. Pewnie była wiedźmą. Albo medium. I to bardzo silnym medium. Chociaż
najwyraźniej nie zdawała sobie z tego sprawy.
Postanowił się ujawnić. Oboje na tym skorzystają. Ona
dowie się czegoś o sobie. On, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem,
nareszcie, po tylu latach... Tfu, na psa urok, żeby tylko nie zapeszyć.
W piątek, trzynastego sierpnia, kiedy jak co dzień
wsiadła do jego windy i wcisnęła guzik jedenastego piętra, wychynął ze ściany i
najdelikatniej jak tylko potrafił, wyszeptał do kształtnego uszka:
- Dzień dobry.
A kiedy już przestała wrzeszczeć i bezsensownie walić
pięściami w drzwi kabiny, równie delikatnie zapytał:
- Jak masz na imię, moje dziecko?
- Ja? Majka – wyszeptała przerażona.
- Stanisław, bardzo mi przyjemnie. No, Jamajka, to
pierwsze lody mamy przełamane. Przestań się trząść, dziewczyno. Oddychaj
spokojnie. Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
Słabym uśmiechem skwitowała jego niezbyt wysokiego
lotu żart. Ale jednak – uśmiechem. Pierwsze lody faktycznie zostały przełamane.
Stanisław zatrzymał windę między piętrami.
- Porozmawiajmy...
Przerwały mu dobiegające z parteru głośne złorzeczenia:
- Ten cholerny rupieć znowu się zepsuł. Znów utknął
między piętrami. Szlag by trafił to pieprzone pudło...
Okrzykom towarzyszyło kopanie w drzwi windy.
- To Nowaczek, ten spod sto jedenaście – wyjaśniła
Jamajka.
- Wiem. – Stanisław rzeczywiście wiedział. Znał
doskonale wszystkich lokatorów. Przynajmniej z widzenia.
- Może przejdziemy do mnie – zaproponowała dziewczyna.
– Usiądziemy. Herbaty zaparzę. - Spojrzała na swojego rozmówcę i dodała
niepewnie - Albo coś?
- Niestety, nie mogę opuścić szybu windy. Ale skoro
już mowa o napojach...
- Dlaczego? – zapytała Jamajka.
- Co: dlaczego? – nie zrozumiał Stanisław.
- Dlaczego nie możesz opuścić szybu windy?
- To długa historia.
- Chętnie posłucham.
- I nieciekawa.
- Mimo wszystko… – Dziewczyna była uparta.
Stanisław wyraźnie się speszył. Gdyby nie pewne
oczywiste ograniczenia, pewnie by się zarumienił. Przez chwilę oglądał swoje
widmowe paznokcie. Potem popatrzył na równie widmowe lakierki. Pomiętosił połę
marynarki. Widmowej, oczywiście. Jamajka czekała. Wyglądało na to, że nie
ustąpi. Nie miał wyjścia. Co prawda, jego plan tego nie przewidywał, ale jeśli
chciał osiągnąć cel, musiał opowiedzieć swoją idiotyczną historię.
- Wiesz – zaczął. – Ja zginąłem w szybie tej windy.
Dlatego muszę nawiedzać to miejsce. Dopóki ten cholerny wieżowiec nie obróci
się w perzynę.
- Jak to się stało? – spytała ze współczuciem. Niby
wiedziała, że facet nie żyje. W końcu był duchem. Ale teraz, kiedy powiedział o
tym głośno, zrobiło się jej przykro. I smutno. Co wcale nie zmniejszyło jej
ciekawości.
- Byłem jednym z budowniczych tego bloku. Fachowcem od
wind. Kończyliśmy właśnie robotę. Stałem na ósmym piętrze. Przykręciłem
ostatnią tabliczkę, wiesz, taką z napisem: ”Przed wejściem do windy upewnij
się, że za drzwiami znajduje się kabina dźwigu”. A potem otworzyłem drzwi i
wszedłem. Tylko, że winda była piętro wyżej.
- Spadłeś, biedaku?
- Nie. Udało mi się przytrzymać krawędzi podłogi.
Samymi czubkami palców. Myślę sobie: ”Długo nie wytrzymam”. Zacząłem krzyczeć.
Ratunku i takie tam. Trochę kląłem, trochę płakałem. Wreszcie słyszę z parteru:
”Już lecę, panie majster”. To Waluś, mój pomocnik.
- Nie zdążył?
- Może by i zdążył... Początkowo miałem mu to za złe.
Ale przez te wszystkie lata przemyślałem to i owo. I wybaczyłem mu. Ba, doszedłem
do wniosku, że na jego miejscu zrobiłbym to samo.
- Ale co? Co zrobił ten cały Waluś?
- Ściągnął windę.
- O rany! – jęknęła Jamajka.
- No, żebyś chciała wiedzieć. Wszędzie było mnie
pełno. I tak już zostałem. Tkwię w tym szybie od siedemdziesiątego trzeciego.
- Biedaku.
- No wiesz, w sumie nie jest tak źle. Uwierz mi, są
gorsze miejsca. Tyle, że...
Zamilkł wyraźnie zakłopotany. Mówić, czy nie? W końcu
po to się przecież pokazał.
- Odkąd umarłem, strasznie mi się chce pić. Gdybyś
mogła…?
- Oczywiście – dziewczyna sięgnęła do plecaka – mam
wodę mineralną.
- Mineralną! – Stanisław prychnął. Nie wyszło mu to
najlepiej. Pewnie dlatego, że praktycznie, jak by to powiedzieć, nie miał warg.
To znacznie osłabiło moc prychnięcia. Ale i tak zabrzmiało ono nad wyraz pogardliwie.
- No co? – obruszyła się Jamajka. – Niegazowaną.
Nie wytrzymał.
- Wódki – jęknął. Jęczenie wychodziło mu dużo lepiej
niż prychanie. - Od trzydziestu sześciu lat kropli wódki w ustach nie miałem.
Co nie powinno dziwić, skoro, jako się rzekło, nie
miał w zasadzie ust. Ale czy można wymagać logiki od zrozpaczonego i na dodatek
spragnionego ducha?
- Litości... – jęczał dalej. Jak potępieniec. -
Proszę... Chociaż sto gram... – rozkleił się zupełnie. Aż przykro było patrzeć.
I słuchać.
- No dobrze już, dobrze… – Jamajka chciała poklepać go
krzepiąco po plecach, ale w sumie tak sobie tylko machnęła ręką. – Trzeba było
tak od razu. Zaraz przyniosę. Powinnam mieć jeszcze trochę w lodówce. Od
sylwestra zostało.
Stanisław zmartwiał. Jeszcze bardziej.
- Od sylwestra? Sierpień przecież jest.
- Goście zostawili. A potem jakoś nie było okazji –
bąknęła dziewczyna. – Zresztą, ja wódki nie piję!
- Nie pijesz? – zmartwił się duch. – Oj, to niedobrze.
- No właśnie. Powącham tylko i zaraz mi niedobrze.
- Nie o to chodzi... Bo widzisz, ja przecież sam nie
wypiję. Kieliszka nawet nie dam rady podnieść. Myślałem, że może ty...
- Podniosę?
- Nie. Wypijesz. A potem wejdziesz do windy i
nachuchasz. Wtedy mógłbym to wchłonąć. Tak jakbym sam wypił.
Popatrzył na nią błagalnie. Oczy miał jak kot ze
”Shreka”. Tylko troszkę przezroczyste. Jamajka czuła, że mięknie. W końcu co
jej szkodzi. Najwyżej ją zemdli. Ludziom trzeba pomagać. A Stanisław był
przecież człowiekiem. Przynajmniej kiedyś był.
- No dobrze. Spróbuję.
Winda ruszyła ze zgrzytem i przeraźliwie trzeszcząc
dojechała na jedenaste piętro. Jamajka odetchnęła głęboko.
- To ja idę.
- To ja czekam. – Głos Stanisława ociekał wprost
nadzieją. Z małą domieszką zniecierpliwienia.
Weszła do mieszkania.
- Nie wąchaj! – doleciało ją jeszcze od windy. –
Zatkaj nos. I na wszelki wypadek zamknij oczy!
No cóż, to mogło się udać. Najpierw zajrzała do
łazienki. Wzięła klamerkę do bielizny i poszła do kuchni. Otworzyła lodówkę i
wyjęła butelkę. Duża. Ledwie napoczęta. Przeczytała etykietę. „Finlandia Vodka,
Redberry, 0,75 l,
40%”. Kieliszek jakiś? Nie, po cholerę. Lepiej ciach! i po bólu. Sięgnęła po
szklankę i napełniła ją prawie po sam brzeg. Założyła na nos klamerkę i upiła
pierwszy łyk. To nawet nie było takie złe. Troszeczkę szczypało w gardło, ale
za to przyjemnie rozgrzewało żołądek. Pociągnęła jeszcze łyczek. I jeszcze.
Czuła rozkoszne ciepełko i delikatne mrowienie w całym ciele. Zdjęła klamerkę i
ostrożnie powąchała zawartość szklanki. Pachniało też w sumie nie najgorzej.
No, może nie tak ładnie jak konwalie, ale dało się wytrzymać. Jednym haustem
opróżniła szklankę. Powtórzyła. Powtórzyła jeszcze raz. Wyrzuciła pustą butelkę
do kubła i dziarskim krokiem pomaszerowała do windy.
Stanisław był wniebowzięty. Nie dosłownie, ma się
rozumieć.
”Spełniłam dobry uczynek” – myślała Jamajka, pełznąc
na czworakach do mieszkania. Kiedy zasypiała na podłodze w przedpokoju,
słyszała jeszcze dobiegające z korytarza, gromkie: ”...do zielooooonego!”.
Jakże miło jest uszczęśliwiać innych.
ZNOWU BELLA
Panter skradał się ostrożnie. Zawsze był ostrożny.
”Masz może siedem żyć, lecz tylko jedną rzyć” – mawiała jego matka, kiedy był
jeszcze małym kociakiem. Wziął sobie te słowa głęboko do serca i nigdy nie
ryzykował bez potrzeby. Ale dzisiaj był głodny. Bardzo głodny. A w głębokim
cieniu między garażami coś się przed chwilą poruszyło. Coś, co wyglądało jak
wyjątkowo duży nietoperz. Panter nie przepadał za nietoperzami, ale w końcu
posiłek to posiłek. Nie zawsze można grymasić. Na chwilę przywarł do ziemi. A potem jeden długi skok i zniknął w
mroku. Najpierw dało się słyszeć głuche uderzenie, później dźwięk dartego
futerka i zapadła cisza. A jeszcze później wyraźnie zniesmaczony, ale
nadzwyczaj atrakcyjny damski głos oświadczył:
- Fuj! Łe! Koty to dranie.
EROTOMAN ROMAN
Jamajka zakręciła wodę i odwiesiła słuchawkę
prysznica. Wciąż jednak słyszała kapanie. Niezbyt głośne i takie jakie… jakby
mlaszczące. Odwróciła się powoli. Na środku łazienki stał nie znany jej duch
(to znaczy, nie Stanisław), wytrzeszczał gały i ektoplazmił prosto na jej
ukochany dywanik w niezapominajki. Gdyby był żywy, pewnie by się ślinił. I
pewnie robiłby to równie obleśnie.
Nawet się nie przestraszyła. Z duchami jest tak, jak z
filmami ze Stevenem Seagalem. Jeśli widziałeś jeden, to jakbyś widział
wszystkie. Sięgnęła po ręcznik, żeby zasłonić co bardziej newralgiczne części
swojego bajecznego ciała. Nie zdążyła. Duch zawył upiornie, rozczapierzył ręce
i rzucił się w jej kierunku. A potem przeniknął przez nią i zniknął w ścianie.
- O rajutku – pomyślała zszokowana. – Przeleciał mnie!
Jamajka była nieco staroświecka i pomimo swoich
dziewiętnastu (prawie) lat, wciąż pozostawała dziewicą. Owszem, zastanawiała
się czasem, jak będzie wyglądał ten pierwszy raz. Myślała o romantycznej
kolacji. Koniecznie przy świecach. O nastrojowej muzyce, w miarę możliwości
rockowej. Nie miała sprecyzowanego wyobrażenia przyszłego partnera. Ale aż do
tej pory zakładała, że będzie żywy. Do głowy jej nawet nie przyszło, że może
być inaczej. No i była przekonana, że całość potrwa jednak nieco dłużej niż
ułamek sekundy. Cudownie miało być!
A tu co? Nieprzyjemny, metaliczny posmak w ustach i
delikatne swędzenie między łopatkami. Jak po ukłuciu komara. Czuła się
zbrukana. I mocno rozczarowana. W fatalnym nastroju pomaszerowała spać.
Obudziła się krótko przed świtem. Z niejasnym
uczuciem, że coś nie gra. Otworzyła oczy i zobaczyła unoszącego się pod sufitem
wyłupiastookiego gwałciciela. Zanim zdążyła zareagować, krzyknął coś
bełkotliwie i runął w dół. Błyskawicznie przemknął przez nią, przez łóżko i
wsiąknął w podłogę.
Kolejne dni były dla Jamajki prawdziwą mordęgą. Duch
atakował bezustannie. Wyłaniał się nagle z szafy, spod stołu, wyskakiwał ze
ścian, z sufitu, a bywało, że i z podłogi. Nawet otwierając lodówkę, nie mogła czuć
się bezpiecznie. Pytała o niego Stanisława, ale ten pokiwał tylko współczująco
głową i stwierdził: ”Nie znam człowieka”.
Wreszcie miała dosyć.
- Mam dość – wrzasnęła widząc wyłaniającą się z muszli
klozetowej głowę. – Wystarczy. Stop.
O dziwo, posłuchał. Zatrzymał się i patrzył na nią.
- Kim ty właściwie jesteś? – zapytała podciągając
majteczki i poprawiając spódniczkę.
- Jestem wesoły Romek.
- To dlaczego plączesz się po moim mieszkaniu, zamiast
siedzieć w domku na przedmieściu?
Nie zrozumiał. Widocznie nie oglądał ”Misia”.
- Może byśmy porozmawiali chwilę – zaproponowała
Jamajka.
- Po co?
- No cóż, ostatnio wiele nas łączy – zarumieniła się
dziewczyna. – Chyba powinniśmy się poznać trochę...
- Po co?
Wkurzyła się.
- Posłuchaj, łapserdaku! Pojawiasz się, kiedy chcesz,
skąd chcesz, robisz, co chcesz, i znikasz. Chyba należą mi się jakieś
wyjaśnienia. I jakieś przeprosiny.
- No, może jeszcze kwiaty przyniosę...
Przesadził.
- Przesadziłeś. Wystarczy tego dobrego. Dzwonię po
egzorcystę.
- Nie, tylko nie egzorcysta! Przepraszam! Już nie
będę!
I rozbeczał się. Jamajka, jak to już było wspomniane,
miała miękkie serce. Popatrzyła na wciąż wystającą z kibelka głowę Romana.
Wyglądał żałośnie.
- Dobra – westchnęła. – Wyłaź. Pogadamy.
Pogadali. Okazało się, że Roman, za życia, wcale nie
był złym człowiekiem. Wprost przeciwnie. Był delikatnym i bardzo wrażliwym
chłopcem. Nieco nawet, jak to się w jego czasach mówiło, zahukanym. Dopiero po
śmierci się rozzuchwalił. Jego ulotność zapewniała mu bezkarność. A że
wcześniej nie miał śmiałości do kobiet, po śmierci używał sobie w najlepsze.
Chociaż, po prawdzie, niewiele się zmieniło. Kobiety dalej go nie zauważały.
Czasem tylko wzdrygały się, gdy przez nie przenikał. Aż trafił na Jamajkę.
- Ty, a powiedz, kochasiu, jak tyś właściwie zginął?
- Mieszkałem tutaj w latach siedemdziesiątych. Co
wieczór podglądałem sąsiadkę z dziesiątego. I któregoś dnia za bardzo
wychyliłem się z balkonu.
Zrobiło się jej żal tego niewyżytego ofermy. Ale nie
na tyle, żeby pozwolić, by wyżywał się właśnie na niej. Musiał być jakiś inny
sposób. I rzeczywiście – był. Wspólnie znaleźli rozwiązanie. Jamajka zostawiała
na noc włączony telewizor i puszczała jakiegoś niemieckiego pornusa na DVD, a
Roman dał jej spokój. Pojawiał się tylko, gdy go zawołała. Czytała mu na głos
Pratchetta, a on opowiadał jej stare dowcipy. I oboje byli zadowoleni.
To miłe, kiedy ludzie są zadowoleni. Nawet jeśli,
przypadkiem, nie żyją od wielu lat.
DANIEL
To był jeden z tych dni, kiedy nic się nie układa.
Rano zaspał. Do pracy się wprawdzie nie spóźnił, ale nie zdążył zjeść śniadania
i pół dnia chodził głodny. I jeszcze szef go ochrzanił bez powodu. A w
autobusie jakiś {tu było: „cierpiący na chorobę lokomocyjną”, ale to chyba nie
jest konieczne} dzieciak zwymiotował mu na nowiutkie adidasy. Bo ustąpił
miejsca staruszce. Gdyby był chamem, gówniarz obrzygałby starszą panią. Potem
też było fatalnie. Szkoda nawet gadać. I jeszcze na koniec – pies go pogryzł.
Olbrzymie bydlę. Wilczur chyba. Pod samym domem. Lewisy do wyrzucenia.
Przemył ranę wodą utlenioną i zakleił plastrem.
Zagoiło się po dwóch dniach. Nawet się zdziwił, że tak szybko. A potem
zapomniał. Aż do pierwszej pełni.
CIEŃ WIELKIEJ GÓRY
Młody Indianin modlił się żarliwie.
Przyzywał swojego ducha opiekuńczego. Już od trzech dni. A ten nie przybywał.
Dlaczego? Przecież tak dokładnie się przygotował.
Wielka Góra był Indianinem już prawie pół roku. Wszystkie procedury
znał na pamięć. Wszystkie modlitwy również. Całymi tygodniami grzebał w
Internecie, aż wreszcie skompletował
pełen zestaw potrzebnych gadżetów. Zdobył strój indiański. Oryginalny, sądząc
po metkach. Specjalne kościane nożyki do nakłuwania ciała. Przerażała go
konieczność okaleczania się, ale wyczytał u Szklarskiego, że to ważny element
obrzędu inicjacji. Na zamówione zioła czekał prawie trzy tygodnie. Palone w
oryginalnej fajce, którą nabył przypadkiem na pchlim targu, wydzielały cudowny
aromat i wprowadzały w stan radosnego uniesienia.
Wszystko było więc jak trzeba, tylko duch opiekuńczy nie chciał się
pojawić.
- Może to dlatego – myślał Wielka Góra - że jestem biały? Ale przecież
serce mam czerwone!
Chociaż momentami ogarniało go silne zwątpienie, postanowił nie
poddawać się i próbować do skutku.
I wreszcie, nad ranem czwartego dnia, jego wysiłki zostały nagrodzone.
Kłęby wydmuchiwanego z fajki dymu przestały się rozwiewać. Zgromadziły się na
środku pokoju i powoli przybrały kształt... No właśnie. Coś jakby wielki chomik
– nie chomik, zając – nie zając, siedziało na środku pokoju i śmiesznie
poruszając noskiem, patrzyło na Wielką Górę. Wyzywająco.
- Przepraszam, ale co ty właściwie jesteś? – zapytał zaskoczony biały
Indianin.
- Tylko nie ”co”! Tylko nie ”co”! – wrzasnęło zwierzątko. – Duchem
jestem. Opiekuńczym. Twoim. Wzywałeś mnie przecież.
- Ale ty wyglądasz jak zając. Tylko nie masz takich uszu!
- Zając? Ty widziałeś kiedyś zająca? Jestem świstakiem.
- Świstakiem? – Wielka Góra nie krył rozczarowania.
- Świstak ci się nie podoba? A czegoś się spodziewał? Niedźwiedzia?
- No, szczerze mówiąc... Gdyby pojawił się niedźwiedź, mógłby mnie
obdarować swoją siłą. Orzeł dałby mi odwagę. Sowa – mądrość. Ale świstak? Co mi
może ofiarować świstak?
Duch opiekuńczy milczał. Patrzył na młodego Indianina i coraz szybciej
poruszał noskiem.
- Właściwie – odezwał się po chwili - powinienem się obrazić i odejść.
Nie zrobię tego, bo znam swoje obowiązki. Może nie jestem zbyt silny. Ani
odważny. Ale głupi też nie jestem. Mogę cię nauczyć wielu pożytecznych rzeczy.
- Na przykład? – spytał Wielka Góra uśmiechając się drwiąco. Jednakże w
jego głosie zaczynała pobrzmiewać nadzieja.
- No nie wiem… – Świstak się zastanawiał. – Latać na przykład!
Chciałbyś?
- Lewitować? Unosić się nad ziemią?
- Jakie tam lewitować. Normalnie latać. Jak jakiś cholerny jastrząb.
Czy inna sikorka.
- Naprawdę? – Wielka Góra aż podskoczył z podekscytowania. – Naprawdę
mógłbyś?
- A coś ty myślał? W końcu jestem duchem opiekuńczym, nie? Może
wyglądam niepozornie, ale mam swoje dojścia. Nie takie rzeczy się załatwiało.
Następną godzinę spędzili w kuchni. Przygotowując magiczną maść.
Składała się głównie z masła i różnych przypraw, których Wielka Góra jako
wytrawny smakosz (choć niektórzy nazywali go po prostu żarłokiem) posiadał
przemysłowe wręcz ilości. Po godzinie młodzieniec rozebrał się do naga, natarł
całe ciało pachnącą apetycznie mazią i powtórzywszy za świstakiem słowa
zaklęcia, wyskoczył przez okno. Przyznać trzeba, że leciał. I to nawet dość
długo. W końcu, z jedenastego piętra do ziemi jest jednak kawał drogi.
Duch opiekuńczy poruszył jeszcze kilka razy noskiem, rozejrzał się po
mieszkaniu i stwierdziwszy, że nic tu po nim, zaczął się rozwiewać. Z tracących
powoli kształt kłębów dymu dobiegło jeszcze pogardliwe:
- Świstak mu się, kurwa, nie podoba. Idiota.
- I tak właśnie, w tym oknie – Wielka Góra wskazał
palcem - a właściwie tuż za nim, kończy się moja smutna historia.
Jamajka ukryła twarz w dłoniach. Jej kształtne ramiona
drżały przez chwilę. Ale udało jej się opanować.
- Naprawdę... Smutne... – wydusiła z trudem. – Ale nadal
nie wiem, czego oczekujesz ode mnie... Eee...
- Możesz mi mówić Przemek. Teraz to już i tak nie ma
znaczenia.
- Tak więc, Przemku, co właściwie mogę dla ciebie
zrobić?
Jamajka bowiem, jak to już było wspomniane, czuła się
w obowiązku pomagać wszystkim pokrzywdzonym przez los istotom. A biedny Przemek
ewidentnie mieścił się w tej kategorii.
- Wiesz, tak sobie pomyślałem... Gdyby ten świstak
kiedyś tu wrócił... Gdybyś go przypadkiem spotkała... Czy mogłabyś przekazać mu
ode mnie kilka słów?
- Oczywiście! Co tylko zechcesz.
Wielka Góra pochylił się do ucha Jamajki i szeptał
przez chwilę.
- O rajutku! – szepnęła dziewczyna. I spłonęła uroczym
rumieńcem. – Aż tak? Ale przecież to jest chyba fizycznie niemożliwe?
- Podobno dla ducha opiekuńczego nie ma rzeczy
niemożliwych – krzyknął cień Indianina i zniknął.
A Jamajka odczekała jeszcze chwilę i wybuchnęła długo
tłumionym, szczerym śmiechem.
Bo można mieć złote serce, ale każda wytrzymałość ma
swoje granice.
SĄSIADKI
- I popatrz
no pani, pani Madalińska kochana, ta mała z jedenastego... Jak się wprowadzała,
niepozorna taka, skromniutka, do trzech nie zliczy, wydawało się. A teraz...
- Co teraz, pani Gadalińska złociutka, no co?
- A co to, pani Madalińska kochana, oczów pani nie
posiadasz? Uszy pani gnojem zarośli? Nic pani nie widzisz... Nic nie
słyszysz...
- Tylko nie gnojem, pani Gadalińska złociutka. Tylko
nie gnojem. U ralyngologa dopierutko co byłam i słuch mam niezgorszy. A do
okulisty wiesz pani, jakie kolejki tera, to i dziwić się nie ma co, że człowiek
nie wszystko dojrzy.
- A pewnie, pewnie, pani Madalińska kochana, jakbym w
pani wieku była, też bym ino po lekarzach biegała, o bożym świecie nie wiedząc.
- Pani mi tu, pani Gadalińska złociutka, z kalendarzem
nie wyjeżdżaj, tylko opowiadaj względem tej małej.
- A no właśnie, pani Madalińska kochana, a no właśnie.
Mówiła mi Kazia...
- Ta co w monopolowym robi?
- Ta właśnie. Mówiła mi, że to niebożątko co piątek
krówkę gorzały u niej kupuje.
- Krówkę? A po co jej to?
- Ja tam, pani Madalińska kochana, nie wiem, po co
samotna panienka tyle gorzałki co tydzień nabywa, ale do zlewu pewnikiem tego
nie wylewa.
- No grzech by to był, pani Gadalińska złociutka.
Grzech.
- Ano właśnie. A moja Baśka, która w tem całem
beweryhilsie filmy ludziom pożycza, przysięgała, że to niewiniątko nic, jeno
pornuszy bierze.
- Pornuszy? Co też pani mówisz, pani Gadalińska
złociutka?
- Skarz mnie Bóg, jeśli choć słowo zełgałam, pani
Madalińska kochana. Skarz mnie Bóg.
- No popatrz pani, pani Gadalińska złociutka, jaki nam
się chwast pod samemi oknami zaplenił. Zdzira!
- I pijaczka, pani Madalińska kochana. I pijaczka.
- A pewnie, pani Gadalińska złociutka. A pewnie. Bo
każda zdzira to pijaczka.
- Dzień dobry paniom – ukłoniła się grzecznie
przechodząca obok szepcących sąsiadek Jamajka.
- A dzień dobry, kochanie, dzień dobry. Co to, po
szkole już? Popatrz no pani, pani Madalińska kochana, jaką porządną młodzież
dzisiej mamy. Nic jeno tylko cięgiem nauka i nauka...
Jamajka uśmiechnęła się zakłopotana i skinąwszy lekko
głową, zniknęła w czeluściach klatki schodowej. A sąsiadki wróciły do
przerwanej, jakże zajmującej rozmowy.
- I mówiła mi jeszcze ta Goździkowa z dziesiątego...
- Ta, co ją stale i wciąż głowa boli?
- Ta sama. Mówiła mi, że u tej małej nocami dziwne
głosy słychać. A to stukania jakieś, a to chroboty, a to jęki straszne.
- Jęki powiadasz pani, pani Gadalińka złociutka.
Zdzira! Kurew!
- I pijaczka, pani Madalińska kochana. I pijaczka. Bo
każda kurew to...
JESZCZE RAZ BELLA
Łysy, nawalony jak stodoła po
żniwach, wracał do domu. Noc była ciemna, żadna latarnia nie rozświetlała
osiedlowych mroków. To akurat Łysego nie dziwiło. W końcu sam systematycznie
tłukł wszystkie żarówki. Nie bał się wędrować po ciemku przez osiedle. To jego
się bali. Szedł sobie malowniczym zygzakiem i wrzeszczał słowa ulubionej
piosenki:
- Ja jestem tygrysem w betonowej dżungli...
Jeszcze tylko kilka kroków i będzie na miejscu. A tam
w lodóweczce czeka na niego dobrze schłodzony browarek na dobranoc. Oraz jego
ukochana perkusja. Kwadrans ćwiczeń i spać. Był bowiem nadzwyczaj sumienny i
ćwiczył codziennie po powrocie do domu. Bez względu na to, w jakim stanie i o
której godzinie wracał. Sąsiadom to nie przeszkadzało. A przynajmniej nigdy się
nie skarżyli.
Łysy skręcił za róg wieżowca i zatrzymał się jak
wryty. Potrząsnął ogoloną głową i przetarł oczy. Przed nim, oparta plecami o
osiedlowy trzepak, stała dziewczyna. Golutka. I niezwykle atrakcyjna. Fakt,
była przeraźliwie chuda. I blada jakaś taka. I cycuszki miała maleńkie. Ale
była goła. I to właściwie wystarczało, aby sklasyfikować ją jako niebywale
pociągającą.
- Dobry wieczór, Tygrysku – zamruczała i przeciągnęła
się. Lubieżnie. A potem wyciągnęła rękę i pokiwała na niego chudziutkim
paluszkiem.
- Chodź do Belluni, Bella chce się bawić. Mrau!
Łysy poczuł, jak cała krew odpływa mu z mózgu i
radośnie bulgocząc przemieszcza się w niżej położone rejony ciała.
Błyskawicznie zerwał z siebie dres i ruszył w stronę Belli. Przez
przesłaniającą szybko oczy czerwoną mgłę dostrzegł błysk pazurów.
O żeż kurwa, ale tipsy – zdążył jeszcze pomyśleć. I
była to jego ostatnia myśl.
A potem zapadła cisza. Przerywana jedynie niezbyt
głośnym chłeptaniem i pełnymi zachwytu okrzykami:
- Pycha! Nareszcie! O, jest nawet słomka!
W MIARĘ SZCZĘŚLIWE ZAKOŃCZENIE
Z czasem Jamajce udało się osiągnąć
własną, małą stabilizację. Nie piła już wódki ze Stanisławem. Raz w miesiącu
kupowała pół litra spirytusu i w każdy piątek wylewała setkę na podłogę windy.
Spirytus parował szybko, a Stanisław chłonął opary pełną piersią. Metaforycznie,
ma się rozumieć. Erotoman Roman, jak się okazało, też wcale nie potrzebował
pornoli. Na dłuższą metę wystarczyło mu zdjęcie Pameli Anderson z rozkładówki
”Playboya”. Przyklejone na tylnej ścianie szafy. Świstak się nie pokazywał.
Wielka Góra zaglądał czasami, ale nigdy nie zabawiał długo.
Owszem, od czasu do czasu pojawiały się jakieś duchy,
prosząc o drobne przysługi, ale Jamajce to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie,
była zadowolona, że może pomóc. Lubiła czuć się potrzebna. A przy okazji udało
się jej porozmawiać z nieżyjącym od lat stryjem Euzebiuszem.
A na ”Uroczysku” życie toczyło się swoim torem.
Pojawiły się co prawda jakieś plotki o grasujących na osiedlu bestiach, ale
mieszkańcy zbywali je wzruszeniem ramion. W końcu spotkanie z wampirem czy nawet
wilkołakiem nie było najgorszym, co mogło się człowiekowi przydarzyć w ”Uroczym
Zakątku”.
[tekst był opublikowany w SFFiH 10(49) 2009]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz