Zasuwam
ostatnio jak, nie przymierzając, osiołek pakistański. Wiecie –
grudzień. Koniec roku się zbliża. Trzeba domknąć kilka spraw. Terminy
gonią, klienci się niecierpliwią, szef ciśnie. Normalka.
Bez sensu, nie?
Przecież
to moja firma. W dodatku jednoosobowa. Mógłbym dać sobie czasem trochę
luzu. Ale nie – nic tylko zapieprzam i zapieprzam.
Do
domu wracam zwykle koło północy. Na ‘ostatnich nogach’. Wsiadam do
windy. I zapominam o zmęczeniu. O wszystkim zapominam. Bo od kilku dni
zawsze w windzie jest już ona. ONA! Zupełnie jakby na mnie czekała.
Bez sensu, nie?
Przecież
się nie znamy. Poza tym, dlaczego taka kobieta miałaby czekać właśnie
na mnie? Wiecie, nie jestem przesadnie przystojny. I z inteligencją też
nieszczególnie. Przeciętniak. Może nawet trochę mniej niż przeciętniak. A
ona? ONA! Powiadam wam – cud. W życiu nie widziałem piękniejszej
kobiety. Ideał. Pod każdym względem. Czasami wydaje mi się, że się w
niej zakochałem.
Bez sensu, nie?
Swoje
lata już mam, za późno chyba na sztubacką miłość do pięknej
nieznajomej. Ale co poradzę? Na jej widok zatyka mnie, robi mi się
gorąco, rumieńców niezdrowych dostaję… Gdybym mógł wykrztusić chociaż
jedno słowo, pewnie bym się jąkał. Ale nie mogę. Nic. Nawet głupiego
‘dobry wieczór’. Więc tylko wsiadam, głową lekko skinę i wciskam guzik
swojego piętra. Po chwili dojeżdżamy, uśmiecham się głupkowato i
wysiadam, a ona zostaje w kabinie. Szybko wpadam do mieszkania, rzucam w
kąt projekty, siadam na fotelu w pokoju i zaczynam nasłuchiwać. I czuję
się jak Lubaszenko w tym nudnym filmie Kieślowskiego.
Bez sensu, nie?
Przecież
on Szapołowską podglądał. Ja tylko podsłuchuję. I chyba pierwszy raz w
życiu cieszę się, że mieszkam w starym wieżowcu z doskonałą akustyką.
Najpierw słychać szczęk zatrzymującej się windy. Potem chrobot klucza.
Otwierają się drzwi. Cichy trzask i kroki w przedpokoju, które po chwili
cichną. Pewnie zdejmuje szpilki. Następuje prawie kwadrans ciszy, potem
słychać szum lecącej z prysznica wody. Staram się niczego sobie nie
wyobrażać. Siedzę tylko i słucham. Po kolejnym kwadransie ciche
szuranie, jakby kapcie na płytkach PCV i wreszcie cichutkie, cichuteńkie
trzeszczenie sprężyn tapczanu. I koniec. Zapada całkowita cisza.
A ja siedzę jeszcze przez chwilę i zastanawiam się kiedy i dlaczego właściwie dobry Bóg postanowił pozbawić mnie rozumu?
Bez sensu? Nie! Bo widzicie, ja mieszkam na najwyższym piętrze.
Bardzo fajny wpis. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń